Przyznaję: ostrzyłem sobie zęby na film Marcina Koszałki. Świetny operator i dokumentalista, bezlitośnie pokazujący „życie od kuchni”, obnażający domowe traumy – własne i najbliższych, przyglądający się zmaganiom z chorobą i starością wielkiego aktora Jerzego Nowaka, ale także ekstremalnym doświadczeniom wspinaczkowym Piotra Korczaka – towarzyszył z kamerą piłkarskiej reprezentacji Polski podczas przygotowań do Euro 2012 i w trakcie samego turnieju. „Dopuszczono go najbliżej, jak się da” – słyszeliśmy podczas miesięcy oczekiwań na premierę. W wywiadzie dla „Przekroju” Koszałka podgrzewał atmosferę: mówił o „poczuciu obcości, odrzuceniu, wielkiej samotności” Damiena Perquisa i o ściganiu się z czasem, lęku przed starością (która w przypadku piłkarza przychodzi nadspodziewanie szybko) kolejnego z bohaterów filmu – Marcina Wasilewskiego. Opowiadał o atmosferze szatni, afirmacji męskiego ciała i kulturze maczo, o piłkarzach jako „dorosłych dzieciach”, o byciu wyalienowanym wśród kolegów i wśród tłumów na trybunach. Brzmiało to wszystko bardzo dobrze i dotykało kwestii, którymi od lat się tu zajmujemy. „Wszyscy jesteśmy Koszałkami”, chciałoby się strawestować tytuł tamtego wywiadu – w gruncie rzeczy wszyscy chcielibyśmy być na jego miejscu.
Niestety, po obejrzeniu filmu mam wrażenie lizania cukierka przez szybę. Wysmakowane zdjęcia, mocne efekty dźwiękowe i udane animacje przykrywają smutną prawdę: reżyser nie zebrał tak naprawdę materiału, który wystarczyłby do opowiedzenia o kulisach przygody piłkarskiej reprezentacji Polski z mistrzostwami Europy. W mnóstwo miejsc go nie wpuszczono: inaczej niż np. w dokumencie Canal Plus, którego ekipa towarzyszyła reprezentacji Francji podczas mundialu 1998, nie śledzimy wydarzeń z perspektywy ławki rezerwowych, o szatni nie wspominając. Prawie nie słyszymy Franciszka Smudy, Kuby Błaszczykowskiego i innych liderów kadry; nie dowiadujemy się, jak dyskutują o meczach. Nie dostajemy podstaw do zgadywania, czy czerwona kartka Wojciecha Szczęsnego z Grecją leży u podstaw jego późniejszych słabszych występów w Arsenalu. Owszem, coś widzimy: kadrowiczów bawiących się jak dzieci na PlayStation, Perquisa rozmawiającego z córką na Skypie w hotelowym pokoju, miotającego się od ściany do ściany Wasilewskiego i analizujących przyczyny klęski masażystów (to tu pada wybitne zdanie: „ci, co najwięcej przeżywają, to te »farbowane lisy«…”), albo sypiącego anegdotkami Grzegorza Latę. Ciekawe to, dające do myślenia, ale jak na film o polskiej nadziei i klęsce na Euro – stanowczo za mało.
Za mało również, niestety, jak na osobny film o Perquisie – lub o Wasilewskim. W tej pierwszej historii mamy niemal wszystko, co potrzeba: atak Jana Tomaszewskiego, który nazwał ówczesnego zawodnika Sochaux „francuskim śmieciem”, jego mozolną walkę ze sobą, by wrócić do gry po kontuzji łokcia (świetne zdjęcia, przedstawiające zmaganie z bólem, to jedna z najlepszych stron filmu, pokazująca, ile cierpienia wiąże się z drogą na piłkarskie szczyty; podobne rzeczy udały się Koszałce w „Deklaracji nieśmiertelności”), osobność w reprezentacji – podkreśloną niezłymi scenami z udziałem niemówiących po francusku masażystów, a nade wszystko rodzinne napięcie. Mamy tu ojca, który bił małego Damiena i który przez lata nie potrafił mu powiedzieć, że go kocha, a teraz – przyciskany przez polskiego reżysera – zmaga się z poczuciem winy, i syna, dużego Damiena, który próbuje nie iść w jego ślady. Koszałkowy temat, a zarazem próba pokazania nam-kibicom twarzy idola, odartej z piarowskiego makijażu oficjalnych wypowiedzi nadzorowanych przez klubowego czy reprezentacyjnego rzecznika prasowego; twarzy, na której dostrzec można wtedy życiowe dramaty…
„Niemal wszystko”, napisałem, bo nie mogę pozbyć się wrażenia, że „Będziesz legendą, człowieku” to zaledwie szkic do portretu, kilka maźnięć pędzlem, do których musimy sobie dopowiadać możliwe sensy. Podobnie jest w przypadku Marcina Wasilewskiego – tu mamy temat na opowieść o starzejącym się, niepewnym przyszłości zawodniku (świetny fragment z podsłuchaną rozmową o nadziejach na transfer i komplikacjach ze startem w nowym klubie; przełamanie patosu, z jakim się zwykle mówi o uczestnictwie w wielkim turnieju); zawodniku rozsadzanym przez emocje, a zarazem toczącym heroiczny bój z językiem: walczącym o wysłowienie tych emocji i raz po raz potykającym się o kołaczące gdzieś w głowie gotowe klisze. Słucha się tego z napięciem, z zajęciem patrzy się na podwodne zdjęcia ubranego w reprezentacyjny strój obrońcy Anderlechtu, ale na samodzielny film nie wystarcza.
Niedosyt więc. Ani opowieść o nadziejach i klęsce polskiej reprezentacji, ani odsłonięcie napięć związanych z występami w niej „farbowanych lisów” (temat wciąż żywy po ostatniej kuriozalnej wypowiedzi Zbigniewa Bońka, dotykający także atmosfery wokół Ludovica Obraniaka), ani pogłębiony portret piłkarza. Jako człowiek życzliwy światu wyobrażam sobie, że Koszałka padł ofiarą umowy z PZPN i sponsorami: oczekiwano filmu o kadrze, więc robiąc, co może, pozostał przy tej koncepcji, choć zabrakło mu „mięsa”. Szkoda, bo filmu o Perquisie albo Wasilewskim zapewne nikt już nie nakręci. Miało być jak nigdy, a wyszło jak zawsze.