To był nokaut: jak Tottenham zdobył Old Trafford

Tym razem nie trwało to czterdziestu pięciu minut, jak w pierwszej połowie wyjazdowego, ostatecznie tylko zremisowanego meczu z Leicester. Tym razem było w grze Tottenhamu dużo więcej niż momenty, obserwowane nawet w trakcie przegranych spotkań z Newcastle i z Arsenalem. Tym razem zobaczyliśmy występ bliski kompletnego, z pewnością najlepszy w tym sezonie, ba, może od czasu przeprowadzki Ange’a Postecoglou do Londynu. Występ, który – tak sobie wyobrażam – Australijczyk rozgrywa w głowie co tydzień. Występ, o którym opowiada swoim piłkarzom na odprawach. Występ, do którego – jak im wpaja na treningach – naprawdę są zdolni. Występ, w którym od pierwszej minuty rzucają się na rywala, odbierają mu piłkę już na jego połowie, a następie konstruują kolejne ataki z szybkością, zdecydowaniem i – tak, Postecoglou lubi to słowo, więc również go użyję – agresją, która charakteryzuje ich zarówno z futbolówką, jak i bez. Występ, w którym są konsekwentni, nawet jeśli jedna czy druga sytuacja, jaką wykreowali, nie kończy się bramką (zastępujący dziś kontuzjowanego Sona Timo Werner był dwukrotnie sam na sam z Onaną, Maddison wyszedł przed bramkarza United po kapitalnej wymianie podań z Kulusevskim, wieńczącej jedną z najpiękniejszych akcji meczu, ale w ogóle ich to nie zdeprymowało – próbowali dalej). Występ, w którym są skoncentrowani i minimalizują zagrożenie fazami przejściowymi rywala.

O tym też trzeba wspomnieć, podziwiając koncert gry Tottenhamu na Old Trafford: był to koncert, w którym na pochwałę zasługiwali nie tylko gracze ofensywni, albo inaczej: oni zasługiwali na pochwałę także za postawę w defensywie. Mówiąc „defensywa” nie mam przy tym na myśli wyłącznie faktu, że Werner czy Johnson często wracali przed własne pole karne, by asekurować Udogiego i Porro: dyscypliną w tej materii wyróżniał się każdy właściwie z zawodników Spurs, świadomy, że największe niebezpieczeństwo ze strony United może grozić właśnie w trakcie tzw. faz przejściowych. Przyznajmy: groziło, Garnacho raz trafił w słupek, a Rashford raz zmusił Vicario do interwencji, ale wymieniam obie te sytuacje ze świadomością, że na ich tle jeszcze mocniej wybrzmiewa stacatto kolejnych szans i akcji wykreowanych przez piłkarzy Postecoglou.

Nie wiem, od którego zacząć litanię pochwał. Chyba jednak najlepiej od piłkarza, o którego dziennikarze podpytywali trenera jeszcze paręnaście dni temu, sugerując jakiś kryzys pewności siebie (pooddychajcie chwilę, poćwiczcie jogę, odpowiadał…): od Solankego. Anglik nie tylko zdobył dziś trzecią bramkę w trzecim kolejnym meczu, ale oprócz tego dawał drużynie coś, czego nie miała w pierwszej fazie sezonu, kiedy leczył kontuzję, a potem odbudowywał kondycję i odzyskiwał rytm gry. Tym czymś jest, po pierwsze, orientacyjny punkt w ataku: punkt, na którym skupia się uwaga defensorów rywala, co stwarza możliwości zawodnikom atakującym z głębi pola. Po drugie, mówimy o zawodniku świetnie czującym się w polu karnym, gotowym zgubić krycie, doskoczyć do dobitki, dołożyć nogę (tak strzelił wszystkie trzy gole w dotychczasowej karierze w Tottenhamie, ileż to razy pod jego nieobecność skrzydłowi dogrywali piłkę w miejsca, gdzie kogoś takiego wówczas jeszcze brakowało…). Po trzecie, mówimy o piłkarzu inicjującym pressing. Ciężko pracującym dla drużyny na całym boisku.

To samo można powiedzieć o Dejanie Kulusevskim, który dziś nie tylko strzelił gola, ale wykreował dziewięć okazji dla kolegów (aż sześć z nich było tzw. dużymi okazjami). Służy Szwedowi to cofnięcie do drugiej linii i rozpędzanie się stamtąd w kierunku bramki przeciwnika. Służy mu coraz lepsza współpraca ze schodzącym w związku z tym jeszcze niżej Maddisonem – ten pierwszy jest groźniejszy dzięki swojemu wybieganiu, ten drugi dzięki operowaniu piłką. Wspierani przez uważnego i również pewnie czującego się z futbolówką Bentancura, tworzą ostatnio tercet idealny.

A cóż powiedzieć o Brennanie Johnsonie? Kilkanaście dni temu zlikwidował swoje konto w mediach społecznościowych, zmęczony krytyką co poniektórych, ekhem, kibiców – i od tamtej pory zdobył cztery gole w czterech kolejnych meczach, dziś doliczając jeszcze asystę. Ten 22-latek rozegrał w Tottenhamie ledwie 40 meczów, notując 9 goli i 11 asyst – są to moim zdaniem doskonałe statystyki.

A cóż powiedzieć o Mickym van de Venie, którego rajd sprzed własnego pola karnego dał Tottenhamowi pierwszą bramkę? Holender skopiował w ten sposób swój wyczyn z meczu z Evertonem, tylko wtedy podawał do Sona, a dziś odegrał wzdłuż linii końcowej do Johnsona, ale oprócz zagrożenia na połowie gospodarzy, na własnej stanowił zaporę nie do przejścia – mam wrażenie, że Garnacho nawet nie próbował się z nim ścigać.

Naprawdę, komplementować wypada całą drużynę, łącznie ze zmiennikami – wspomniałem już, że dziś Tottenham radził sobie bez Sona, na drugą połowę nie wyszedł zastąpiony przez Spence’a Udogie, a w końcówce kolejne minuty dostali młodzi Bergvall i Moore.

Tak, wiem, nie napisałem ani słowa o czerwonej kartce Fernandesa, ale nagadaliśmy się o niej w studiu Viaplay aż za bardzo. Naprawdę mam poczucie, że nie miała wielkiego znaczenia. Paradoksalnie w dziesiątkę United miało nawet moment lepszej gry, gdzieś w okolicy 60. minuty – w komplecie było naprawdę (myślę, że kibice MU przyjmą to bez urazy, bo w gruncie rzeczy myślą to samo) beznadziejne, pasywne i zagubione bardziej nawet niż w trakcie przegranego meczu z Liverpoolem. W metafory bokserskie nie jestem dobry, ale w sposobie, na jaki Tottenham wyprowadzał ciosy, a United je przyjmowało, jak nie tylko padały bramki, ale sunęły akcje i stwarzały się szanse (nawet Romero pięknie uderzał nożycami), było coś z pamiętnego pojedynku Andrzeja Gołoty z Lennoksem Lewisem – z tą różnicą, że wówczas sędzia zlitował się nad Polakiem po 95. sekundach, a dziś Czerwone Diabły musiały wytrzymać 95 minut.

Bitwa na Etihad: kieszonkowcy Artety, cierpliwość Guardioli, zmęczenie Rodriego i konsekwencja Olivera

Szkoda, że tak mało tu będzie o samym futbolu. Ale pewnie trudno się dziwić, bo w sumie od pierwszych sekund – od wejścia Havertza w Rodriego – widać było, że starcie w Manchesterze, choć rozgrywane jeszcze we wrześniu, w oczach jego uczestników może przesądzić o mistrzostwie Anglii. Że na Emirates zdają sobie sprawę, że to jest ten rok, w którym budowana przez Artetę drużyna jest u szczytu możliwości, że po tytuł trzeba sięgnąć teraz, że za rok może być już za późno. Że na Etihad z kolei czują, że budowana przez Guardiolę twierdza może w tym czasie zachwiać się w posadach – i to nie tylko ze względu na 115 zarzutów, które zaczęły być wreszcie rozpatrywane, co trener City komentuje frazą, że niektórzy chcieliby wymazać jego klub z powierzchni ziemi. Szkoda, że Michael Oliver wtedy nie pokazał kartki Havertzowi, być może mecz toczyłby się wówczas spokojniej, a tak nerwy u piłkarzy i sztabów obu drużyn od pierwszych chwil napięły się jak postronki.

O sędziowaniu musi tu być sporo. O niekonsekwencji arbitra, dającego drugą żółtą kartkę Trossardowi za odkopnięcie piłki – nie tylko dlatego, że Belg zrobił to ułamek sekundy po gwizdku, być może nie będąc już w stanie zatrzymać rozpędzonej nogi, ale i dlatego, że wcześniej Oliver nie zareagował przy podobnym odkopnięciu Doku. O bezradności arbitra w sytuacjach, kiedy Arsenal w drugiej połowie kradł czas, wykorzystując każde wznowienie gry przez Rayę do jej opóźniania. Scena, w której bramkarz Kanonierów położył się na boisku, symulując kontuzję i dając czas Artecie na udzielenie drużynie wskazówek, była równie spodziewana jak gol Gabriela z rzutu rożnego. Przyznam, że w pewnym momencie używałem już sekundnika, żeby sprawdzić, ile każda z tych przerw trwała – jeśli uwzględnić jeszcze zmiany wydaje się aż niewiarygodne, że do drugiej połowy doliczono zaledwie siedem minut. Okoliczności, w jakich padł gol Calafiorego, również były kontrowersyjne – kapitan City Walker po rozmowie z arbitrem (Oliver wezwał jego i Sakę, by zaapelować o… uspokojenie emocji) wracał jeszcze na swoją pozycję, kiedy goście wznowili grę i skierowali piłkę akurat w stronę, na której powinien się znajdować prawy obrońca City.

To są te detale, można by w tym momencie powiedzieć. Detale, o które Mikel Arteta dba w sposób zaiste niezrównany, nawet jeśli czasami oznacza to konieczność wchodzenia w szarą strefę. Czy cel uświęca środki, czy te wszystkie symulowane urazy, kradzione sekundy, drobne prowokacje, przestaną mieć znaczenie na koniec sezonu, jeśli ostatecznie zakończy się triumfem Arsenalu? Wiem, że to pytanie ucichnie przy lawinie pretensji o drugie żółte kartki Trossarda i Rice’a (w meczu z Brighton), wokół których trener Kanonierów podwyższać będzie teraz mur oblężonej twierdzy, niemniej chciałbym je tutaj zostawić. Nie tylko dlatego, że podobne spowalnianie gry Arsenal stosował także w ubiegłotygodniowych derbach z Tottenhamem i generalnie w kradnięciu czasu zaczął się specjalizować, jak wynajęty przez Artetę do jednej z coachowskich sesji z piłkarzami kieszonkowiec. Także dlatego, że z coraz większym trudem oglądam mecze, w których złych emocji jest tyle, że nawet Guardiola z wściekłością kopie swój fotel.

Bo przecież chciałoby się pisać właśnie o futbolu. O lekkości, z jaką Savinho przyjął sobie piłkę przy linii, zwiódł Calafiorego, ściął do środka, a potem wyłożył ją Haalandowi – i o wykończeniu Haalanda zewnętrzną częścią buta, które dało Norwegowi setnego gola w sto piątym występie dla City. O fenomenalnym, zaiste, uderzeniu Calafiorego. O kunszcie, z jakim wyuczeni przez Nicolasa Jovera Kanonierzy strzelili kolejnego gola po rzucie rożnym – jeśli dobrze liczę, czterdziestego trzeciego w ciągu ostatnich trzech lat (niebywała statystyka, przyznacie – gospodarzom nie pomogła nawet decyzja o zmianie zawodnika próbującego upilnować Gabriela, z Doku na Walkera). O sprawności, z jaką Raya wyłapywał kolejne dośrodkowania MC – i groźniejsze od tych dośrodkowań strzały Gvardiola. Może także o cenie, jaką przychodzi płacić piłkarzom za udział w meczach o takim poziomie intensywności, fizyczności, czy w końcu: znaczenia – Rodri, który jeszcze w pierwszej połowie opuścił boisko z kontuzją kolana, przed środowym spotkaniem w Lidze Mistrzów mówił o potrzebie zastrajkowania przez nadmiernie eksploatowanych piłkarzy; przypomnijmy, że kiedy on walczył jeszcze o mistrzostwo Europy z Hiszpanią, większość drużyn Premier League rozpoczęła już przygotowania do sezonu. Nawiasem mówiąc kontuzje uniemożliwiły występ w tym meczu innym artystom środka pola: Odegaardowi i De Bruyne. Wszyscy oni wiedzą, że po zakończeniu sezonu mają się odbyć Klubowe Mistrzostwa Świata…

Jakaś część mnie podziwiała oczywiście dyscyplinę, z jaką Arsenal bronił się przez całą drugą połowę we własnym polu karnym. Ustawienie 5-4-0, bo w przerwie White zmienił Sakę. Podwajane krycie wchodzących w drybling skrzydłowych City. Blokowane strzały. Spokój w obliczu niezliczonych wymian krążącej po obwodzie futbolówki (w całym meczu gospodarze nabili 699 podań, większość właśnie w drugiej połowie i, jak podejrzewam, większość w okolicy trzydziestego metra od bramki Rayi). 

Ostatecznie pozwoliło to jedynie na wywiezienie z Etihad punktu zamiast trzech – a to z powodu cierpliwości Guardioli i jego piłkarzy, którą podziwiała inna część mnie. Cierpliwości, która przyniosła gola w 97. minucie po akcji, a jakże, rezerwowych: Grealisha, Kovacicia i Stonesa. Ten ostatni, choć formalnie jest obrońcą, po wejściu na boisko nie opuścił pola karnego Arsenalu ani na moment, grając w zasadzie jako drugi obok Haalanda napastnik, który mógł rywalizować z rosłymi obrońcami gospodarzy. Być może City nie męczyłoby się aż tak straszliwie, gdyby nie kontuzja Rodriego – piłkarza, który jak nikt w tym roku zasłużył na Złotą Piłkę – ale to już temat na inną opowieść. Po tak naładowanym emocjami meczu zresztą, wołania o strajk nadmiernie eksploatowanych piłkarzy nie zostaną usłyszane.

Derby północnego Londynu, czyli historia się powtarza

Spróbujmy przekleić jeden do jednego początek poprzedniego wpisu i sprawdźmy, w którym momencie przestaje się zgadzać. „Czy widziałem ten mecz w wykonaniu tej drużyny pod tym trenerem już wielokrotnie? Dominacja i kontrola (pozorna, jak się okazuje). Gra na połowie rywala, ba: w jego polu karnym. Sytuacje i szanse, nawet strzały. Popisy technicznego kunsztu, ale też – przyznajmy – podparte ciężką pracą na całym boisku. A przy tym dwa momenty gapiostwa, wykorzystane przez przeciwnika, który większą część meczu bronił się w dziesięciu w obrębie i tuż przed własnym polem karnym”… No dobrze, w tym ostatnim zdaniu należałoby dokonać korekty, zmieniając dwa momenty gapiostwa w jeden, ale dalsze akapity muszą już być mniej optymistyczne niż te pisane po porażce z Newcastle. Tym razem to były przecież derby północnego Londynu: mecz, w którym pasja trybun powinna powodować, że drużyna faktycznie gra na 110 procent normy – a spowodowała jedynie coś, co Postecoglou określił po meczu mianem „braku przekonania”.

Nie słuchało się tych słów dobrze. A może raczej: niedobrze się patrzyło na poczynania Tottenhamu po straconym golu – po tej jednej chwili gapiostwa przy stałym fragmencie – kiedy to gospodarzom ewidentnie brakowało pomysłu, co mają zrobić teraz. Wydawałoby się: nie powinno tak być, bo przecież tracone bramki są wpisane w strategię trenera, który uznaje, że doskonałość w futbolu nie istnieje, więc na zachowanie czystego konta co tydzień trudno liczyć – byle tylko można było strzelić więcej goli od przeciwnika. A tutaj znowu blado. A tutaj liczba strzałów może nawet wydaje się zadowalająca, ale już ich jakość – nie bardzo. A tutaj w pamięci zostaje na przykład ten moment z pierwszej połowy, kiedy imponujący pressing Tottenhamu przynosi odebranie piłki przed polem karnym rywala i szansę Solankego, ten jednak zwleka ze strzałem na tyle długo, by Saliba zdołał go zablokować. Albo okazja Kulusevskiego – nie ta z piątej minuty, gdzie instynktownie bronił Raya; późniejsza, kiedy Saliba pozbawił Szweda swobody manewru. Albo ta płynna akcja z 73. minuty, kiedy piłka błyskawicznie krążyła między zawodnikami Spurs, by w końcu trafić do Maddisona, ten jednak zamiast strzelać próbował ją jeszcze przekazać Sonowi… i tyle z tego było. Znów patrząc na sposób, w jaki rozwijały się ataki gospodarzy, miałem wrażenie, że oglądam szczypiornistów i piłkę krążącą po obwodzie – problem w tym, że nie miał kto jej rzucić. Mało prostopadłych podań, mało strzałów, schematyczne dość próby dostarczenia futbolówki na skrzydło, ale potem płynące ze skrzydła dośrodkowania z łatwością padające łupem stoperów Arsenalu.

Kto oglądał dzisiejsze studio przedmeczowe Viaplay, ten wie: osłabienia Arsenalu nie budziły we mnie wielkich nadziei. Czy z Odegaardem i Rice’em, czy bez – Mikel Arteta już w poprzednim sezonie pokazał, że wie, jak się gra z Tottenhamem. Że można oddać piłkarzom Postecoglou futbolówkę, zagęścić przedpole własnej bramki, a oprócz tego czyhać na sposobność do kontry bądź  na stały fragment właśnie. Jeśli spojrzymy na cztery ostatnie gole Arsenalu w derbach północnego Londynu – dzisiejsze trafienie Gabriela było trzecim po rzucie rożnym. Historia się powtarza: w ostatnich trzech latach Kanonierzy zdobyli już 42 gole po stałych fragmentach (tylko w sezonie 23/24 – 22) i trudno, żeby kibic Tottenhamu nie przypominał sobie w tym momencie z goryczą dysertacji pracującego niegdyś z Antonio Conte Gianniego Vio – dysertacji o tym, że rzuty rożne i wolne mogą być ekwiwalentem napastnika strzelającego dla drużyny 20 bramek w sezonie. Można powiedzieć: zajmujący się w Arsenalu stałymi fragmentami Nicolas Jover potężnie ułatwił zadanie dziennikarzom spisującym pomeczowe sprawozdania. Mogli po prostu uczynić ich głównym bohaterem… Nicolasa Jover. 

O tym też zdążyłem w studiu powiedzieć: kiedy wszystko Tottenhamowi wychodzi, oglądamy futbol oszałamiająco piękny, może nawet najlepszy w lidze. Problem w tym, że w piłkę grają ludzie, a ludziom z definicji nie może wychodzić „wszystko”. Ludzie mają słabe punkty, jak świetny przecież w bronieniu strzałów Vicario, przy rzucie rożnym przynoszącym Arsenalowi gola odpychający stłoczonych przed nim zawodników zamiast skupić się na tym, gdzie za moment pojawi się piłka.

To poczucie rosło we mnie w ostatnich miesiącach poprzednich rozgrywek: w tej lidze wszyscy już wiedzą, jak grać przeciwko Tottenhamowi. A że dziś Arteta w jakimś sensie zrobił to samo, co Howe czy Cooper w minionych tygodniach – wrażenie to pogłębia się w pierwszych kolejkach sezonu obecnego.

Co mnie prowadzi w kierunku myśli raczej niespokojnej. O Ange’u Postecoglou, który jest, owszem, wspaniałym człowiekiem i dobrym wychowawcą, który pięknie potrafi opowiadać o piłce i o życiu, ale którego poziom radykalizmu może się okazać jak na Premier League jednak zbyt wysoki. Że Australijczyk to może być przypadek trochę taki jak Juanma Lillo, piękny umysł, wizjoner i idealista, z którym Pep Guardiola toczy najbardziej fascynujące debaty w dziejach współczesnego futbolu, ale który nieprzypadkowo nie prowadzi drużyny samodzielnie.

Owszem, zaraz po tej myśli przychodzi druga: o powszechnej niecierpliwości, która w dzisiejszych czasach zniszczyła niejedno trenerskie dzieło. Przecież zanim Mikel Arteta stworzył z Arsenalu drużynę nieustraszoną i dzielnie mierzącą się z przeciwnościami, musiało upłynąć sporo czasu – po kilkunastu miesiącach pracy, owszem, wygrany Puchar Anglii dał mu kredyt zaufania, ale nadal roboty było mnóstwo i zdarzały się serie słabszych występów. Ange Postecoglou w sposób oczywisty na podobny kredyt zasługuje, nie tylko dlatego, że Son czy Romero przystępowali do dzisiejszych derbów po wielogodzinnych podróżach z drugiego końca świata, a Dominic Solanke dopiero co wznowił treningi.

Tak, najbardziej ze wszystkiego nie lubię w dzisiejszych czasach niecierpliwości. Łatwych sądów w mediach społecznościowych. Hejtowania piłkarzy i zwalniania trenera po jednym kiepskim wyniku. Siedem powyższych akapitów służyło wyłącznie temu, bym nie robił takich rzeczy na koniec akapitu ósmego.

Trzy pytania o porażkę Tottenhamu w Newcastle

Czy widziałem ten mecz w wykonaniu tej drużyny pod tym trenerem już wielokrotnie? Dominacja i kontrola (pozorna, jak się okazuje). Gra na połowie rywala, ba: w jego polu karnym. Sytuacje i szanse, nawet strzały. Popisy technicznego kunsztu, ale też – przyznajmy – podparte ciężką pracą na całym boisku. A przy tym dwa momenty gapiostwa, wykorzystane przez przeciwnika, który większą część meczu bronił się w dziesięciu w obrębie i tuż przed własnym polem karnym. Na końcu: niedosyt i frustracja, również spowodowane myślą, że gdyby w tej drużynie mógł zagrać środkowy napastnik z prawdziwego zdarzenia, jeśli nie Solanke, to Richarlison, naprawdę wyglądałoby to zupełnie inaczej.

Czy szukam, jak każdy rasowy kibic, okoliczności łagodzących? Owszem, wiele razy podczas meczu Tottenhamu z Newcastle patrzyłem z poczuciem narastającej bezsilności, jak futbolówka krąży po obwodzie, gdzieś na dwudziestym-trzydziestym metrze przed bramką Pope’a, zupełnie jakbym patrzył na mecz piłki ręcznej, w trakcie którego drużyna atakująca nie może zdecydować się na rzut. Z drugiej strony: zwłaszcza początek drugiej połowy w wykonaniu Tottenhamu oglądało się z wielką przyjemnością, a statystyka celnych podań gospodarzy (zaledwie 75 %) wskazuje jasno intensywność, z jaką doskakiwali do nich piłkarze Ange’a Postecoglou. Częściej niż w poprzednich spotkaniach zawodnicy Spurs próbowali uderzeń z dystansu – i nie były to, zwłaszcza w wydaniu Sarra i Maddisona, złe uderzenia. Czasami prosiło się o szybszą wymianę podań, zagranie z pierwszej piłki, „na ścianę”. Czasami prosiło się o podniesienie głowy realizującego jakiś schemat zawodnika, zwłaszcza Johnsona w drugiej połowie, kilkakrotnie zagrywającego wzdłuż bramki z założeniem, że na dalekim słupku akcję zamknie lewoskrzydłowy. Czasami niezłe skądinąd schematy rzutów rożnych mogłyby zostać zrealizowane precyzyjniej.

Czy poziom mojej frustracji zmniejszył się w trakcie oglądania meczu Manchesteru United z Liverpoolem? Jak widać: zdecydowanie tak. To nie jest przecież tak, że Tottenham nie miał okazji, że grał ospale czy na jałowym biegu, to nie jest tak, że został rozgromiony równie straszliwie, jak w trakcie dwóch poprzednich wizyt na St. James’ Park. Owszem, pigułka porażki jest gorzka do przełknięcia – ale przecież widzę, że Tottenham gra lepiej, że się uczy i rozwija, a nawet że (patrz: kontuzja Van de Vena i świetny występ zastępującego go Dragusina) jest mocniejszy kadrowo. Gdyby jeszcze ci dwaj środkowi napastnicy nie kontuzjowali się w jednym momencie…

Chelsea Schrödingera

Właściciele klubu chcą rozwijać projekt i mieć wyniki jednocześnie. Chcą piłkarzy przyszłości i trenera przyszłości – i sukces w czasie teraźniejszym. Najśmieszniejsze, że rozstając się z Mauricio Pochettino, lądują w czasie przeszłym.

Była to praca herkulesowa, jak powiedział pisecki rotmistrz do Szwejka w trakcie przesłuchania zakończonego odesłaniem dobrego wojaka z powrotem do budziejowickiego pułku. Mauricio Pochettino w Chelsea miał oczyścić stajnię Augiasza i dalibóg: wywiązał się ze swojego zadania. Kiedy przychodził do klubu, zawodnicy, których miał do dyspozycji, nie mieścili się w jednej szatni ośrodka treningowego, ale zdołał tę kadrę odchudzić i nadać jej tożsamość, a z grupy rozpieszczonych wieloletnimi kontraktami gwiazdek i gwiazdeczek zrobił w końcu drużynę. Zgoda: wystartował kiepsko, tracił mnóstwo bramek, a plaga kontuzji nie może tłumaczyć go do końca, bo nie jest przecież powiedziane, czy po części nie przyczynił się do niej swoimi (niektórzy mówią: przestarzałymi) metodami treningowymi. Zgoda: w kwietniu przegrał 5:0 z Arsenalem, ale był to już raczej wypadek przy pracy. Od Bożego Narodzenia punktował bowiem z regularnością, która – gdyby rozciągnąć ją na cały sezon – faktycznie dałaby Chelsea coś, do czego został wynajęty, czyli miejsce w Lidze Mistrzów. Fakt, że nie skończył w pierwszej czwórce, był zresztą jednym z powodów decyzji właścicieli klubu o rozwiązaniu w połowie dwuletniego kontraktu: od początku sam Pochettino powtarzał, że jest świadom, iż został zatrudniony w miejscu, w którym wyniki trzeba mieć natychmiast i nie można zasłaniać się opowiadaniem o budowaniu wieloletniego projektu.

Wyniki to jedno (Pochettino przegrał też finał Pucharu Ligi z Liverpoolem, a na końcówkę tego meczu Jurgen Klopp wstawił zawodników jeszcze młodszych niż kadra Chelsea), drugie zaś to poziom kontroli, jaką ma się nad stanem klubowych spraw. Na te drugie Pochettino chciał mieć wpływ większy, niż gotowi byli mu przyznać panowie Boehly i Eghbali. Wiele jego wypowiedzi na konferencjach prasowych brzmiało jak stawianie właścicieli pod presją, szczególnie w ostatnich tygodniach, kiedy drużyna była już wyraźnie rozpędzona, a Argentyńczyk czuł się pewniej. Nikt nie lubi być naciskany, a zwłaszcza miliarderzy o wielkim ego. Koledzy ze studia Viaplay świadkami, że podobnego zakończenia przygody Pochettino z Chelsea spodziewałem się w ostatnich tygodniach niezależnie od tego, że na boisku drużyna wygrywała efektownie, strzelając arcypiękne (Caicedo!) bramki.

Racjonalnie tłumacząc powody rozwiązania umowy (chociaż tyle, że za porozumieniem stron…) można by więc powiedzieć, że Pochettino nie pasował do profilu trenera odpowiadającego korporacyjnemu ładowi. Takiego, który niezależnie od poprawnych relacji z właścicielami, utrzymywałby je również z dyrektorami sportowymi i przebudowywanym pionem skautingu. Który byłby trybikiem w sprawnie funkcjonującej maszynie, jak nie przymierzając Graham Potter. Nie opierałby się przeciwko poszerzeniu niezmienianej od czasów pracy w Tottenhamie grupy współpracowników o specjalistę od stałych fragmentów. Potulnie godziłby się z faktem wystawienia na listę transferową lidera i kapitana drużyny Connora Gallaghera, bo pieniądze ze sprzedaży tego wychowanka wydatnie pomogą zbilansować księgi.

Problem w tym, że takich trenerów na rynku ze świecą szukać, zwłaszcza jeśli szuka klub z najwyższej półki, wymagający nie tylko dopasowania się do struktury i rozwijania młodych zawodników tak, by ich wartość rynkowa nie zmniejszała się z latami upływającego kontraktu (w języku Chelsea nazywa się to amortyzacją), ale także walki o najwyższe cele. I tu dochodzimy do umieszczonego w tytule paradoksu.

Pochettino nie był elastyczny; wyobrażam sobie, że podczas jego spotkań z Laurencem Stewartem i Paulem Winstanlayem iskrzyło. Ale to wszystko przecież właściciele Chelsea wiedzieli jeszcze przed jego zatrudnieniem. Zatrudniając go, sprawili, że ta kompromitująca siebie, klub, ale także ich zbieranina (w ubiegłym roku zajęli dwunaste miejsce, pamiętajmy) zaczęła grać w piłkę. Oglądaliśmy drużynę skuteczną w pressingu i nieźle radzącą sobie w rozegraniu, dobrze przygotowaną fizycznie, rozstrzygającą wiele spotkań w ostatnich minutach meczów. Oglądaliśmy postęp poszczególnych zawodników: nie tylko najlepszego młodego piłkarza ligi, Cole’a Palmera, ale też wspomnianego Gallaghera, Malo Gusto, Jacksona, Madueke, a nawet często wyśmiewanego Cucurelli. Naprawdę, po pierwszych miesiącach turbulencji, rozpęd osiągnięty w końcówce sezonu 2023/24 roku kazał myśleć o kolejnych rozgrywkach z optymizmem. Było na czym budować.

Teraz jednak budować się będzie od zera. W korporacyjnych tabelkach pojawią się (już się pojawiają) nazwiska szkoleniowców równie obiecujących, jak obiecujący są zawodnicy Chelsea. Tyle że ktoś taki już w klubie pracował (mam na myśli Grahama Pottera), a jak to się skończyło – pamiętamy. Wydawałoby się, że na tamtym błędzie panowie Boehly i Eghbali zdążyli się nauczyć, że nie można jednocześnie rozwijać projektu i mieć wyniku, choćby było nim nie mistrzostwo kraju, a „tylko” awans do Ligi Mistrzów.

Pochettino z pewnością na tej historii nie stracił i w sierpniu zobaczymy go na ławce któregoś z największych klubów Europy. Najgorsza w niej wydaje mi się natomiast sytuacja owych młodych obiecujących zawodników. Zaufali kolejnemu trenerowi. Awansowali pod jego okiem do europejskich pucharów. Po miesiącach paraliżu związanego z kwotami, jakie za nich zapłacono, zaczęli na nowo cieszyć się grą. Teraz jednak zostali znów sprowadzeni do roli klubowego kapitału, o którym mówi się w kategoriach stopy zwrotu z inwestycji. Czy mam dodawać, że przy takim poziomie chaosu i zmiennych decyzji (od września 2022 Chelsea miała już pięciu szkoleniowców) inwestycja wydaje się wyjątkowo niepewna?

Północnolondyński dzień świra

Trzydzieści siedem lat kibicuję temu klubowi i wciąż potrafi mnie czymś zaskoczyć. Przyznajmy: zazwyczaj negatywnie. Choć tym razem negatywnie poza boiskiem, nie na nim.

Tego, że Tottenham przegra ten mecz, można się oczywiście było spodziewać. Nie tylko dlatego, że dziewięciu zawodników pierwszego składu było kontuzjowanych – z czego lewy obrońca i jego zmiennik, a także środkowy pomocnik i środkowy napastnik mogliby liczyć na grę od pierwszej minuty. Nie tylko dlatego, że ostatnie tygodnie były czasem bolesnej weryfikacji projektu Ange’a Postecoglou, a australijski trener zaczął mocno mówić o skali zmian, jakie czekają drużynę latem. Nie tylko dlatego, że Manchester City wiosną nie zwykł przegrywać. Także dlatego, że – w odróżnieniu od poprzedników – Postecoglou w starciach z Manchesterem City ani myślał oddawać inicjatywę, murować bramkę i nastawiać się na szybkie kontry, co było przepisem na sukces Mourinho, Nuno Espirito Santo czy Contego (a także Stelliniego, który wygrał z Guardiolą, gdy Conte odpoczywał po operacji wyrostka). Otwarta gra przeciwko mistrzom Anglii, próba ich zabiegania, nastawienie na pressing, słowem: postawa proaktywna, w najlepszym razie zapowiadały wymianę ciosów, w najgorszym wykorzystanie sytuacji przez drużynę mocniejszą, bardziej doświadczoną i na tym etapie rozwoju stale już walczącą o najwyższe cele. I oczywiście: można to nazwać naiwnością, ale można też nazwać konsekwencją szkoleniowca przekonanego, że obrał najlepszą możliwą drogę – i dostarczającego w trakcie pierwszych miesięcy pracy w klubie wystarczająco wielu powodów, by mu zaufać.

Na boisku przecież do postawy Tottenhamu trudno było mieć zastrzeżenia. Jasne: zawiodła skuteczność w kluczowych momentach, jasne: Kulusevski czy zwłaszcza wychodzący sam na sam z Ortegą Son mogli wykorzystać swoje okazje. Jasne: akcja, po której goście objęli prowadzenie mogła zostać kilka razy przerwana, choć akurat nie przez mającego już żółtą kartkę Bentancura. Jasne: Manchester City ostatecznie okazał się lepszy, bo po prostu swoje szanse wykorzystał – i miał w składzie znakomitego Fodena. Mimo wszystko jednak potrafiłbym napisać sprawozdanie z tego meczu skupiając się na pozytywach. Na tym, że Maddison grał lepiej niż ostatnio – i w ogóle środek pola długimi chwilami dominował rywali, dla których dominacja brzmi jak drugie imię. No i ta wyjściowa formacja: bez napastnika, a właściwie z bardzo szeroko ustawionymi na bokach Sonem i Johnsonem, co właśnie pozwalało wygrywać walkę o środek, nawet jeśli kilkukrotnie zostawiło otwartą przestrzeń dla rozpędzającego się Walkera. Pressing. Intensywność. Zdecydowanie.

Dziwna sprawa, napisałem już dwa i pół tysiąca znaków, a nie przeszedłem do sedna. A sednem jest, niestety, toksyczna atmosfera panująca wokół tego meczu w ciągu ostatnich kilkudziesięciu godzin w mediach społecznościowych, a w ślad za nimi także: w tradycyjnych (doprawdy, niesamowite, że nawet w BBC ulegli wyścigowi na kolportowanie memów i cytowanie trolli nawołujących do podłożenia się przez Tottenham Manchesterowi City). Toksyczna atmosfera, która – również dzięki pytaniom do Postecoglou na przedmeczowej konferencji, ale przede wszystkim dzięki zachowaniom trybun – miała wpływ na piłkarzy. Doprawdy, trudno gonić wynik, podkręcać tempo w końcówce (co zwykle było specjalnością dobrze przygotowanej kondycyjnie drużyny), kiedy trybuny milczą albo zamiast wspierać twoje wysiłki, zajmują się obrażaniem sąsiada. „Ostatnie czterdzieści osiem godzin pokazały, że fundamenty są dość kruche” – mówił po meczu Postecoglou, niezbyt starannie tłumiąc gniew. „Dużo się w tym czasie dowiedziałem, to było interesujące doświadczenie”. Dopytywany, czy chodziło mu o ostatnie czterdzieści osiem godzin w klubie, czy poza nim, mówił, że tu i tu.

Przyznam, że podobnego niesmaku nie odczuwałem od czasu, gdy we wrześniu 2008 roku Tottenham grał z Portsmouth, a na występującego w składzie rywali Sola Campbella lała się z trybun fala nienawiści. Niesmaku, który Postecoglou dobrze nazywał i przed, i po meczu. Przecież życzenie swojej drużynie porażki nie tylko ją demobilizuje, ale uderza w same podstawy sportu. I rozbraja wysiłki, mające na celu zbudowanie w drużynie kultury wygrywania. Jak można myśleć o odrobieniu w przyszłym sezonie ponad dwudziestopunktowej straty do czołówki, jeśli tej kultury wygrywania nie wpisze się w klubowy etos na równi z przywiązaniem do atrakcyjnego futbolu i listą drużyn, z którymi nie ma się po drodze?

Nie wykluczam, oczywiście, że futbol i tym razem okazuje się lustrem, w którym przegląda się cały nasz świat. Głosowanie w wyborach nie za kimś, a przeciwko komuś. Wzmożenia i nagonki…  Ci, którzy obejrzeli „Dzień świra”, pamiętają pewnie wypowiadaną tam modlitwę Polaka, to jest, najmocniej przepraszam, pseudo (bo przecież nie prawdziwego) kibica: „Gdy wieczorne zgasną zorze, zanim głowę do snu złożę, modlitwę moją zanoszę, Bogu Ojcu i Synowi. Dop…cie sąsiadowi! Dla siebie o nic nie proszę, tylko mu dosrajcie, proszę!”. Coś takiego lało się wczoraj z trybun na Tottenham Hotspur Stadium od pierwszej do ostatniej minuty.

Powiecie, że w przypadku zwycięstwa Tottenhamu otwierałaby się droga do mistrzostwa Arsenalu? Nie jeden mecz decyduje o czyimś tytule, a trzydzieści osiem spotkań, cały sezon: wystarczająco długi, żeby mieć poczucie, iż na sukces ciężko się zapracowało. I nie mówcie człowiekowi, który trzydzieści siedem lat oddycha tym klubem, że nie ma pojęcia o prawdziwej północnolondyńskiej rywalizacji. Na samym początku każdej rywalizacji jest przecież pragnienie, żeby samemu być najlepszym – a nie pławienie się w wizji klęski przeciwnika.

Może zresztą powiem to wszystko prościej: kiedy myślę „Tottenham”, kiedy budzę się w nocy na przykład i z mroków nieświadomości słowo to ukonkretnia się w jakieś postaci, to są to zwykle, w kolejności dowolnej, Paul Gascoigne, David Ginola, Gary Lineker, Jurgen Klinsmann, Glenn Hoddle, Lucas Moura, Harry Kane, Ledley King, Ossie Ardiles, Gareth Bale, Luka Modrić, Gary Mabbutt, Rafael van der Vaart, Dele Alli, owszem: Mauricio Pochettino także, i Ange Postecoglou. Nigdy jeszcze mi się nie zdarzyło pomyśleć o Tottenhamie i zobaczyć Artetę, Wengera, Henry’ego czy Bergkampa, nawet jeśli ci dwaj ostatni strzelili mojej drużynie mnóstwo bramek.

Runda honorowa

Tak, wiem, podobno są drużyny, które na zakończenie sezonu organizują triumfalne przejazdy przez miasto odkrytym autobusem (a w przypadku Athleticu Bilbao czy Venezii – parady na łodziach), by zaprezentować tysiącom fanów wywalczone właśnie trofeum. Ponieważ nigdy czegoś takiego nie doświadczyłem, moim ulubionym przeżyciem kibicowskim bywa zwykle świadkowanie rundzie honorowej, którą na koniec ostatniego meczu u siebie piłkarze wykonują dookoła boiska, by po prostu podziękować fanom za doping.

To znaczy, owszem, zdarzały się, i to wcale nierzadko, sezony, w których drużyna prezentowała się tak fatalnie, że wspólne przeżycie tej chwili wydawało się niemożliwe. Bywały i takie, w których kibice i piłkarze dziękowali sobie wzajemnie ze łzami rozczarowania, bo do spełnienia (które w przypadku Tottenhamu oznaczało zwykle awans do europejskich pucharów) brakowało naprawdę niewiele. Bywały takie, w których obie strony zdawały sobie sprawę, że po wakacjach nie zobaczą się w tej samej konstelacji. Bywały takie, w których my, kibice, zamienialiśmy się w specjalistów od mowy ciała: czy to machnięcie ręką Harry’ego Kane’a, uniesiona dłoń Garetha Bale’a, ukłon Luki Modricia, dyskretne skinienie Dymitara Berbatowa oznacza rozstanie już na zawsze?

Akurat wczoraj tego nie było. Nawet jeśli latem Tottenham czeka potężna przebudowa, po żadnym z zawodników, który może odejść w jej trakcie, nie będziemy płakać tak, jak po Harrym (no, może Richarlisona będzie szkoda, bo w związku z kontuzjami nie zdołał w pełni rozwinąć skrzydeł; on akurat, mimo iż przez cały czas utykał, opuszczał wczoraj stadion jako jeden z ostatnich, wcześniej podchodząc do trybun i cierpliwie pozując do zdjęć z każdym fanem). Było natomiast coś ważniejszego: coś, co sprowadza nasze kibicowanie do samej esencji. Do relacji.

Kilkanaście minut po ostatnim gwizdku zobaczyliśmy ludzi, z którymi można odczuwać więź na poziomie znacznie bardziej podstawowym niż wynikająca z faktu, że w sobotnie popołudnia wychodzą na boisko w koszulkach, których repliki wypełniają nasze szafy. Zobaczyliśmy młodych mężczyzn w towarzystwie żon i partnerek, z których bynajmniej nie wszystkie imponowały szykiem czy figurą modelek. Czasami idących wzdłuż trybun z rodzicami (ktoś z fanów odkrył przy okazji ze zdumieniem, że ta fatalnie ubrana dwójka cudzoziemców, która pewnego razu próbowała skorzystać z toalety w pobliskim pubie Bell & Hare twierdząc, że ich syn gra tu na bramce, faktycznie mówiła prawdę). Często z dziećmi, które w tym spektaklu odgrywały osobne role: mały Leo Maddison, wzbudzając owacje widowni, naśladował cieszynkę taty, mały Valentino Romero, strzelał na bramkę, a każde jego trafienie wywoływało zachwycony ryk trybun, porównywalny z tym, który daje się słyszeć po wślizgach ojca. Son, jak zwykle, był dla wszystkich tych dzieci ukochanym wujkiem, niańcząc je na rękach i rozśmieszając, a najwięcej czasu spędził ze swoim chrześniakiem, synem Bena Daviesa.

Innymi słowy, zobaczyliśmy ludzi takich jak my. Mających swoje życie poza futbolem. Martwiących się o zdrowie rodziców. Niedosypiających, gdy dzieci ząbkują. Czasami tak bardzo samotnych. Wczoraj jednak, zwłaszcza że paręnaście minut wcześniej wygrali mecz, akurat rozluźnionych i rozgadanych. Cieszących się naszą obecnością i karmiących się naszymi oklaskami tak samo, jak my karmimy się ich wysiłkiem. Eksplorujących to tajemnicze połączenie między nami już bez presji wyniku i emocji, jakie budzi rywalizacja.

Czasami w trakcie takiej rundy można wyczuć na trybunach nadzieję i optymizm. I znowuż: wiem, że nadzieja i optymizm to najważniejsze cechy kibica; że bez umiejętności łudzenia się, że w następnym meczu, a już szczególnie sezonie, będzie lepiej, nie dałoby się w ogóle tego futbolu oglądać. W przypadku Tottenhamu Ange’a Postecoglou nadziei i optymizmu jest jednak jakby więcej. Dawajcie już to City we wtorek, Sheffield United w niedzielę, a potem niech nadejdzie kolejny sezon.

Na Anfield Liverpool zadbał o komfort swoich fanów – a potem zatroszczył się o fanów Tottenhamu

Niech nikogo nie zmyli wynik, bardzo proszę. I niech nikt nie opowiada o jakimś comebacku. Tottenham, owszem, zdobył w drugiej połowie dwa gole na Anfield, a oprócz tego oddał jeszcze kilka strzałów i mógł się nawet wykłócać o sytuację, w której wysoko uniesiona noga Gomeza znajdowała się o cal od głowy Johnsona, ale wszystko to było raczej efektem rozluźnienia gospodarzy, którzy w końcu zdjęli nogę z gazu, a Jurgen Klopp zaczął wpuszczać rezerwowych. Owszem: Richarlison dał w walce ze stoperami coś, czego nie potrafił fatalny mimo zdobytej bramki Son – i jego miejsce w wyjściowym składzie na końcówkę sezonu powinno być niepodważalne. Owszem: piłka zaczęła krążyć szybciej. Owszem: Johnson przestawiony na prawe skrzydło zaczął wybiegać za plecy rywali. Ale to nie o Tottenhamie powinna być opowieść, tylko o Liverpoolu, który po siedemdziesięciu minutach rozrywki dostarczanej swoim fanom, najwyraźniej postanowił zadbać także o fanów gości.

Wcześniej gospodarze grali tak, jakby to był nie przedostatni, ale ostatni mecz Kloppa na Anfield i chcieli godnie Niemca pożegnać (nawiasem mówiąc, odsyłam do swojego pożegnania trenera Liverpoolu w „Tygodniku Powszechnym”): pressowali niestrudzenie, atakowali z fantazją, strzelali przepięknie (Eliott!). Bałagan, jaki robił się w defensywie i środku pola Tottenhamu, gdy przyspieszali, był zatrważający – nie wiem, czy nie najlepszą jego ilustracją, było zachowanie Emersona Royala przy trzecim golu, kiedy Brazylijczykowi wydawało się, że odebrał piłkę Salahowi i nie zauważył pędzącego po nią Eliotta; oto kontrpressing w najlepszym wydaniu. Royal grał zresztą w tym meczu tak słabo, że sarkastycznym żartem wymienianym przez fanów Spurs na Twitterze było życzenie, aby wystąpił przeciwko Manchesterowi City i umożliwił drużynie Guardioli sięgnięcie po mistrzostwo kosztem Arsenalu (zważywszy na kontuzje Udogiego i Daviesa – mają ten występ jak w banku). Ale nie on jeden przypominał na własnej połowie treningowego manekina, objeżdżanego przez piłkarzy Liverpoolu w trakcie pierwszych 45 minut: do przerwy gospodarze oddali dwanaście strzałów.

Szkoda, bo Tottenham zaczął lepiej niż w czwartkowym meczu z Chelsea: podchodził wyżej, próbował odbierać piłki na połowie rywala, ale (tu akurat tak samo jak w spotkaniu z Chelsea) kiedy po takim odbiorze zdołał już dotrzeć przed pole karne Liverpoolu, kończyły się wszelkie pomysły. W ataku pozycyjnym wyglądało to tak sobie, a po stracie piłki – katastrofalnie. Pierwszego gola gospodarze zdobyli z porażającą łatwością, a kolejne były kwestią czasu. Tym razem problemem nie była obrona przy stałych fragmentach gry, a w ogóle obrona – nieprzypadkowo w przerwie Vicario musiał rozdzielać awanturujących się Romero i Royala (mignął mi gdzieś złośliwy komentarz, że był to pierwszy w tym meczu przypadek, w którym gracze Tottenhamu podjęli walkę).

Ange Postecoglou zapowiedział przed wyprawą na Anfield, że latem w drużynie zajdą drastyczne zmiany. Jeśliby sądzić tylko z dzisiejszego spotkania, powinien się pozbyć dwóch trzecich składu, co się oczywiście nie stanie. To z pewnością nie jest temat na szybki pomeczowy zapisek, ale chciałbym, doprawdy, wiedzieć, jakim cudem zawodnicy tak świetni w pierwszych miesiącach – Kulusevski, Son, Maddison, Sarr, Porro – aż tak bardzo obniżyli loty. Zapewne Australijczyk ma rację, że każdy przypadek jest indywidualny, ale trudno nie zauważyć pewnej desperacji, z którą próbuje w ostatnich miesiącach zestawić środek pomocy, bo tutaj koncepcja zmienia się z meczu na mecz, a normą są zmiany któregoś z graczy tej formacji już w przerwie. Dodam zresztą, że wśród przedmeczowych spekulacji na temat charakteru owych drastycznych zmian moją uwagę zwróciły nie plotki na temat piłkarzy, którzy mieliby przyjść i odejść z klubu, ale pogłoska o wzmocnieniu sztabu szkoleniowego przez jakiegoś bardziej doświadczonego od młodych asystentów Postecoglou trenera.

NIe od razu zbudowano Arsenal Artety czy Liverpool Kloppa; zbyt dobrze pamiętam piękny futbol Tottenhamu, grany jeszcze nawet w marcu z Aston VIllą, żeby nie dawać Postecoglou kredytu zaufania. Z drugiej strony jednak: czwarta porażka z rzędu… To się nie zdarzyło ani Contemu, ani Nuno Espirito Santo, ani Mourinho, ani Pochettino – żeby przypomnieć sobie tak fatalną passę, musiałbym chyba wrócić do czasów Jacquesa Santiniego, czyli dwadzieścia lat. A kiedy patrzę na tytuły pomeczowych relacji, że Tottenham pogrzebał właśnie szanse na grę w Lidze Mistrzów, to myślę, że nawet miejsca w Lidze Europy, zważywszy na znakomitą ostatnio formę Newcastle i Chelsea, nie możemy być pewni.

Derbowe różnice

Z lekcji do odrobienia przez Tottenham po wczorajszych derbach najważniejsza nie wydaje mi się ta o bronieniu przy stałych fragmentach gry – choć dwie bramki stracone po rogach dopisujemy do i tak długiej, liczącej już dwanaście pozycji w tym sezonie listy. Problemem jest, oczywiście, wprowadzanie piłki w strefę ataku, a później jej krążenie między zawodnikami z szybkością i płynnością co najmniej porównywalną do tej, która cechuje Arsenal (ileż to już meczów zespół bez większego problemu przedostaje się pod pole karne przeciwnika, ale tam utyka, zmuszony do podawania w poprzek i niezdolny do sforsowania ciasno ustawionej obrony?). Problemem jest, z pewnością z tym związana, forma Maddisona, a także Sona, który akurat tutaj nigdy nie dorówna Harry’emu Kane’owi (mam na myśli zarówno udział w rozegraniu, cofanie się spod bramki rywala i branie na siebie roli kogoś uruchamiającego kolegów podaniami; coś podobnego robił wczoraj Havertz – jak obecność obecnego snajpera Bayernu we własnym polu karnym przy wolnych i rogach). Ale kwestia najważniejsza dotyczy nie taktycznych niuansów, formy poszczególnych zawodników czy wywołanych przez derby emocji, które nawet przy stanie 3:0 dla gości nie pozwalały uznać meczu za rozstrzygnięty. Chodzi o to, co wydarzyło się siedem sekund przed golem Bukayo Saki.

Strzelec tej bramki udzielił kilka dni temu interesującego wywiadu brytyjskiej prasie. Mówił nie tylko o tym, jak w trosce o swoje zdrowie nauczył się unikać kontaktu z przeciwnikiem, ale także o momentach, w których został już sfaulowany: że często podrywał się wówczas z murawy i wracał do gry mimo bólu, by przedłużająca się przerwa nie wybiła jego drużyny z rytmu. Rzecz w tym, że kiedy Saka gubił już krycie Daviesa, hen daleko na połowie gości (a nawet w ich polu karnym) dwóch piłkarzy Tottenhamu, Maddison i Kulusevski, podnosiło się jeszcze z murawy i protestowało z powodu krzywdzących rzekomo decyzji sędziego. Jeśli czegoś zazdrościłem wczoraj Arsenalowi to właśnie solidarności, z jaką po stracie piłki cała drużyna galopowała na własną połowę, by tworzyć tam szczelną zaporę. W zasadzie dopiero w końcówce gracze przedniej formacji Kanonierów zaczęli odpuszczać zadania defensywne – choć Arteta błyskawicznie wezwał wówczas Martinellego, by przypomnieć mu o tym, co do niego należy.

Kilkanaście godzin po meczu łatwiej odrzucić typowe dla derbów skrajności i przywrócić nieco proporcji. Tottenham zaczął dobrze, odbierał piłki wysoko i generalnie w pierwszej połowie nie był aż tak zły, jak sugerował wynik. Jego comeback również nie był aż tak spektakularny, nawet jeśli w ostatnich sekundach zobaczyliśmy w polu karnym Arsenalu także Guglielmo Vicario. Trochę w tym wszystkim było pecha (samobój Hojbjerga, słupek Romero, minimalny spalony przy nieuznanym golu Van de Vena), trochę w tym wszystkim było szczęścia (pomyłka w ocenie przy faulu w polu karnym niezawodnego zwykle Rice’a; złe wybicie bramkarza, przejęte przez Romero, który doprawdy nie wiadomo, co robił w tym akurat miejscu boiska). Najwięcej było jednak świadomości różnicy w rozwoju obu drużyn.

Mikel Arteta pracuje w Arsenalu od grudnia 2019, cztery i pół roku. Wszyscy wiemy, jak to się zaczynało: Puchar Anglii był ważnym argumentem, by „zawierzyć procesowi”, ale jeszcze sezon 2020/21 drużyna kończyła na ósmej pozycji i bez awansu do europejskich pucharów. W sezonie 2021/22 w końcówce zjadły ją nerwy, m.in. w derbach północnego Londynu, rok temu brakowało niby niewiele, ale w zasadzie dopiero teraz mówimy o dojrzałym, świadomym celu zespole, zbudowanym wedle potrzeb szkoleniowca – regularnie wspieranego na rynku transferowym, a w kwestii stylu gry ewoluującego wraz ze swoimi podopiecznymi. Pierwszy sezon Postecoglou, jeśli liczyć punkty, z pewnością zakończy się lepiej niż w przypadku Artety. Porażka w derbach boli, owszem, ale uświadamia tę różnicę, o której w ogniu przygotowań do takiego meczu chętnie się zapomina. Wszystko to, co ofensywni gracze Arsenalu robią już niemal odruchowo, w Tottenhamie trwa ułamki sekund dłużej: w tym także widać czas, jaki ten nowy zespół (ilu kluczowych zawodników Spurs wchodzi dopiero na poziom Premier League?) spędził ze sobą do tej pory.

PS Romero, ty wspaniały wariacie.

Powrót do Newcastle, czyli Angeball w kryzysie

Najłatwiej pewnie zacząć od końca, od gola na 4:0 po (szesnastym!) rzucie rożnym dla Newcastle, bo wygranych pojedynków w powietrzu gospodarze zaliczyli sporo również i wcześniej w polu karnym Tottenhamu. Co mogłoby posłużyć za ilustrację problemu: piłkarze Eddiego Howe’a (tak jak Fulham przed miesiącem czy Wolves w lutym) byli od rywali agresywniejsi i bardziej zdecydowani, wygrywając większość pojedynków. Cóż z tego, że Tottenham utrzymywał się przy piłce przez niemal trzy czwarte meczu, przez pierwsze pół godziny Bentancur poruszał się po boisku z niepodrabialną gracją, a Maddison efektownie zagrywał zewnętrzną częścią stopy, skoro nic z tego nie wynikało? To znaczy, przepraszam, wynikało: gra po obwodzie przed polem karnym Newcastle kończyła się przejęciem piłki przez gospodarzy, dalekim wykopem i kolejną okazją szarżujących Gordona, Isaka czy Barnesa.

To jeden z problemów Tottenhamu, narastających w ostatnim czasie: wrażenie, jakby im strzelać nie kazano. Jakby mieli wjechać w pole karne po kaskadzie podań, ewentualnie zagraniu od skrzydłowego do skrzydłowego wzdłuż bramki (jeszcze przy stanie 0:0 miał taką okazję Werner po podaniu Johnsona). Że obrona Newcastle została na ten mecz sfastrygowana, a bramkarz nie zalicza się do najpewniejszych? No ale to wypadałoby sprawdzić. Wypadałoby spróbować chociaż zmusić Dubravkę do wysiłku.

Łatwo po takim meczu obśmiewać: nieskuteczność Wernera, piłkę odskakującą Sonowi (to po stratach kapitana wyszło kilka najgroźniejszych ataków Newcastle, z czego dwa zakończone golem), podanie Porro, które zamieniło się w asystę przy bramce Gordona, upadki niezawodnego zwykle Van de Vena, dziś sprawiającego wrażenie, jakby wyszedł na ten mecz w klapkach zamiast butów z kołkami. Ale właśnie fakt, że tylu niezawodnych zwykle piłkarzy sprawiało wrażenie debiutantów, wskazuje, że problem jest systemowy. Tottenham ma straszliwe kłopoty w bronieniu się podczas faz przejściowych; w przerywaniu kontrataków, na które jest coraz częściej narażony. Jego piłkarze odbijają się od rywali w fizycznych starciach, licząc na to, że sędzia się nad nimi zlituje. Ich pressing z pierwszej fazy sezonu przestał funkcjonować. Ich zawodnicy środka pola, mający wspierać płynne wyprowadzanie akcji od obrony – dziś Bissouma z Bentancurem – nie są w stanie minąć rywali dryblingiem, a rajdów przeciwnika zatrzymać nie potrafią. O tym, że po kontuzji Maddison nie wrócił do formy z jesieni, świadczą wszystkie statystyki, co gorsza w ostatnich meczach można mieć również pretensje do Sona. Kreujący przez pół roku najwięcej okazji w tej drużynie Kulusevski kilka ostatnich meczów zaczyna z ławki. Przed każdym kolejnym spotkaniem zastanawiamy się, kto zagra w drugiej linii – i każdy wybór okazuje się do poprawienia (osobiście uważam, że także wystawieniem Lo Celso w miejsce Maddisona).

Na sześć kolejek przed końcem sezonu – kiedy trzeba grać jeszcze z Arsenalem, Liverpoolem, City i Chelsea – era „Angeballu” znalazła się w największym kryzysie. Coś, co w swoich najlepszych momentach zachwycało wyrafinowaniem, świeżością i brawurą, ale także intensywnością, agresją czy tempem, wyradza się w szukanie w kółko tego samego schematu, rozszyfrowanego już przez rywali. Piłkarze Newcastle nawet nie musieli pressować tak wytrwale, jak robią to zazwyczaj, raczej czekali na momenty, w których gracze Tottenhamu sami zaplączą się między ich nogami, a potem wyprowadzali błyskawiczny atak, napędzony np. świetną prostopadłą piłką Bruno Guimaraesa. 

Postecoglou mówi, że nie dba o awans do Ligi Mistrzów, tylko o postęp drużyny, ale ponura pointa jest taka, że postęp, jaki osiągnął (nawet jeśli nie do zakwestionowania, pamiętając rozpad Tottenhamu na St. James’ Park przed rokiem), raczej o tej Lidze Mistrzów marzyć nie pozwala. Cóż, patrzenie na pociąg odjeżdżający ci sprzed nosa w chwili, gdy po długim biegu naciskałeś już guzik mający otworzyć drzwi, to wyjątkowo przykry widok, ale chyba trzeba zacząć się z nim oswajać: kibic Tottenhamu, jak widać, traci rezon równie szybko, jak jego ulubieńcy dzisiaj nad rzeką Tyne.