A ja próbuję w tym wszystkim nie myśleć o stanie kont Europejskiej Federacji Piłkarskiej, które dzięki decyzji o zorganizowaniu mistrzostw Europy 2020 w 13 krajacg zostaną niewątpliwie zasilone, ani o zyskach poszczególnych organizatorów. Przypominam sobie raczej lato 1991 roku i studencką wyprawę po Czechach, Niemczech i Austrii tropem gotyckich katedr, brutalnie przerwaną na granicy niemiecko-austriackiej przez celnika, który uznał, że czworo niezamożnych Polaków z pewnością zamierza w jego kraju szukać pracy na czarno. Tamtej nocy na dworcu w Salzburgu nie zapomnę pewnie do końca życia.
Potraktujcie więc proszę ten mój dzisiejszy wpis nie tyle jako racjonalną polemikę z krytykami decyzji UEFA, co osobiste wyznanie kogoś, kto wciąż nie może uwierzyć własnemu szczęściu, związanemu z tym, że żyje w zjednoczonej Europie i w czasach pokoju. Tak się składa, że parę lat po tamtej nocy w Salzburgu, przekraczałem też inną granicę – między w miarę bezpieczną już wtedy Chorwacją a pogrążoną w wojnie Bośnią, potem zaś wjeżdżałem do ostrzeliwanego Sarajewa. Tamtej nocy na górze Igman również nie zapomnę do końca życia.
Jakkolwiek naiwnie to brzmi, w mistrzostwach Europy powinno chodzić właśnie o wielkie, wspólne święto całego kontynentu, bez wiz, bez granic, bez utrudnień w podróży i z przywiązaniem do własnego narodu wyrażanym w bezpiecznej, radosnej formie. Wspólny europejski turniej w 13 krajach znakomicie to pokazuje.
[youtube U0wrgoWRLYg]
Oglądaliście „Jeden dzień w Europie”, film, którego akcja rozgrywa się w dniu finału Ligi Mistrzów, gdzie w tle przygód głównych bohaterów obserwujemy tłumy wesołych, udających się na oglądanie meczu kibiców? „Europa w tym magicznym dniu rzeczywiście jest razem: nawet jeśli dla jednych bogiem jest Hakan Sükür, a dla innych Juan Carlos Valerón” – pisała w „Tygodniku Powszechnym” Anita Piotrowska. Tak właśnie wyobrażam sobie lato 2020 roku. Tanie loty, niedrogie bilety kolejowe, autostop i zapakowane po brzegi samochody z flagami na dachach. Owszem, kilkunastogodzinne podróże na drugi koniec kontynentu, ale stanowiące wartość dodaną wielkiego święta piłki. Ekumeniczny wymiar futbolu, zniwelowany podział na Europę starą i nową – albo podział przełamany, bo ci z „nowej Europy” dowalają w finale tamtym z.„Europy starej”.
Nie mogę się doczekać.
Pełna zgoda, ale pamiętajmy o tym, że „rodzinna Europa” to też Ukraina i Białoruś – Lwów, Kijów, Grodno, Czerniowcy… Ich mieszkańcy w chwili obecnej borykają się dokładnie z takimi arbitralnymi i bezsensownymi utrudnieniami na granicach i w konsulatach, jakie dla Pana są wspomnieniem z wczesnych lat 90-tych. A my, będący po tej „lepszej” stronie schengeńskiej kurtyny często nie chcemy tego zauważyć i pozwalamy, żeby instytucje finansowane z naszych podatków stwarzały im te utrudnienia.
No jasne. Wyobrażam sobie święto europejskiej piłki także jako święto ułatwień na granicach – podczas Euro 2012 między Polską a Ukrainą nie było przecież najgorzej. „Dryblując przez granicę” to tytuł polsko-ukraińskiej książki, która przed tym ostatnim turniejem ukazała się nakładem wydawnictwa Czarne. Podryblujemy…
Ja mam nadal wątpliwości, ale z drugiej strony wyobrażam sobie, że nasze dzieci/wnuki z niedowierzaniem będą słuchać naszych opowieści o dawnych Euro: „jak to, naprawdę były tylko w jednym albo dwóch państwach? przecież to nonsens!”..
A jakie odległości mogą być w Europie. Przecież z Gdańska do Dniepropietrowska to nie był rzut kamieniem. Już nie wspominając o mistrzostwach świata w takich krajach jak USA czy Brazylia. W ’94 Z Pasadeny do Bostonu trzeba przyznać był kawałek. Tak samo w Brazylii z Porto Alegre do Manus.
Tak wtrącają to zdaje się,że w Chorwacji gdzieś tak właśnie w czerwcu lipcu 1991 zaczęła się wojna (na terenie Krajiny).Oblężenie i ostrzeliwanie Sarajewa zaś na wiosnę 1992 rozpoczęto 😉
Toteż ja piszę, że byłem tam kilka lat później. Dokładnie na przełomie października i listopada 1994.
Mój,błąd na szybko przeczytałem i się podnieciłem,że będę mógł sprowadzić Cię do pionu heh ;).
Wydaje mi się, że jednak kibice będą trochę przeklinać te dalekie podróże, jeśli będą zmuszeni podróżować przez pół Europy. Boję się też, że zaniknie jednak ten duch Euro, który towarzyszył ludziom w danym kraju w trakcie trwania imprezy. Teraz to będzie Euro trwające w danym mieście jeden dzień i znikające następnego dnia w innej części Europy. Dzięki temu podzieli się może dla większego grona odbiorców tą niesamowitą atmosferę imprezy piłkarskiej, ale boję się, iż w tak rozrzedzonej dawce może ona być mało odczuwalna.
Ale też nie zamierzam zbytnio winić UEFA za ten pomysł, bo przecież z tego co zrozumiałem zostało to wymuszone koniecznością, gdy Turcja wycofała się z walki o Euro 2020 ze względu na chęć organizacji wtedy igrzysk olimpijskich i nagle UEFA została bez żadnego kandydata do zorganizowania turnieju. Musimy poczekać i przekonać się jak to będzie wyglądało.