Archiwum miesiąca: marzec 2014

Wpis zastępczy, muzyka nie

Są takie chwile, w których kibic powinien być człowiekiem odpowiedzialnym. Na przykład odpowiedzialnym ojcem rodziny. Albo odpowiedzialnym pracownikiem. Odpowiedzialność bywa – mocno w to wierzę – sowicie wynagradzana: człowiek odpowiedzialny, kibicujący, powiedzmy, Chelsea, jedzie w sobotę na pierwszą wiosenną wycieczkę z dziećmi i omija go cały ten pasztet, jaki funduje mu ukochana drużyna na Selhurst Park. O ileż łatwiej zapoznawać się z przebiegiem wydarzeń już po fakcie, na podstawie skrótu z Match of the Day, w którym nie wyglądało to aż tak strasznie, a potem spokojnie dywagować nad przyszłością takich piłkarzy, jak Oscar, Torres czy Schürlle, którym – zdaniem menedżera – nie brakuje talentu, ale brakuje (uczciwszy uszy) jaj. „Moich czterech obrońców zagrało kapitalnie – mówił Mourinho – jak zawsze zresztą. Co do innych, wolałbym się nie wypowiadać. Terry, Ivanovic, Cahill i Azpilicueta będą trzymać poziom w słońcu i w deszczu, na wielkich i małych boiskach [to Crystal Palace należy akurat do najciaśniejszych w Premier League – MO], przeciwko drużynom grającym agresywnie albo stawiających na posiadanie piłki, od pierwszej do ostatniej kolejki”…

Właściwie to chciałbym wiedzieć, co bardziej boli: kibicowanie drużynie, która walczy o mistrzostwo kraju i traci szanse dzięki kompletnie niespodziewanej wpadce na boisku drużyny broniącej się przed spadkiem, czy takiej, która od lat ma ambicje przebicia się do Ligi Mistrzów i która tylko raz potrafiła je spełnić, poza tym zaś zwykle się wywraca, jakże często, niestety, z powodów charakterologicznych? Jeśli Mourinho mówi o braku jaj u swoich piłkarzy, to co powinien mówić Tim Sherwood? Jak można kibicować klubowi, który zmienia trenerów jak rękawiczki – nawet wówczas, kiedy poprzednikom trudno zarzucić, że zawiedli na całej linii, a następcy oczywiście wcale nie okazywali się lepsi? Jak ściskać kciuki za zawodników, którzy w tym sezonie popełnili aż 17 indywidualnych błędów, po których padały bramki dla rywali? Jak pogodzić się z tym, że piłkarze wychodzą z tunelu na Anfield ze strachem w oczach (obejrzyjcie uważnie zbliżenia twarzy graczy Tottenhamu jeszcze przed pierwszym gwizdkiem), mowa ciała niektórych wskazuje na to, że myślami są już w innych klubach (Vertonghen), a ich menedżer mówi, że taktyką na ten mecz była uważna gra w defensywie TAK DŁUGO, JAK SIĘ DA, i liczenie na to, że z czasem gospodarze zaczną się denerwować? Pomijając już fakt, że nawet Harry Redknapp nie mówił o swoich planach tak trywialnie: uważna gra w defensywie nie trwała nawet 90 sekund…

Chciałbym to wszystko wiedzieć, albowiem jestem szczęściarzem i swoją nagrodę otrzymałem. Jako człowiek odpowiedzialny poszedłem w niedzielę do pracy. „Tygodnik Powszechny”, w którego redakcji spędziłem już więcej niż połowę życia, zmienia właśnie format, ja prowadzę wydanie i zamiast przejmować się stylem, w jakim mój Tottenham kapituluje przed fenomenalnym zaiste Liverpoolem, przeglądam sobie kolumny z tekstami Wojciecha Jagielskiego, Filipa Springera, Adama Bonieckiego czy Andrzeja Stasiuka. Owszem, popatrywałem jednym okiem na to, co dzieje się na Anfield, ale tak naprawdę myśli moje krążyły zupełnie gdzie indziej.

A najfajniejszy piłkarski moment tego weekendu nie wydarzył się ani na Selhurst Park, ani na Anfield, ani nawet na Emirates, gdzie Arsenal wywalczył remis z MC, nie na Old Trafford, gdzie Rooney z Matą rozstrzelali Aston Villę, i nie na St. Mary’s Stadium, gdzie Lallana, Rodriguez czy Lambert próbują pokazać Royowi Hodgsonowi, że nie wszystko na mundialu stracone. Był to moment z The Hawthorns, tuż po zakończeniu spotkania WBA-Cardiff, i to w dodatku również moment pozafutbolowy. To, jak popatrzyli wówczas na siebie Pepe Mel i Ole Gunnar Solskjaer przypominało najlepszą zapewne scenę z filmu „Kansas City” Roberta Altmana, kończącą improwizowany pojedynek dwóch saksofonistów, w którym w Lestera Younga wcielił się Joshua Redman, a w Colemana Hawkinsa Craig Handy. Najpierw grał jeden, budząc absolutny zachwyt publiczności, potem odezwał się drugi, z każdym taktem odrabiając straty: wyglądało na to, że jest remisowo, kiedy ten pierwszy zdjął kamizelkę i jeszcze podkręcił szalone już tempo – a w dodatku zrobił to w chwili, gdy wszyscy spodziewali się zakończenia utworu. Zwycięstwo rzutem na taśmę? Nic z tych rzeczy: riposta tamtego nastąpiła w ostatnim dosłownie momencie, końcówka była już zupełnie frenetyczna, widzowie mieli serca w gardłach, aż wreszcie nadszedł finalny dźwięk, wymiana spojrzeń i podanie sobie rąk – ale inne niż zazwyczaj, niemające nic wspólnego z narzuconym przez kogokolwiek rytuałem. Patrzący na siebie z uznaniem i niedowierzaniem Redman i Handy byli jak Mel i Solskjaer: świadomi, że właśnie wydarzyło się coś wyjątkowego. Zresztą: zobaczcie i posłuchajcie sami.

http://www.youtube.com/watch?v=ltmwT7AktnA

Rutynowa porażka

Najgorsze (z perspektywy kibica MU) jest to, że nie było w tym meczu nic nadzwyczajnego. Ot, na stadion ligowego słabeusza przyjechała drużyna z czołówki i nie wysilając się zbytnio wywiozła trzy punkty. To znaczy owszem: wysiliła się na początku, w ciągu pierwszych kilkudziesięciu sekund stworzyła trzy sytuacje, jedną wykorzystała (przed utratą bramki tylko dwóch zawodników  gospodarzy zdołało dotknąć piłkę), potem przez kilkanaście minut pograła intensywnym pressingiem, rozbijając akcje gospodarzy już na ich połowie i odbierając im tym samym ochotę do gry. Ich rozgrywający, Silva się nazywał, przemieszczał się ze swobodą między liniami, które ustawił słabeusz, nieniepokojony w sposób każący się zastanawiać, czy w budżecie tegoż słabeusza jest w ogóle taka pozycja jak bank informacji. Nawet jedyna w gruncie rzeczy próba odpowiedzi – łokciem łobuza nazwiskiem Fellaini – była rodem gdzieś z ligowych dołów. Owszem, coś tam im się jeszcze trafiło raz czy drugi – np. okazja normalnie jednego z najlepszych ponoć zawodników tej drużyny, niejakiego Maty, w 40. minucie – ale były to raczej efekty chwilowego rozluźnienia zespołu przyjezdnego. Drugiego gola goście zdobyli już w sposób niezwykle, by tak rzec, ekonomiczny – po trywialnym stałym fragmencie gry, a trzeciego dorzucili w końcówce, kiedy kolejne zmiany dokonywane przez szkoleniowca gospodarzy kompletnie otworzyły im drogę do bramki.

Dziesiąta porażka – nigdy jeszcze w historii występów MU w Premier League nie naliczono ich aż tyle. Nigdy jeszcze w dwumeczu z „hałaśliwym sąsiadem” Czerwone Diabły nie wypadały aż tak blado. Chyba nigdy jeszcze indywidualne wysiłki (Welbeckowi czy Rooneyowi, a także Macie nie można przecież zarzucić, że nie próbowali, de Gea tradycyjnie ratował zespół przed porażką jeszcze wyższą) nie rozpływały się w kolektywnej niemocy o aż takiej skali. Gdyby chcieć się pastwić nad poszczególnymi zawodnikami, można by oczywiście zacząć od wspomnianego już, przerażająco wolnego Fellainiego (znów za plecami napastnika – przy Macie ustawionym początkowo z prawej). Można by skupić się na Ferdinandzie i jego zachowaniu przy, również wspomnianym, rzucie rożnym. Można by się zastanawiać nad sensownością wydelegowania do gry w tym meczu Cleverleya, jego ustawianiem się na boisku podczas ataków rywali i jego pożal się Boże prób wykreowania ataków własnej drużyny. Można by zaglądać w statystyki niecelnych podań nawet Carricka i Maty, albo przyjrzeć się dośrodkowaniom Rafaela. Można by mówić już nie o jednostkach, ale o poszczególnych formacjach – np. o tym, jak radzili sobie Fellaini, Carrick i Cleverley w konfrontacji z Jesusem Navasem, Nasrim, Silvą i Toure, i czy w ogóle (pytanie do trenera) poradzić sobie mogli.

Ale pastwienie się nad United wydaje się w tym sezonie zadaniem zbyt już łatwym, podobnie jak chwalenie w City odbiorów Fernardinho, rajdów Toure, gry z piłką i bez piłki Silvy albo szybkości Navasa. Wiele się mówiło i pisało o tym, że Ussain Bolt marzy o tym, żeby zagrać kiedyś w Manchesterze United, może nawet by się przydało, bo szybkość w tym sezonie nie jest mocną stroną mistrza Anglii. Podobnie jak – strach powiedzieć, ale trzeba, kiedy się patrzy na takiego Davida Silvę – inteligencja. Kiedy rywalem nie jest West Ham, tak to się właśnie kończy.

A teraz wyobraźcie sobie, że na stadion ligowego słabeusza przyjeżdża Bayern. Albo niczego sobie nie wyobrażajcie, po prostu w te pędy szukajcie gdzieś retransmisji dzisiejszego popisu drużyny Guardioli w spotkaniu z Herthą, Ja właśnie to robię.

Kult jednostki

Są i takie weekendy, podczas których zamiast o drużynach, trenerach i sędziach, najpierw chce się mówić o piłkarzach. To znaczy oczywiście tamte tematy nie tracą na znaczeniu, ba: wręcz się narzucają, skoro Arsenal pod Wengerem zagrał właśnie tysięczny mecz, Chelsea Mourinho kompletnie go rozgromiła, a sędzia w trakcie tego spotkania wyrzucił z boiska Gibbsa zamiast Oxlade-Chamberlaina. Zapewne do wszystkich tych kwestii warto wrócić – także do czerwonej kartki, co do której sensowności można mieć także i tę wątpliwość, że piłka po uderzeniu Hazarda mijała bramkę i karny byłby karą w zupełności wystarczającą. Zacznijmy jednak od jednostek.

1. O tym, jak źle idzie w tym sezonie Manchesterowi United, napisano dziesiątki tekstów. We środę, mając nóż na gardle zdołali wygrać z Olympiakosem i awansować do ćwierćfinału Ligi Mistrzów, ale stracili van Persiego – w meczu z West Hamem nie mogli zagrać również kontuzjowany Ferdinand i zawieszony Vidić. Niejeden kibic Czerwonych Diabłów bał się więc spotkania na Upton Park: żeby nie skończyło się tak, jak wiele pozornych odrodzeń w tym sezonie. Odpowiedzią na długie piłki do Andy’ego Carrolla było – jak zapowiadał przed meczem David Moyes – wystawienie na środku obrony Carricka, którego miał wspierać (czy wręcz się z nim zmieniać) Fellaini. Trudno się dziwić nerwom fanów. I to jest właśnie moment na rozmowę o indywidualnym geniuszu. W ósmej minucie znajdujący się wówczas tuż przy linii środkowej Wayne Rooney dostrzegł źle ustawionego bramkarza gospodarzy, przepchnął obrońcę, podciął piłkę, która pofrunęła te kilkadziesiąt metrów w powietrzu, ominęła cofającego się Adriana i wpadła do bramki. David Beckham, który kilkanaście lat wcześniej strzelił podobną bramkę Wimbledonowi, bił brawo z trybun, co ważniejsze jednak: dzięki tej cudownej bramce piłkarze MU poczuli, że nic złego w tym meczu stać im się nie może. Po to są właśnie supergwiazdy: na moment biorą losy meczu w swoje ręce, podnosząc morale pozostałych, którzy od tej pory grają zdecydowanie lepiej. Po drugiej bramce Rooney został trzecim najlepszym strzelcem w historii MU; wszystko wskazuje na to, że ustanowi kolejne rekordy, zwłaszcza że pod nieobecność van Persiego David Moyes znalazł miejsce w drużynie i dla Maty (wreszcie „na dziesiątce”), i dla Kagawy. Obaj zagrali dobrze, obaj jeszcze w tym sezonie niejedną bramkę dla Rooneya mogą wypracować.

2. Do bicia liverpoolskich rekordów wszechczasów Luisowi Suarezowi wprawdzie sporo brakuje, ale jego bieżące wyniki – zwłaszcza po kontuzji Sergio Aguero – nie zostawiają wątpliwości: oglądamy piłkarza roku; zawodnika, który już – strzelając 28 bramek w jednym sezonie Premier League, w dwudziestu pięciu zaledwie spotkaniach – wyrównał klubowy rekord Robbie Fowlera. A dopiszmy do tego dziesięć asyst i zważmy, że bynajmniej nie zawsze jest tym najbardziej wysuniętym, służącym do wykańczania akcji zawodnikiem Liverpoolu. Jego współpraca ze Sturridgem jest czymś niebywałym: przypomnijcie sobie telepatię, której wymagało odegranie piętą w ciemno od Anglika do wbiegającego w pole karne Urugwajczyka… Do końca osiem spotkań, a oni z 47 bramkami już są na trzeciem miejscu wśród najlepszych snajperskich duetów Premier League, za Beardsleyem i Colem z sezonu 1993/94 (55 goli) oraz Suttonem i Sherarem z sezonu kolejnego (49 bramek). W połowie drugiej dekady XXI wieku, kiedy wszyscy grywali już jednym napastnikiem, o ile kompletnie z niego nie rezygnowali, to niebywały zwrot. Liverpool, powtórzmy to po raz kolejny, ma słabe punkty – i licznie tracone bramki to pokazują. Zachowanie pomocników i obrońców, zwłaszcza Allena i Flanagana przy golu Mutcha oraz Aggera i Flanagana przy bramce Campbella, wymagałyby analizy Alana Hansena, z nieśmiertelnymi frazami „shambolic” oraz „all over the place” – Cardiff, mające skądinąd kłopoty ze skutecznością, zdołało zdobyć aż trzy gole, a Liverpool „krył na radar”. Cóż z tego, chciałoby się powiedzieć, skoro i tym razem bez żadnych problemów strzelił dwa razy więcej goli od przeciwnika? Ręka w górę, kto spośród niezaangażowanych fanów angielskiej piłki, mając do wyboru jeden z zestawu meczów przeciętnej kolejki Premier League, nie będzie szukał spotkania Liverpoolu, licząc nie tylko na bramki duetu SAS, ale także klasę dograń Coutinho, Gerrarda czy Hendersona (ach, ta jego piłka do Glenna Johnsona na sekundę przed pierwszym golem Suareza…).

3. Kiedy zaś mówimy o grze zespołowej, nieuchronnie musimy wrócić do meczu, który rozpoczął tę kolejkę, i lania, jakie na Stamford Bridge otrzymał Arsenal. Lania niepierwszego w tym sezonie, bo z MC i z Liverpoolem Kanonierzy polegli w sposób nieco tylko mniej upokarzający. Jak i dlaczego było to możliwe? Czym usprawiedliwić bezwarunkowość tej kapitulacji albo gdzie leży sposób na Arsenal? Zauważmy: zanim rozpoczęła się masakra, Kanonierzy zdołali przeprowadzić składną akcję, Gibbs podał do Rosicky’ego, ten wypuścił w uliczkę Giroud, którego strzał zatrzymał Czech. Kluczowy moment? Gdyby Francuz trafił, Arsenal zamurowałby bramkę, jak przed tygodniem na White Hart Lane? Wolne żarty. Kiedy 38 sekund później Oxlade-Chamberlain stracił piłkę na połowie gospodarzy, ruszyła druga już w tym spotkaniu kontra Chelsea. Odtwarzam ją sobie teraz, pauzując co pół sekundy. Widzę rozpędzonego Schürlle, przed nim schodzącego do boku Eto’o, a między nimi a bramką jedynie, cofających się pospiesznie, Mertesackera i Koscielnego (Arteta jest dobry metr za Schürrlem, a winowajca, Oxlade-Chamberlain, na równi z Oscarem). Później Koscielny niemrawo próbuje przeciąć podanie – strzał jest oczywiście niezwykłej urody, podobnie jak kolejny, Schürrlego, dwie minuty później, ale także i tym razem katastrofa zaczyna się od straty w okolicy połowy boiska: Matić odbiera piłkę Cazorli. Niezwykłe: było dokładnie tak samo, jak podczas spotkania z Liverpoolem. Zderzenie z pressingiem przeciwnika, strata piłki, szybkie wyjście rywali, gol, potem drugi. „Zjawiliśmy się tu, żeby zabijać” – podsumował nastawienie swoich podopiecznych Jose Mourinho. Nie, tak naprawdę nie ma sensu mówić o czerwonej kartce, pomyłce sędziego itd. Tak naprawdę mecz został przegrany wcześniej – być może zanim Arsenal i Chelsea wyszły na boisko, a na pewno w ciągu pierwszych dziesięciu minut (Mourinho mówił potem, że jego analiza spotkania właśnie do dziesięciu minut się ogranicza). Dlaczego został przegrany? Dlaczego Arsene Wenger nie wyciągnął wniosków z liverpoolskiej lekcji, skoro mógł się spodziewać rywala zdolnego do równie szybkich kontr, a jeszcze bardziej bezwzględnego w walce o piłkę? Dlaczego nie wybrał strategii, która przyniosła sukces przed tygodniem, albo jesienią w meczu z Borussią w Dortmundzie? Dlaczego nie kazał swoim piłkarzom cofnąć się i samemu kontratakować? Dlaczego nie miał odpowiedzi na wysoki pressing, dlaczego jego piłkarze nie zaczęli ostrożniej, dlaczego w środku pola z Artetą nie zagrał Flamini? Jedyna odpowiedź, jaka przychodzi mi do głowy, brzmi banalnie: on naprawdę bardzo wierzy w swoich chłopców. Być może miał w tyle głowy początek meczu z Bayernem, kiedy gości udało się kompletnie zdominować – być może myślał, że skoro ma walczyć o mistrzostwo kraju, nie powinien się chować, zwłaszcza że miał się skonfrontować ze szkoleniowcem, który niedawno podważył jego kompetencje na całej linii („fear of failure”). Szkoda, że sam nam tego nie wyjaśni, przeżuwając porażkę w samotności. Niby żadnego z komplementów, którymi obficie obdarowałem Arsene’a Wengera w Sport.pl, mu ona nie odbiera, niby szans na sukces w tym sezonie jeszcze nie przekreśla, ale… kiedy frazę „kult jednostki” odnosimy do trenerów, ma ona w Londynie tylko jeden obiekt: Jose Mourinho.

4. Wróćmy do piłkarzy. Gdzieś na samym początku sezonu popełniłem tekst zestawiający ze sobą Mesuta Özila i Christiana Eriksena, z każdym miesiącem jednak porównanie wydawało się coraz bardziej absurdalne. Niemiec wprawdzie po genialnym początku stopniowo przygasał, ale Duńczyk, w pogrążonym w chaosie Tottenhamie, wypadał jeszcze gorzej. Kontuzja, zmiana trenera, nieustanne żonglowanie przez Tima Sherwooda ustawieniami i składem, trzymanie Eriskena na ławce albo ustawianie go nie jako „dziesiątkę”, ale np. na lewej pomocy (choć oczywiście z prawem szukania sobie miejsca w środku pola), długo sprowadzonemu z Ajaksu piłkarzowi nie służyły. Do tego sposób, w jaki przegrano mecz z Chelsea, błędy w kolejnych spotkaniach, każące myśleć o tym, że ten sezon dla Tottenhamu jest skończony… Stać go na więcej i zasługuje na więcej – potwarzałem sobie – więcej uwagi ze strony trenera, więcej zaufania kolegów, więcej czasu przy piłce. Aż tu nagle zaczęło działać. Z tygodnia na tydzień i z meczu na mecz Eriksen stopniowo powiększa liczbę goli, już nie tylko dzięki cudownym rzutom wolnym, asyst i kluczowych podań. W całym otaczającym go chaosie, on jeden wydaje się zachowywać spokój. Nie robię sobie wielu nadziei przed następnym sezonem Tottenhamu, ale tę jedną chciałbym zachować: że zostanie i że kolejny trener będzie organizował grę drużyny wokół niego.

Cień Wielkiego Szkota

Gdybym był jednym z tych młodych, łatwo się rumieniących publicystów zajmujących się na co dzień komentowaniem polskiej polityki, napisałbym pewnie, że lektura dzisiejszej porannej prasy była „porażająca”. Manchester United odniósł najważniejsze zwycięstwo pod wodzą Davida Moyesa, a z nagłówków, leadów i śródtytułów kolejnych tekstów bije nazwisko Aleksa Fergusona. To było podobno w jego stylu, przy użyciu jego taktyki i jego piłkarzy – czytam peany pod adresem poprzednika i robi mi się zwyczajnie żal następcy. Ma chłop sukces, rzeczywiście jak dotąd największy, bo odniesiony z nożem na gardle (mecz z Bayerem Leverkusen w fazie grupowej nie odbywał się pod aż taką presją), awansował do ćwierćfinału Ligi Mistrzów, i co? I wszystko to zasługa tego czerwononosego pryka wpatrującego się weń w milczeniu z dyrektorskiej loży? Naprawdę?

Czytam jeszcze raz teksty z ostatnich paru dni. Czego w nich nie znajduję… Rzekomą awanturę Moyes-Giggs. Pogłoski o zdejmowaniu przez kibiców transparentu „Wybrany”. Szeroko omawianą wypowiedź trenera juniorów Evertonu Kevina Sheedy’ego, że obecny trener MU na Goodison Park nie interesował się młodymi piłkarzami. Plotki o zainteresowaniu prezesów klubu Luisem van Gaalem. Nawet poniedziałkowe relacje z konferencji prasowej Davida Moyesa hojnie ilustrowano – odpowiednio komentując – zdjęciem, na którym za plecami menedżera MU jest fotografia drużyny triumfującej pod wodzą jego poprzednika.

Zwyczajnie nie kupuję tej narracji. Jasne: pierwszy sezon Davida Moyesa należy uznać za spisany na straty, między jego MU a Liverpoolem Brendana Rodgersa ziała w niedzielę przepaść, a spośród wszystkich ćwierćfinalistów Ligi Mistrzów to drużyna mistrza Anglii wydaje się rywalem najbardziej pożądanym. Powodów, dla których tak to wygląda, jest jednak mnóstwo – nie sposób sprowadzić ich do formuły, że ten wiatr okazał się zbyt silny na Moyesowską wełnę. Część z nich wiąże się, niestety, ze spadkiem po Fergusonie, część z tym, że w trakcie, gdy Moyes i dyrektor Woodward mościli się dopiero w nowych fotelach, wszyscy rywale na potęgę się zbroili – o tych i innych powodach obecnych kłopotów MU pisałem już wielokrotnie, więc nie będę się powtarzał. Wczoraj zresztą, przygotowując po meczu tekst dla Sport.pl, sięgnąłem po inne porównanie: pierwszych miesięcy Davida Moyesa na Old Trafford z pierwszymi miesiącami Brendana Rodgersa na Anfield. On również nie od razu dopracował się dzisiejszej zwycięskiej formuły, a zanim ją znalazł, próbował wielu ustawień i piłkarzy. Chłoszcze się Moyesa za transfer Fellainiego (tu również warto się wstrzymać z oceną, skoro przez wiele miesięcy Belg leczył kontuzję), ale przecież Rodgers nabywał m.in. – oddanego już do Sunderlandu – Fabio Boriniego albo Luisa Alberto czy Iago Aspasa.

Mój problem polega pewnie na tym, że nie lubię skrajnych sądów i pozornie łatwych rozwiązań. Moja rzeczywistość rzadko okazuje się „porażająca”, odcienie szarości wolę od czerni i bieli. We wczorajszym meczu MU widziałem tyleż energię ofensywy, co defensywne rozchełstanie – i wcale nie uważam, że oglądaliśmy jakiś przełomowy mecz w najnowszych dziejach drużyny z Old Trafford. Uważam natomiast, że także w jego świetle winni jesteśmy Davidowi Moyesowi dwie rzeczy: powstrzymanie się z bilansem co najmniej do jesieni, kiedy po kolejnym okienku transferowym będzie można powiedzieć „sprawdzam” deklaracjom o tym, że wie, co zamierza (i tak jestem minimalistą, skoro w przypadku Fergusona czekano prawie cztery lata…), oraz nienadużywanie nazwiska poprzednika, kiedy taktykę na wygrany mecz opracował ktoś inny.

Osiem dni i osiem tygodni

Idąc od ogółu do szczegółu: wypłaszczenie czuba tabeli na osiem do jedenastu kolejek przed końcem rozgrywek (prowadząca Chelsea rozegrała trzy mecze więcej do Manchesteru City, nad którym ma sześciopunktową przewagę) jest dla kibiców Premier League arcyprzyjemną wiadomością, gwarantującą emocje do ostatnich minut sezonu. Arcyprzyjemną wiadomością jest kapitalna forma Davida Silvy, którego piękny gol, asysta i kilka innych cieszących oko podań pozwoliły Manchesterowi City wygrać w dziesiątkę z Hull. Arcyprzyjemną wiadomością jest kolejna porcja fochów Jose Mourinho, tak pożądanych przez osoby przekonane, że do ekscytowania się widowiskiem piłkarskim samo widowisko piłkarskie nie wystarczy.

Nieco gorszą wiadomością jest postawa sędziów, mająca wpływ na przebieg trzech z czterech najważniejszych meczów weekendu. Lee Mason pogubił się ewidentnie, może nawet nie tyle przy kartce dla Kompany’ego (choć Belg z Jelaviciem nie pozostawali sobie dłużni w tym, kto kogo wywróci), co później przy próbie zapanowania nad starciem Hart-Boyd i z niepodyktowaniem karnego za faul Fernardinho. Chris Foy być może mógł wyrzucić Bennetta za wejście w wychodzącego na czystą pozycję Ramiresa, zapewne nie musiał dawać Willianowi drugiej żółtej kartki, ale warto pamiętać, że już pierwszy faul Brazylijczyka, na el Ahmadim, był niebezpiecznie blisko usunięcia z boiska; później Foy słusznie wyrzucił Ramiresa, ale w przypadku Mourinho niepotrzebnie chyba podgrzał atmosferę najbliższych dni: jeśli wyrzucił menedżera Chelsea za to, że ten wszedł na murawę, mógł równie dobrze usunąć Paula Lamberta i połowę sztabów szkoleniowych. Zawsze, kiedy widzę podobnie żołądkującego się trenera Chelsea, myślę, że chodzi mu o coś zupełnie innego – np. o odwrócenie uwagi od pytań o łatwość, z jaką Delph wymanewrował Maticia, albo o formę Torresa – zwłaszcza kiedy porównać ją z Bentekem. Mark Clattenburg, sędziujący spotkanie MU-Liverpool, był po prostu niekonsekwentny. OK: za pierwszy faul Rafaela na Gerrardzie tylko żółta kartka, żeby nie zabijać meczu znajdującego się na wczesnym etapie, ale potem powstrzymanie się od wyrzucenia Brazylijczyka za umyślne zagranie ręką w polu karnym, było już nadmiarem uprzejmości – Clattenburg mógł zresztą pokazać Rafaelowi drugą żółtą kartkę jeszcze kilka minut później, za faul na Suarezie. Jasne, że arbiter nie chciał przejść do historii jako człowiek, który dyktuje na Old Trafford CZTERY rzuty karne przeciwko gospodarzom, ale przecież notoryczne spóźnienia zawodników gospodarzy do szybko grających gości nie były jego winą: Carrick przewrócił w polu karnym Sturridge’a dokładnie tak samo jak wcześniej Vidić.

Jako kibic Tottenhamu nie mam oczywiście powodów do zadowolenia po ostatnich ośmiu dniach, ale i tak nie chciałbym być w skórze fanów Manchesteru United. Tottenham przynajmniej podjął walkę z Arsenalem, otrząsnął się po straconym (pięknym!) golu i zdominował gości do tego stopnia, że kończyli mecz z trójką środkowych i dwoma lewymi obrońcami, a wśród dokonywanych przez Wengera zmian było jeszcze wejście defensywnego pomocnika Flaminiego. Klęska MU była równie bezapelacyjna, jak przepaść w tabeli oddzielająca drużyny Davida Moyesa i Brendana Rodgersa. Trener mistrzów Anglii (ależ dziwnie się czuję, sięgając po tę frazę w celu opisania wielkiej przeciętności) teoretycznie rzucił do boju wszystko, co miał najlepszego – Rooneya, van Persiego, Januzaja i Matę, za nimi zaś Fellainiego i Carricka – ale nic z tego nie wynikało. Niespodziewanie blady Januzaj tracił piłkę w nieudanych próbach dryblingu, na Matę, przez długie minuty błąkającego się gdzieś przy prawej linii, żal było patrzeć, podobnie jak na marnującego dobre okazje van Persiego. Rooney mówił później o koszmarze, jakim było uczestnictwo w tym spotkaniu – ale koszmarny był nie tyle wynik, co panująca w drużynie dezorganizacja. Zanotowałem sobie taki moment z pierwszej połowy, kiedy Fellaini zszedł na lewe skrzydło, gdzie niemal zderzył się z Januzajem, po czym odegrał piłkę na prawo, gdzie w jej przyjęciu przeszkodził Macie nie żaden obrońca Liverpoolu, tylko van Persie. Dlaczego wszyscy czterej znaleźli się na miejscach, które powinny zostać zajęte przez dwóch, dlaczego dwóch nie wchodziło wówczas w pole karne – „takich pytań sto”, jak śpiewał Wiesław Michnikowski w „Kabarecie Starszych Panów”.

Nie, nie będę teraz pogłębiał dyskomfortu fanów MU, ciągnąc dalej metaforykę kabaretową – zwłaszcza że zasługują na podziw za konsekwentne wspieranie swojego menedżera; menedżera, który nie potrafi przekonująco wytłumaczyć, dlaczego przegrywa. Sezon Manchesteru United – w odróżnieniu akurat od sezonu Tottenhamu – jeszcze się nie skończył, jeszcze jest mecz z Olympiakosem i nadzieja, że przynajmniej ćwierćfinał Ligi Mistrzów uda się Czerwonym Diabłom osiągnąć. Mając w tyle głowy statyczność ofensywnej czwórki MU (tylko Rooney co jakiś czas starał się szarpnąć), pozachwycam się raczej szybkością i płynnością gry Suareza, Sterlinga, a w pierwszej kolejności długo niedocenianego Sturridge’a (pamiętacie jeszcze, kibice Chelsea?). Oraz kunsztem mikrozarządzania zespołem przez Brendana Rodgersa, który tym razem swój ofensywny tercet uformował w ten sposób, że Suarez i Sturridge po staremu operowali z przodu, a Sterling zajął miejsce u szczytu „diamentu”, w który zorganizowana była druga linia Liverpoolu. Podania za plecy obrońców MU, do rozpędzających się napastników gości, przechodziły z łatwością – o tym, że Liverpool mógł mieć cztery karne już wspominałem.

Z Tottenhamem rozliczałem się dziś rano, w ogromnym wypracowaniu dla Sport.pl, i mam poczucie, że żadne z napisanych tam zdań w ciągu minionych godzin się nie zdezaktualizowało. Co się zdezaktualizowało natomiast – i zostało boleśnie wypomniane przez prasę – to słowa Andre Villas-Boasa, który niemal równo rok temu wygrał tu z Arsenalem i wspomniał coś potem o „negatywnej spirali”, na której rzekomo mieli znaleźć się Kanonierzy. Bez Özila, Walcotta, Wilshere’a, z Flaminim na ławce i z Cazorlą w słabszej formie, goście wygrali na White Hart Lane nie tyle z łatwością – bo w tym sezonie nigdy dotąd nie byli przy piłce zaledwie 41 proc. czasu i momentami musieli bronić rezultatu desperacko, zwłaszcza wówczas, gdy po dośrodkowaniach Naughtona gubił się Szczęsny – ale wygrali. Skończyło się 0:1, jak kończyło się ponad tysiąc meczów Arsenalu wcześniej, za czasów George’a Grahama, jednak bramek dla gości mogło paść więcej. Indywidualne błędy poszczególnych piłkarzy Tottenhamu wciąż są, niestety, tematem do dyskusji – w drugiej połowie kolejny raz pogubił się Vertonghen, w pierwszej Oxlade-Chamberlain z łatwością ograł Bentaleba, wyszedł sam na sam z Llorisem i spudłował – to wtedy, po błędzie młodego pomocnika gospodarzy Tim Sherwood cisnął z furią swoim bezrękawnikiem w stronę ławki rezerwowych. Panowanie nad sobą menedżera Tottenhamu również pozostaje tematem: w samej końcówce meczu dwukrotnie rzucił piłką w mającego wznowić grę Bacary’ego Sagnę, a zamieszanie, które tym gestem wywołał, pozwoliło zarobić Arsenalowi kilkadziesiąt sekund. Tematem pozostaje wreszcie styl gry: w przedmeczowym wywiadzie dla „Guardiana” Christian Eriksen mówił o tym, jak bardzo chce podczas meczu mieć piłkę i grać piłką, więc ucieszyłem się, kiedy ogłoszono skład Tottenhamu, sądząc, że Duńczyk zajmie miejsce za plecami Adebayora i będzie w centrum akcji ofensywnych gospodarzy. Nic z tego: za Adebayorem biegał Chadli, Eriksen znów pozostawał bliżej lewej flanki, a głównym pomysłem na dostarczenie piłki do napastnika były długaśne podania, przerywające co jakiś czas niegroźne z perspektywy gości rozgrywanie piłki na własnej połowie. Braku serca do walki odmówić Tottenhamowi nie możemy, kreatywności niestety – jak najbardziej.

„Miało być tak pięknie i tak się wszystko popsuło” – jeszcze raz zacytuję Witkacowskiego Jęzorego Pasiukowskiego. Po tych ośmiu dniach, z pewnością nienajlepszych w życiu kibica Tottenhamu, będzie o czym rozmyślać przez następnych osiem tygodni. Dzięki Bogu to tylko osiem tygodni – żeby sparafrazować jeden z klasycznych cytatów Nicka Hornby’ego, „w tym sezonie Tottenham zaprzepaścił wszystkie szanse na grę w Lidze Mistrzów w połowie marca, nieco później niż zwykle”. Szanse na mistrzostwo Anglii mają wciąż cztery drużyny – że znajdą się wśród nich Arsenal i Liverpool, w pierwszych dniach sezonu nikt się nie spodziewał.

Tylko dla dorosłych

Najsmutniejsze obrazki z dzisiejszego meczu Tottenhamu z Benficą? Nie, bynajmniej nie chodzi mi o zachowanie Younesa Kaboula, który – sądząc przynajmniej po tym, gdzie stał w początkowej fazie obu incydentów, bo nie po tym, co wydarzyło się później – był odpowiedzialny za krycie Luisao przy rzutach rożnych. I nie o incydenty przy linii bocznej między Timem Sherwoodem i Jorge Jesusem. Najgorzej zniosłem wszystkie te obrazki smutnych, na oko pięcio- czy sześcioletnich chłopców na trybunach, z lubością pokazywanych przez realizatora podczas przerw w grze. Nie płakali wprawdzie, pod czujnym okiem ojców i starszych braci zachowywali elementarną godność, ergo: przedwcześnie dorastali, zdobywali ten rodzaj wiedzy o świecie, który mógł jeszcze im zostać oszczędzony przynajmniej do momentu, w którym znajdą się w gronie starszych kolegów gdzieś za rogiem szkolnego budynku.

Nigdy nie zabiorę dzieci na Tottenham, postanawiałem sobie po raz kolejny, niech sami wybiorą sobie drużynę do kibicowania, a najlepiej zostaną przy planszówkach. Niech będą im oszczędzone te wszystkie złudzenia, że jeśli nie udało się w poprzednim, to już na pewno powiedzie się w tym sezonie, a w ostateczności w kolejnym. Niech nie próbują zrozumieć logiki działań klubowego zarządu, prezesa i dyrektora sportowego, kupujących i sprzedających piłkarzy oraz decydujących o zmianie trenerów. Niech nie inwestują nadziei w tych ostatnich – niech nie okłamują się skutecznie, że jeden czy drugi wiedział, co robi, delegując do gry albo sadzając na ławce poszczególnych piłkarzy, pracując nad tym czy innym ustawieniem, zwłaszcza mającym coś wspólnego z organizacją gry obronnej. Niech nie kupują koszulek z nazwiskami zawodników, którzy zaraz odejdą, tracąc zainteresowanie klubem, którego od Ligi Mistrzów rzeczywiście dzielą całe mile. Niech nie rozpamiętują momentów, w których wydawało się, że wszystko jest na dobrej drodze, i niech nie próbują zrozumieć, kiedy wszystko zaczęło się psuć. Odpowiedź na to ostatnie pytanie dotyka samej istoty: popsute było zawsze, na tym właśnie polega bycie kibicem piłkarskim.

Dobra, jak słusznie wytknął mi dzisiaj ktoś z użytkowników Twittera, całą książkę o tym napisałem, więc tym razem mógłbym zmienić ton. Mój problem polega na tym, że okropnie nie lubię takich meczów. Patrzę na rywala i od pierwszych minut widzę, że jest drużyną dobrze zorganizowaną, że jej trener odrobił lekcje i wie, co to znaczy, że Tottenham postanowił wyjść w ustawieniu 4-4-2. Że opracował stałe fragmenty gry i powiedział swoim podopiecznym, że kiedy obrona Londyńczyków raz czy drugi wyjdzie wysoko, wystarczy zagrać prostopadłą piłkę pomiędzy ustawionymi zbyt daleko od siebie jej elementami. Patrzę i martwię się, że podobny fachowiec już u nas nie pracuje. Próbuję zrozumieć decyzję o wystawieniu Harry’ego Kane’a zamiast Roberto Soldado, skoro Hiszpan niedawno w końcu strzelił bramkę, a jego współpraca z Adebayorem zawsze układała się nieźle. Albo powody, dla których kiepski ostatnimi czasy Aaron Lennon gra częściej niż Andros Townsend. Próbuję dociec, jaki efekt mogła mieć tyrada Tima Sherwooda po meczu z Chelsea i jaki skutek przyniosła późniejsza pyskówka pomiędzy piłkarzami, o której wczoraj opowiedział Sandro, ba: staram się nawet nie dopuścić do siebie miażdżącej ironii Gary’ego Linekera, który chwilę po pierwszej bramce dla Benfiki napisał, że nadchodzi moment, w którym Tim Sherwood musi oprzeć się na tych, na których oprzeć się nie może. Próbuję, innymi słowy, pogodzić się z faktem, że poszukiwanie w piłce nożnej jakiejś wersji kosmiczno-matematycznego porządku, metafizycznego sensu i ładu, jaki potrafi cechować najlepsze systemy prawne, nie jest najlepszym pomysłem.

A może jestem niesprawiedliwy. Może piłkarze chcieli i starali się, tylko nie bardzo wiedzieli, jak, bo w odróżnieniu od Jorge Jesusa Tim Sherwood nie zawracał sobie głowy odrabianiem lekcji, jeżdżeniem na mecze do Lizbony czy przeglądaniem taśm. Nie znali Amorima, nie słyszeli o Markoviciu, a Luisao poznają lepiej w przyszłym roku, bo jakże często efektem podobnych przygód w tym klubie, jest zgłaszanie się w kolejnym sezonie z propozycją transferu do jednego czy drugiego pogromcy (nawet skautingu nie mają porządnego…). Zwłaszcza, że dziur do załatania będzie jeszcze więcej niż ta jedna, skromna po Bale’u, i nie będą się ograniczały wyłącznie do piłkarzy. Ktoś jeszcze wierzy, że Tim Sherwood będzie prowadził tę drużynę dłużej niż do maja?

W niedzielę mecz z Arsenalem; nie rozpisuję się więc, bo jeszcze przed derbami trzeba będzie o Tottenhamie pisać dla Sport.pl. Jedyny pozytyw z kibicowania klubowi, który znajduje się w takim stanie, nazywa się wierszówka. Ale w trosce o harmonijny rozwój moich dzieci tego również nie powinienem im mówić zbyt szybko. Gdyby ktoś miał sposób na to, jak pokazać dociekliwym i ciekawym świata chłopcom rzut wolny Eriksena, a potem wykręcić się od odpowiedzi na pytanie, jaki był wynik, chętnie skorzystam.

Wszystkie nasze samobójstwa

To było jak powrót do przeszłości. Kupiłem bilet do Starego na Klatę i nagle znalazłem się w Bagateli, w dodatku na sztuce, którą widziałem w liceum i której poprzysiągłem sobie już nigdy nie oglądać. Spektakl przygotowany przez wyraźnie zagubionego reżysera, ze scenarzystą nadużywającym prostych efektów komicznych i ze zdolnymi podobno aktorami, od pewnego momentu sprawiającymi jednak wrażenie nieobecnych myślami, znudzonych i wyraźnie wyglądających finału. W następnym sezonie, kto wie, może przeniosą się do jakichś lepszych teatrów, albo przynajmniej znajdą angaż w serialu i zarobią więcej pieniędzy niż tutaj?

Powrót do przeszłości, bo jako kibic Tottenhamu widziałem to dziesiątki razy. Nawet w trakcie tegorocznych rozgrywek: pierwsza minuta meczu z Manchesterem City i wykop Llorisa pod nogi Aguero, strzał Argentyńczyka dobity przez Navasa. Podczas rozgrywek poprzednich: fatalne podanie nienaciskanego przez rywali Kyle’a Walkera, i gol Downinga, a potem błąd Jermaina Defoe’a w przyjęciu piłki, który Benoit Assou-Ekotto usiłował naprawić faulując Suareza – w efekcie mecz z Liverpoolem, w którym zwycięstwo było na wyciągnięcie ręki, zakończył się porażką, a w jej z kolei efekcie oddaliła się perspektywa zakończenia sezonu w pierwszej czwórce. Przykłady mogę mnożyć, bo podobne historie powtarzają się, odkąd sięgam pamięcią. Błędy bramkarzy (przed Llorisem był Heurelho Gomes, jeszcze dawniej np. Paul Robinson albo Ian Walker, wpuszczający daleki strzał w meczu z Manchesterem United po tym, jak piłka podskoczyła przed nim na kępce trawy). Gapiostwo obrońców, zbyt krótkie wybicia, zbyt ostre wejścia, spóźnione wślizgi – młody Younes Kaboul miałby tu niejedno na sumieniu, ale i tak daleko mu do Ramona Vegi albo Mauricio Taricco. Podania pomocników w poprzek boiska, umożliwiające rywalom wyjście z kontrą (nawet Carrickowi się zdarzało). Ten moment z innych derbów Londynu, z 2009 roku, kiedy po okresie świetnej gry Tottenhamu Arsenal strzela bramkę, podłamani piłkarze Harry’ego Redknappa zaczynają grę od środka, w tym momencie piłkę przejmuje Fabregas, pędzi na bramkę i wszystko się kończy jak zwykle.

Nie chcę przy tej okazji otwierać tematu pudeł w doskonałych sytuacjach (Milenko Acimović!), ani sędziowskich błędów, wielokrotnie podcinających skrzydła Tottenhamu w meczach z wielkimi rywalami (Webb dający karnego za rzekomy faul Gomesa na Carricku, przy dwubramkowym prowadzeniu gości na Old Trafford albo nieuznany przez Clattenburga gol Mendesa na tym samym stadionie; uznany, a jakże gol Lamparda dla Chelsea w Pucharze Anglii na Stamford Bridge, choć piłka nie przekroczyła linii bramkowej po błędzie Gomesa – skądinąd w tamtym meczu drugi gol dla gospodarzy padł ze spalonego, a w kolejnym spotkaniu FA Cup między tymi drużynami, tym razem w półfinale na Wembley, sędzia uznał „bramkę” Juana Maty, choć King z Assou-Ekotto zdołali zablokować piłkę kilkanaście centymetrów przed linią bramkową): nawet jeśli sędzia Michael Olivier nie musiał wczoraj dyktować karnego i wyrzucać Kaboula z boiska po incydencie z Eto’o, historia Tottenhamu pokazuje, że największymi wrogami tego klubu bywają sami piłkarze. Taką przebodli mnie drużyną: ze skłonnością do samobójstw.

Tim Sherwood ma oczywiście rację, mówiąc do kamery to, co w pubach powtarzają między sobą kibice: nie chcemy piłkarzy, którzy załamują się po pierwszym niepowodzeniu, chcemy drużyny, którzy walczą do końca. Którzy, jak był uprzejmy wyrazić się menedżer Tottenhamu, „mają jaja” i z których taka klęska jak wczorajsza nie spływa z prędkością mydła jeszcze w trakcie pomeczowego prysznicu. Rzeczywiście klub nie za to im płaci, żeby miło się do siebie uśmiechali, podobnie jak nie za to płaci trenerowi.

Rzecz w tym, że takich rzeczy trener nie może mówić publicznie – przynajmniej do czasu, gdy nie osiągnął statusu Aleksa Fergusona. Nawet jeśli Sherwood miał rację, w ciągu tych kilku minut przed kamerami Sky Sports, przegrał wszystko. To nie był starannie wyreżyserowany występ, obliczony na potrząśnięcie zawodnikami – takie rzeczy, jeśli już, robi się w szatni. To było raczej szukanie alibi dla własnego niepowodzenia i rozdawanie ciosów na ślepo: nie tylko pod adresem piłkarzy, o których usłyszeliśmy także, że „nie na wszystkich może polegać”, ale i pod adresem klubowych władz, które powinny „obudzić się z marzeń o miejscu w pierwszej czwórce”. Jedyny pożytek z tego jest taki, że wszyscy wiedzą już, iż ten reżyser po sezonie odejdzie z teatru – o ile w ostatnich tygodniach plotki o jego holenderskim następcy można było jeszcze opatrywać delikatnym znakiem zapytania, teraz sprawa stała się oczywista. Tim Sherwood, z iście północnolondyńską fantazją, dołączył do grona samobójców.

Na jakimś poziomie jest mi go żal, bo akurat na mecz z Chelsea miał dobry pomysł. Cokolwiek Jose Mourinho mówiłby, że dla niego ustawienie Kyle’a Walkera na prawym skrzydle było wygodne, a w ciągu 55. minut Tottenham nie był w stanie go nastraszyć – strzał Eto’o, będący owocem kuriozalnego błędu Veronghena, był pierwszym celnym uderzeniem na bramkę Llorisa. To goście byli w pierwszej połowie spotkania częściej przy piłce, to szybkość Lennona (inteligentnie odnajdywał się między linią obrony i pomocy Chelsea) i Walkera były źródłem problemów gospodarzy, podobnie jak ryzykowna, ale generalnie działająca wysoka linia obrony, wraz z cofającym się Adebayorem dodatkowa pozbawiająca gospodarzy przestrzeni do gry. Do czasu oczywiście – a z resztkami obiektywizmu przyznam, że skłonności do samobójstwa ukochana ma drużyna ujawniła już w pierwszej minucie, kiedy po złym zagraniu Dawsona Eto’o znalazł się sam na sam z Llorisem i tylko (błędnie podniesiona) chorągiewka uratowała Tottenham przed kolejną czerwoną kartką dla bramkarza.

O psychopatologii kibicowania Tottenhamowi mógłbym o tym jeszcze długo – dając np. obszerny akapit o Vertonghenie, któremu najwyraźniej plotki o zainteresowaniu Barcelony zawróciły w głowie, bo kompletnie nie przypomina zawodnika jeszcze niedawno uznawanego za jednego z najlepszych obrońców angielskiej ekstraklasy. Albo o Sandro – będącym od czasu debiutu w tej drużynie symbolem serca i solidności, a na Stamford Bridge równie komicznego, jak Vertonghen. Mógłbym, ale przecież wypada jeszcze zauważyć świetny mecz Özila i Arsenalu, oraz równie dobry Fellainiego i Manchesteru United. Albo pozachwycać się tegorocznymi rozgrywkami Pucharu Anglii, gdzie do półfinału awansował trzecioligowy Sheffield United, nie mówiąc o drugoligowym Wigan, które pokonało Manchester City. Może zrobię to w osobnym tekście, na razie idę czytać „Samobójstwo, jako doświadczenie wyobraźni”.