Gdyby nie czerwone kartki (jedna – ta dla Greków – cholernie kontrowersyjna), gdyby nie obroniony karny przez dopiero co wprowadzonego na boisko Tytonia, gdyby nie pytanie o niepodyktowanego karnego przy ręce Perquisa w końcówce pierwszej połowy i nie minimalny spalony w drugiej, musiałbym napisać, że już pierwszego dnia oglądałem najsłabszy mecz turnieju, a tak miałem się przynajmniej czym emocjonować.
Wyznaję to z przykrością, bo po niezłym początku także ja dałem się zaczarować przez magię Narodowego i w myśli kleciłem już pierwszą w swojej biografii polskiego kibica opowieść o sukcesie. Miałem zresztą swoje powody, patrząc na nieistniejącą w pierwszej połowie lewą stronę Greków i kolejne akcje duetu Piszczek-Błaszczykowski, oraz na pressing i odbiory w środku pola Murawskiego i Polanskiego. Starczyło na nieco dłużej niż pół godziny; już w przerwie alarmująco wyglądała statystyka celnych podań, o posiadaniu piłki nie wspominając. A dalej było przewidywalnie: obawialiśmy się Boenischa na lewej stronie i lewą stroną poszła akcja Greków, obawialiśmy się (ja przynajmniej, zobaczcie postscriptum tego wpisu) skoków adrenaliny Szczęsnego i bramkarz Arsenalu najpierw niepotrzebnie wybiegał z linii bramkowej konfundując Wasilewskiego, a potem – zgoda, tu już w sytuacji beznadziejnej – faulował napastnika w niebieskiej koszulce. Rywale zwalniali grę, dbając o utrzymywanie się przy piłce, Polacy stracili energię do pressingu, Lewandowski nie dostawał piłek, a trener Smuda – zgodnie z zapowiedzią zresztą, że nie odsłoni się, jeśli w 70. minucie wynik będzie remisowy – nie dokonywał zmian.
Zmian dokonywał za to, i to świetnych, trener Grecji. Salpingidis i Fortunis nie tylko uspokoili grę rywali, ale ten pierwszy wykreował akcję, która przyniosła Grekom gola, a i przy rzucie karnym to Fortunis podawał do Salpingidisa. Dodajmy jeszcze, że Salpingidis trafił do siatki z minimalnego spalonego (z podania Fortunisa, a jakże); chciałbym doprawdy, żeby polscy sprawozdawcy nie analizowali wyłącznie występu „naszych”…
Niby wszystko to przewidywaliśmy przed meczem, a przecież jesteśmy rozczarowani. Spodziewaliśmy się, że będzie remis i że Franciszek Smuda przede wszystkim nie będzie chciał tego meczu przegrać. Czy sparaliżowała go nadmierna ostrożność? Nie umiał czy nie zdążył zareagować na zmiany Greków? I co najważniejsze: czy będzie potrafił przygotować drużynę na konfrontację z czekającym we wtorek arcyrywalem – naprawdę arcy, sądząc z tego, jak radzi sobie w pierwszej połowie z Czechami? Jeśli miałbym udawać analityka, na to ostatnie pytanie udzieliłbym odpowiedzi negatywnej i dodałbym, że lepszej okazji na zwycięstwo w tych mistrzostwach nie będzie, chyba że Czesi przegrają również z Grekami i w ostatnim meczu nie będą już mieli o co grać. Dziś nie jestem jednak analitykiem, tylko kibicem. Meczu na inaugurację nie można było przegrać, więc go nie przegraliśmy, a byliśmy przecież o włos (brawo, Tytoń!). Ależ się będzie działo we wtorek.