Archiwum miesiąca: kwiecień 2013

Agueroooooo!

Tak, oczywiście, Manchester United praktycznie jest już mistrzem Anglii. Tak, oczywiście, równie słabego mistrza Anglia dawno nie miała. Ilustracji tez tezy znalazłoby się dużo więcej niż tylko dzisiejsza, i nawet nie trzeba sięgać aż do Ligi Mistrzów – także w Premier League meczów, w których sir Alex Ferguson dawał się przechytrzyć rywalom, znalazłoby się trochę, o czym jako kibic drużyny, która zdobyła w dwumeczu z MU aż cztery punkty, mogę zaświadczyć z łatwością.

Najprościej symbolem tej słabości uczynić Wayne’a Rooneya i zapytać dlaczego piłkarz ten od tak dawna nie strzelił gola rangi dzisiejszego trafienia Sergio Aguero. Nie klasy tego trafienia (i poprzedzającego je biegu, z przyklejoną do nogi piłką i trzema zamachami, na które nabierali się mijani po drodze gracze gospodarzy) – tej mógłby Argentyńczykowi pozazdrościć jego najgalaktyczniejszy kolega z reprezentacji – ale znaczenia właśnie. Mamy oto mecz, w którym drużyna potrzebuje błysku geniuszu jednej ze swoich ikon… Gdybyż tylko ta ikona nie była tak cholernie ociężała…

Akurat Rooney wróci do formy po wakacjach, nie mam co do tego wątpliwości – tak samo jak nie mam wątpliwości co do tego, że jutrzejsze media nie zostawią na nim suchej nitki. I chyba także co do tego, że Roberto Mancini pozostanie trenerem Manchesteru City również w kolejnym sezonie – bo jak już wspomnieliśmy angielską prasę, to wypada powiedzieć, że w tych dniach wyssała z palca m.in. tezę, iż jeśli menedżer MC przegra te derby, będzie musiał odejść. Jasne, że skala wydatków, które wiązały się z wygraniem przez ten klub mistrzostwa Anglii, jest na tyle bulwersująca, iż trudno myśleć o jego właścicielach z sympatią. A przecież akurat w kwestii polityki personalnej nie sposób odmówić szejkom zdrowego rozsądku: kiedy już komuś powierzyli drużynę, są cierpliwi i konsekwentni, nawet Marka Hughesa trzymali dłużej, niż było trzeba.

Dziś Roberto Mancini dał radę po raz kolejny. Już w pierwszej połowie – niezwykle otwartej, co jednak nie dziwiło, zważywszy na tendencje MU do gry z kontrataku, podobieństwo ustawienia obu drużyn i inteligencję, z jaką tacy Silva czy Welbeck potrafili uwalniać się spod opieki kryjących ich zawodników (czasami wyglądało to jak starcie drużyn grających w ustawieniu 4-2-4) – piłkarze MC grali szybciej i podawali celniej, parę razy pozostając tak naprawdę o centymetry w skuteczności ostatniego podania. W drugiej połowie podkręcili jeszcze tempo, zmusili Ryana Giggsa do błędu i wyszli na prowadzenie do uderzeniu niezłego skądinąd Milnera. United wprawdzie szczęśliwie wyrównało, po rzucie wolnym van Persiego, samobójczym trafieniu naciskanego przez Jonesa Kompany’ego i przy nadmiernej chyba bierności Harta. Później jednak… Zachwycaliśmy się ostatnio fenomenalną postawą Carricka w tym sezonie, ale przyznacie chyba, że ani on, ani Giggs nie byli w stanie narzucić rytmu gry, a przestrzeń, jaka otwierała się za ich plecami dla Silvy, Nasriego, a w końcu Aguero, prosiła się o nieszczęście. Dlaczego Giggsa nie zastąpił Cleverley, póki jeszcze nie było za późno?

Od analizy taktycznej mamy Michaela Coxa. To, co wydarzyło się na 12 minut przed końcem meczu, wybiło się wszakże ponad strategiczne niuanse: było błyskiem geniuszu. Oto Yaya Toure znalazł w końcu przed polem karnym Sergio Aguero – będącego ponoć nie w pełni sił i dlatego zaczynającego na ławce zawodnika, którego podobny gol, choć strzelony innemu rywalowi, strącił MU w otchłań w ostatniej minucie ostatniej kolejki ostatniego sezonu. Później zaś… nic się nie stało. Żadnego Fergie Time, żadnego szalonego pościgu Czerwonych Diabłów. Mancini miał rację, kiedy mówił przed meczem, że problem z MU to problem ze strachem, jaki się odczuwa grając przeciwko tej drużynie, i że jeśli ów strach uda się opanować, to…

Nie taki Diabeł straszny, jak go malują.

PS Zapraszam na profil facebookowy mojego bloga i mojej książki. Tam też, mam nadzieję, będzie się dało podyskutować, wrzucić ciekawego linka, podzielić się informacją. Nie tylko dla piłkoholików, mam nadzieję.

Precz z piłką nożną

Do premiery książki miesiąc, więc liczę na Waszą wyrozumiałość: powoli wszystko zaczyna mi się z nią kojarzyć. Inna sprawa, że promowana jest m.in. frazą: „Wiecie, jak to jest żyć z perspektywą wykitowania podczas meczu, w dodatku perspektywą naukowo potwierdzoną? Dlaczego ministerstwo zdrowia, a niechby nawet ministerstwo sportu nie informuje, że oglądanie Tottenhamu może być przyczyną wielu groźnych chorób?”. Kiedy ćwierknąłem po meczu, że jestem umęczony kibicowaniem tej drużynie, mój tajmlajn zaczął się uginać od podobnych wyznań fanów Liverpoolu, Newcastle, Reading, a nawet Chelsea i Arsenalu. „Ja się dzisiaj tyle nacierpiałem, że nie zauważyłem słońca, które ponoć wylazło, jak ludzie wkoło gadają. Precz z piłką nożną” – dopisał się Rafał Stec. „Naturalny stan kibica to gorzkie rozczarowanie, niezależnie od wyniku meczu” – to niezawodny w tym kontekście Nick Hornby. Spotykałem wiecznie sfrustrowanych kibiców Barcy i Realu, MU i MC, Chelsea i Arsenalu (choć dziś przede wszystkim nie chciałbym być w skórze fanów QPR, które przez dobrą godzinę grało w dziesiątkę, wyszło na prowadzenie na pięć minut przed końcem po pięknym golu Remy’ego i straciło zwycięstwo w 94. minucie; o tym, co się wydarza w „Fergie Time”, też nastukałem całkiem sporo). Za każdym razem kontekst był zapewne inny – gdzieś niewygrana drugi raz z rzędu Liga Mistrzów, gdzieś przedwczesne odpadnięcie z tejże, gdzieś wypuszczona szansa na mistrzostwo, gdzieś zastąpienie wystarczająco dobrego trenera trenerem, który okazał się beznadziejny, itd., itp. – samą wyliczanką powodów do utyskiwania na pieski los kibica mógłbym zająć Wam resztę wieczora.

Może zresztą nie ma powodów do aż takiego desperowania. Tottenham grający z Evertonem bez Bale’a, Lennona i Defoe’a; grający kilkadziesiąt godzin po wyczerpującym spotkaniu z FC Basel, w którym również trzeba było gonić wynik, zdołał zremisować mecz, o którego wynik drżałbym także przed rozpoczęciem sezonu. Owszem: żegnam się od jakiegoś czasu z marzeniami o powrocie do Ligi Mistrzów, ale nie z powodu remisu z Evertonem. Punkty, których zabraknie, potracono już na starcie rozgrywek – zwłaszcza w ostatnich minutach meczów z Newcastle, WBA, Norwich… Jeżeli z czegoś się składa klubowe DNA, to właśnie z trwonienia ciężko zazwyczaj wypracowywanej przewagi i wywracania się na ostatniej prostej. „Okropnie źle znoszę moment, w którym moja drużyna obejmuje prowadzenie – zapisałem w innym miejscu książki – kiedy za chwilę je straci, będzie bardziej bolało”. Nic dziwnego więc, że gdy dzisiejszego popołudnia Adebayor wyprowadził drużynę na prowadzenie już w 34. sekundzie, strzelając najszybszego gola w tym sezonie Premier League, moje nienajlepsze przeczucia co do wyniku końcowego jeszcze się pogorszyły. „Oczywiście za wcześnie”, pomyślałem…

Miałem jednak nie desperować. Miałem zauważyć np., że mimo wspomnianych wyżej nieobecności i zmęczenia, drużyna radziła sobie nieźle. Że Adebayor – wreszcie! – zaczął trafiać i generalnie grać coraz lepiej. Że za jego plecami bardzo przyzwoicie radzili sobie również skuteczny ostatnio Sigurdsson, a zwłaszcza Lewis Holtby, którego skuteczność podań – 92 proc. – musiała imponować, zważywszy na fakt, ile z nich służyło przyspieszaniu gry i było odgrywanych bez przyjęcia. Że w ogóle statystyki wyglądały nieźle: posiadanie piłki 62-38, podania: 516-309, precyzja tychże: 87-69, strzały 20 (w tym celnych 7) do 9 (celnych 4). Ależ te statystyki potrafią kłamać… Jeśliby je pominąć, należałoby z tego spotkania zapamiętać ledwo zipiących Dembele i Parkera – niby starających się jak zawsze, ale tym razem o ułamek sekundy spóźnionych z próbą strzału czy podaniem, czego efektem były – również do zapamiętania – te wszystkie malownicze przejawy irytacji Kyle’a Walkera, ganiającego wzdłuż linii bocznej, żeby złapać niecelnie zagrywane piłki, albo rozkładającego bezradnie ręce, bo się podania nie doczekał. Zresztą wśród statystyk należałoby również uwzględnić fatalne rzuty rożne gospodarzy, wyłapywane z jednym wyjątkiem przez Tima Howarda albo wybijane przez obrońców. Jeśli o rzutach rożnych mowa: czyżby Tottenham przestał ćwiczyć obronę przed nimi na treningach? W ostatnim czasie traci w ten sposób gola za golem.

Ach prawda, miałem nie desperować. Wypada docenić walkę do końca. Wypada pochwalić zmiany, których dokonał AVB – ja wiem, że Huddlestone jest wolny i do gry pressingiem nie bardzo się nadaje, ale jeśli chodzi o wizję i zasięg jego podań wciąż pozostaje wśród najlepszych graczy Premier League (a i Tom Carroll nie traci głowy, kiedy ma futbolówkę przy nodze). Ci, którzy buczeli, kiedy Portugalczyk zdejmował Moussę Dembele i wprowadzał na jego miejsce grzejącego ostatnio ławę Anglika, powinni się przyznać do błędu.

Miałem nie desperować także dlatego, że graliśmy z Evertonem – drużyną, która nawet bez Fellainiego i Pienaara potrafi uprzykrzyć życie każdemu. Niezrażeni fatalnym początkiem, wślizg za wślizgiem i podanie za podaniem goście byli jak to zwykle oni: szybsi, agresywniejsi w walce o piłkę, operujący prostszymi środkami. Bramka dla nich wisiała w powietrzu jak Jagielka na ramionach Vertonghena. Mirallas, kolejny, cholera, znakomity Belg, tuż po przerwie strzelił drugą – chciałoby się rzec – w stylu nieobecnego Bale’a. Nieźle radził sobie młody Barkley, asekurowany w drugiej linii przez Heitingę, David Moyes zaimponował wprowadzeniem na drugą połowę Jelavicia, a Anichebe nie odpuścił Dawsonowi ani przez moment (gdyby lepiej strzelał, albo gdyby Lloris nie wykazał się w końcówce klasą, Nigeryjczyk byłby bohaterem meczu).

Że niby miałem nie desperować? Sprawozdawca „Independenta”, jakbyście nie wiedzieli, uznał to spotkanie za jeden z meczów sezonu, ze wszystkim, co najatrakcyjniejsze w Premier League: „Był szybki gol, kontrowersyjny gol, piękny gol i gol w końcówce – pisał. – Obie strony wychodziły na prowadzenie. Futbol był szybki, zacięty, siłowy i waleczny. Było nawet furiackie rzucanie piłką” – to ostatnie w wykonaniu wspomnianego Walkera, po niecelnym podaniu Holtby’ego. Jako arcymistrz złudnych pocieszeń znajduję jednak coś lepszego niż zdania Jacka Pitta-Brooke’a: jak już Arsenal zagra ten mecz zaległy i przeskoczy nas w tabeli – powiadam sobie – to on będzie w mniej komfortowej psychicznie sytuacji ściganego.

Tak czy inaczej, to jeszcze trochę potrwa. Jestem kibicem Tottenhamu, co oznacza, że ciągu minionych dwudziestu pięciu lat, ze dwadzieścia trzy razy nie miałem naprawdę udanej końcówki sezonu. Przywykłem, jednym słowem, a jutro – podczas derbów Manchesteru – nie będę musiał o tym myśleć. „Precz z piłką nożną”, dałem tytuł. Najgorsze w kibicowaniu jest to, że nie przetrwa doby.

Pożegnanie z Gallasem

Jednym słowem: koszmar. Nawet nie wynik, który udało się doprowadzić do przyzwoitego, ale jego konsekwencje, które odczujemy w ciągu najbliższych kilkunastu dni. Fakt, że przygoda z Ligą Europejską wciąż się nie skończyła, a przecież i tak się skończy – rozczarowaniem, bo taką przebodli mnie drużyną. Że po odrodzeniu, o jakim mówiło się przy okazji zwycięstwa w Swansea, nie został ślad. Że w obronie wyglądało to tragicznie. Że przed ostatnią batalią o awans do Ligi Mistrzów kluczowi zawodnicy są kontuzjowani.

Tak, wiem: wszyscy rozpisują się teraz o stanie kostki Garetha Bale’a, koszmarnie skręconej podczas jednego z licznych bezproduktywnych zrywów tego zawodnika w trakcie dzisiejszego spotkania; podczas zrywu szczególnie absurdalnego, bo podjętego w 92. minucie, kiedy Tottenham po kontuzji Gallasa grał już w dziesiątkę, a Walijczyk pełnił rolę lewego obrońcy. Łatwo sobie wyobrazić, jak strasznym ciosem dla drużyny i samego piłkarza może być ta kontuzja – w takim momencie sezonu, w życiowej formie, kiedy strzelał gola za golem… Zacznę jednak od Lennona, w poczuciu, że zawodnik ten niesłusznie pozostaje w cieniu słynnego kolegi, a jego praca – także w pressingu i defensywie – wciąż pozostaje niedoceniana. Niewykluczone, że gdyby przy stanie 0:0 Anglik nie zgłosił kłopotów z kolanem, ten mecz wyglądałby inaczej, a gra ofensywna gospodarzy nie opierałaby się wyłącznie na lewej stronie…

Inna sprawa, że nie ofensywa, albo nie wyłącznie ofensywa była dziś problemem. Zazwyczaj nie lubię zbyt prostych odpowiedzi i łatwego zwalania winy za kiepską postawę całej formacji na jednego piłkarza, ale dziś nie potrafię znaleźć innego wytłumaczenia: przyczyną totalnego chaosu w grze obronnej, nieudanych pułapek ofsajdowych, niedogadania, kto kogo kryje podczas akcji i w trakcie rzutów rożnych, był William Gallas. Po piłkarzu tak rutynowanym oczekiwalibyśmy komunikowania się z kolegami, uprzedzania i doradzania, a nie powiększania bałaganu. Znamienne, że pierwsza – po wymuszonym kontuzją zejściu Lennona – zmiana Andre Villas-Boasa polegała na wprowadzeniu Dawsona, który bałagan ten opanował przynajmniej w stopniu podstawowym. Znamienne też, że w końcówce sam Gallas uznał, iż nagrał się już w tym spotkaniu i mimo że limit zmian był wykorzystany, poszedł sobie do szatni zamiast chociaż asystować kolegom. Nie będę płakał, jeśli się okaże, że był to jego ostatni mecz w Tottenhamie.

Kolejny już raz w Lidze Europy AVB postawił na rotację w defensywie, a nie z przodu. Kolejny raz (patrz inny koszmar – rewanżowego meczu z Interem) z opłakanym skutkiem. Naprawdę nic a nic nie przesadzam: gdyby nie kiepska skuteczność Szwajcarów i kilka niezłych interwencji Friedela, goście mogli strzelić w Londynie nawet sześć bramek – podczas gdy Tottenham zmarnował tylko jedną naprawdę dobrą okazję, kiedy w 45. minucie uderzenie Scotta Parkera otrzymało nominację do pudła sezonu. Akcje rozwijały się wolno, brakowało przestrzeni między liniami, brakowało ruchu.

Owszem, byli piłkarze, którzy w tym meczu silnie mi zaimponowali. Nazywali się Marco Streller, Mohamed Salah i Valentin Stocker; wcale bym się nie zdziwił, gdyby w przyszłym roku wszyscy trzej zostali ściągnięci do Premier League (szybkiego Salaha, który ośmieszał zarówno Assou-Ekotto, jak później Vertonghena, oglądało już ponoć Newcastle). Wszyscy trzej mieli udział przy pierwszej bramce, wszyscy dawali się we znaki obrońcom i drugiej linii Tottenhamu. Nie oni jedni: mówiąc, że Tottenham jest faworytem, nie doceniliśmy rywala, zapomnieliśmy o jego występach w Lidze Mistrzów i punktach wyrywanych MU czy Bayernowi. Podczas ostatniego pół godziny, kiedy po zmianach w ustawieniu gości Tottenham nie był w stanie wymienić trzech składnych podań, wielu widzów musiało dojść do wniosku, że tak wymagającego rywala jeszcze w tym sezonie na White Hart Lane nie oglądało.

Co się zaś tyczy gospodarzy… Nienawidzę takich alibi. Nie znoszę mówić o zmęczeniu sezonem i grze w systemie czwartek-niedziela, nie lubię zasłaniać się kontuzjami Sandro, Defoe’a, Lennona, Bale’a albo obniżką formy po wielomiesięcznych przerwach w grze Parkera czy Assou-Ekotto. Wyobrażam sobie jednak, że w niedzielę z Evertonem w drugiej linii zagrają Parker i  Livermore, a przed nimi, nie na swoich pozycjach, Dembele, Sigurdsson i Dempsey… Wyobrażam sobie i przeklinam kibicowski los, którzy zmusi mnie do obejrzenia tego meczu. Do niedzieli zatem. To dopiero będzie koszmar.

Ile Messiego w Barcelonie

1. Wszyscy mówią o kontuzji Messiego, a ja sam nie wiem, czy w rewanżu to Javiera Mascherano nie będzie bardziej brakować Barcelonie (wytęż wzrok i znajdź zdrowego środkowego obrońcę Katalończyków; na razie doliczyłem się Pique). Przyznam zresztą, że sama wiadomość o tej kontuzji podziałała na mnie uspokajająco. Trochę tak, jak z niecelnym podaniem Andrei Pirlo, które dało Bayernowi pierwszego gola w meczu z Juventusem – otrzymaliśmy wreszcie dowód na ludzką naturę Argentyńczyka. W kontekście jego niezwykle długiej serii występów, nieprzerywanych w zasadzie od czasu faulu Ujfalusiego z września 2010, naczytałem się tylu zdumiewających teorii spiskowych: że gra na jakimś tajemniczym, niewykrywalnym podczas kontroli dopingowych koksie, że łyka w przerwie pigułki, że jeszcze w czasach szczenięcych faszerowano go hormonem wzrostu…

Niby lubię, jak ludzie bałwanieją do kwadratu, ale lubię też proste wyjaśnienia bałwańskich teorii, np. takie, że od czasu gdy Pep Guardiola zaczął go ustawiać jako „fałszywą dziewiątkę”, Messi jest mniej narażony na grę w sąsiedztwie ostro grających stoperów (zobaczcie na grafice Opty, gdzie operował najczęściej podczas meczu z PSG), albo że nietypowa budowa ciała powoduje, iż lepiej od rywali utrzymuje równowagę, a w końcu: że dieta bez ukochanych dawniej kanapek z chorizo i napojów gazowanych, za to z większą ilością ryb, zwyczajnie mu służy.

2. Niczego nie wiem o paryskiej diecie Beckhama, ale oglądając statystyki z wczorajszego występu muszę przyznać, że jest niezła. W pierwszej połowie 38-latek przebiegł więcej niż ktokolwiek z pozostałych piłkarzy; kłopot w tym, że w zasadzie na bieganiu się skończyło. Nie było asysty, nie było strzału z wolnego, nie było dośrodkowania na główkę, choć było – zwłaszcza w pierwszej fazie meczu – kilka precyzyjnych, zmieniających stronę gry podań do Jalleta i Maxwella. Chyba jednak nieprzypadkowo PSG zaatakowało energiczniej dopiero po zejściu Anglika i wejściu Verrattiego. Przeciwko piłkarzom tej klasy, co Xavi i Iniesta, nawet młodszy Beckham nie wybiegałby wiele; piszę o nim jedynie dlatego, że był ostatnim przedstawicielem piłkarskiej Anglii w Lidze Mistrzów. Nie licząc sędziego Clattenburga oczywiście.

3. A propos arbitrów. Jak zwykle na tym etapie Ligi Mistrzów, sędziowanie wybija się na plan pierwszy. Gol Ibrahimovicia ze spalonego, podobnie jak wcześniejsze puszczenie gry po zderzeniu dwóch piłkarzy Barcelony wypaczyło wynik i musiało zirytować Tito Vilanovę (powrót na ławkę po dwumiesięcznym leczeniu!), Carlo Ancelotti złościł się z kolei po karnym dla gości – ale w tym przypadku Sirigu ewidentnie zahaczał Sancheza. Dobrze, że na żadnej z ławek nie siedział Jose Mourinho, bo tak mówilibyśmy tylko o sędziowaniu.

4. Barcelona nie wygrała, Barcelona nie zdominowała rywala, Barcelona straciła nie tylko kluczowego zawodnika, ale także bramkę w ostatniej akcji meczu, podczas której nie popisał się jej bramkarz, Barcelona miała kłopoty w defensywie (dawno żaden z rywali nie wystawił przeciwko niej tak ofensywnego kwartetu jak Ibrahimović, Pastore, Moura i Lavezzi) i w ataku (obroną PSG znakomicie dyrygował Thiago Silva). Wniosek? Oni ewidentnie są do ogrania – nawet jeśli jeszcze nie w ćwierćfinale i niezależnie od kwestii, czy Leo Messi będzie zdrów jak ryba.