Archiwum miesiąca: październik 2014

Wielki Louis, wielki Jose, największy Sam

1. Tylko nie mówcie, że hit rozczarował. Między meczem MU i Chelsea, rozegranym na tym samym stadionie jesienią ubiegłego roku, a spotkaniem, które obejrzeliśmy dzisiaj, ziała przepaść od pierwszych minut, w których Chelsea zaatakowała i błyskawicznie stworzyła dwie groźne okazje. Tamtego pojedynku Mourinho trochę się jeszcze obawiał, trochę nie miał wiary w możliwości świeżo objętej wówczas drużyny, a trochę brakowało mu piłkarzy, których ma do dyspozycji teraz – w każdym razie zamurował bramkę i wykastrował mecz z wszelkich emocji. Dziś – z zabezpieczającym obronę świetnym Maticiem, ale też z Fabregasem i tymi, którzy imponowali już przed rokiem, Hazardem, Oscarem czy Willianem, mógł się pokusić o grę bardziej otwartą.

Jako się rzekło już przed południem w tekście dla Sport.pl, Chelsea ma dziś najbardziej zrównoważoną drużynę w Premier League: po stracie piłki broni się w sposób uporządkowany, zaczynając pressing od napastnika (warto zobaczyć tzw. heatmap Drogby – ile 36-letni napastnik Chelsea się nabiegał, wracając także do własnej strefy obronnej). Nawet kiedy rywalowi udaje się przedrzeć przez zasieki – jak w pierwszej połowie van Persiemu po fenomenalnym podaniu Januzaja – za plecami obrońców czuwa Thibaut Courtois. Owszem, trener Michniewicz ma rację pisząc na Twitterze, że Jose Mourinho stworzył potwora (inni komentatorzy przywołują jako kontekst dla mówienia o dzisiejszej Chelsea „niezwyciężony” Arsenal z sezonu 2003/04). Do 94. minuty meczu potwór wydawał się niezniszczalny.

Z punktu widzenia kibiców angielskiej piłki należałoby dodać: na szczęście nie okazał się niezniszczalny, bo przecież chcielibyśmy do maja przeżyć jeszcze trochę emocji. Ale też chyba nikt się nie spodziewał błędu akurat Branislava Ivanovicia. Normalnie Serb należy do najpewniejszych punktów drużyny, a tutaj, w niezbyt jeszcze groźnej sytuacji sfaulował di Marię, ryzykując rzut wolny, czerwoną kartkę, a w ślad za nią to najgorsze – własną nieobecność przed bramką Courtois przy stałym fragmencie gry. To Ivanović pilnował w poprzednich starciach w polu karnym Fellainiego…

Oczywiście w tamtym momencie równie dobrze mogłoby być po meczu, gdyby sędzia Dowd zachował się tak, jak w podobnych sytuacjach zachowuje się wielu jego kolegów (np. Michael Olivier po faulu Shawcrossa w meczu Stoke ze Swansea): dał Chelsea rzut karny albo po tym, jak bardzo słaby skądinąd Marcos Rojo wywracał Johna Terry’ego, albo po faulu Chrisa Smallinga na Ivanoviciu. Chaos był imieniem obu stoperów MU nie tylko w tej sytuacji, a symbolem szwankującej wciąż organizacji obrony Czerwonych Diabłów było krycie Drogby przez o głowę niższego Rafaela.

fellainimuNie chcę bynajmniej powiedzieć, że Louis van Gaal nie odrobił zadania domowego. Mając nieustanne kłopoty ze zdrowiem piłkarzy (dziś nie zagrali m.in. Falcao, Herrera i Jones), wydelegował do gry w środku pola Marouane’a Fellainiego i przez spore fragmenty meczu Belg w zasadzie wyłączył z gry Cesca Fabregasa (tylko 11 podań Hiszpana w całej pierwszej połowie), a w ostatniej minucie to po jego strzale odbita piłka trafiła pod nogi van Persiego. Statystyki pokazują, że to Fellaini nabiegał się najwięcej (ponad 12 kilometrów, 70 sprintów) – i właśnie o to chodziło van Gaalowi, który z całą szczerością przyznawał, że choć woli pracować z zawodnikami bardziej kreatywnymi, to w Anglii liczą się również kondycja i siła. Kreatywny Mata niestety nadal zawodzi, dlatego udaną decyzją była zmiana w drugiej połowie ustawienia na 4-4-2 i wydelegowanie do gry u boku van Persiego młodego Wilsona; w końcówce di Maria i Januzaj wpisali się w dobre tradycje manchesterskich skrzydłowych i w ogóle wyglądało to trochę tak, jakby duch drużyny Fergusona nie całkiem jeszcze z Old Trafford wyparował. Z pewnością tak dobrze jeszcze w tym sezonie nie grali.

2. Pamiętacie jeszcze te tygodnie po zakończeniu poprzedniego sezonu? Wieści o ultimatum, jakie właściciele West Hamu przekazali Samowi Allardyce’owi, że najwyższy czas, aby drużyna zaczęła grać efektownie? Że nie chodzi już tylko o utrzymanie w lidze, ale o to, by gra Młotów zaczęła cieszyć oko kibiców? Że w świetle zbliżającej się przeprowadzki na stadion olimpijski trzeba myśleć o zapełnianiu trybun, ergo: zapewnianiu widzom rozrywki na odpowiednim poziomie?

Wakacje upływały pod znakiem spekulacji, czy Allardyce jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Owszem: objął drużynę po spadku z Premier League i wrócił z nią do ekstraklasy, owszem: potrafił ją w ekstraklasie utrzymywać (poprzedni sezon skończyli na bezpiecznym 13. miejscu), ale momentami wyglądało to jak Bolton z czasów, gdy prowadził go ten sam menedżer (wrażenie analogii powiększał jeszcze kapitan obu drużyn Kevin Nolan): z dośrodkowaniami na głowę rosłego napastnika, z rozpychaniem się łokciami w walce o piłkę, słowem naprawdę nic przyjemnego. Upubliczniony na stronie West Hamu komunikat o „konstruktywnych” rozmowach na temat przyszłości drużyny, w których zarząd korzystał z uwag kibiców; komunikat wspominający, że drużyna powinna grać bardziej atrakcyjny futbol, można było czytać jako przestrogę: nasza cierpliwość się wyczerpuje, drogi Samie, zaczekamy jeszcze kilka miesięcy, a potem powiemy „sprawdzam”. Szczerze mówiąc, po rozpoczęciu sezonu od porażki u siebie z Tottenhamem, odpadnięciu z Pucharu Ligi w meczu z Sheffield United, i kolejnej wpadce u siebie, tym razem z Southamptonem, wydawało się, że wiszący nad głową menedżera miecz zaraz opadnie.

Ale właściciele wytrzymali nerwowo i oto kolejny raz mogą sobie gratulować cierpliwości. W gruncie rzeczy błyskawicznie nowy styl gry West Hamu przełożył się na wyniki (szczerze mówiąc już z Tottenhamem powinni byli wygrać; sukces gości był więcej niż szczęśliwy), a Premier League otrzymała nowe gwiazdy, z najjaśniejszą, sensacyjnie wynalezioną w drugiej lidze francuskiej postacią Diafry Sakho. Jeśli nie porównywać jego przywitania z ligą angielską (sześć goli w sześciu startach) z furorą, jaką zrobił przed dwoma laty w Swansea Michu, należałoby właściwie sięgnąć do porównań z czasów, gdy to Arsene Wenger miał w małym palcu wiedzę o lidze francuskiej i ściągał do Anglii te nikomu nieznane Anelki.

Czasami się zastanawiam, co by było, gdyby w West Hamie od początku sezonu mógł grać Andy Carroll. Myślę jednak, że zastanawiam się niesłusznie. Że podobnie jak wszyscy ulegałem wizerunkowi Allardyce’a-brutala, a tymczasem w jego wielkim ciele kryła się dusza subtelna i wrażliwa, spragniona czystego futbolowego piękna. Tak, tak, trochę żartuję, ale sygnały, że Wielki Sam zawsze był innowatorem, napływały z jego sztabu szkoleniowego od dawna – w Anglii był jednym z pierwszych, którzy korzystali z nowinek technicznych, Pro Zone’ów i innych takich. Do historii Premier League ostatnich lat przechodziły również mecze, w których potrafił wystrychnąć na dudka taktycznych guru: Jose Mourinho (oskarżającego go później o XIX-wieczny futbol), Andre Villas-Boasa (jako pierwszy obnażył słabości tyleż wysoko ustawionej, co nieruchawej linii obrony Tottenhamu), a w tym sezonie także Brendana Rodgersa i Manuela Pellegriniego. W taktycznych słowniczkach pojawiło się już pojęcie „środkowego skrzydłowego” na określenie pozycji w West Hamie Stewarta Downinga – przed rokiem plątający się gdzieś przy linii bocznej Anglik wrzucał niezliczone piłki w pole karne z efektem dość umiarkowanym, teraz jego kreatywność znacząco wzrosła.

songmcNapastnicy West Hamu nie mogą się nachwalić współpracy z zatrudnionym do pracy z nimi świetnym przed laty snajperem Teddym Sheringhamem, a osobnym tematem powinno być drugie przyjście do Premier League Alexa Songa. Tyle pisano o tym, że Arsenalowi przeszedł koło nosa powrót Fabregasa, chciałoby się więc zapytać: a Song? Widzieliście jego walki z Fernando czy z Yayą Toure? Widzieliście jego udane odbiory, potem rajdy, a wreszcie próbę zagrania raboną? A widzieliście, jak radzi sobie przed linią obrony Kouyate? Jak z przodu wspomnianego Sakho uzupełnia szybki jak wiatr Enner Valencia? Jak obaj nie zapominają o obronie (od początku sezonu naliczono im 17 wślizgów i 10 przechwytów; nie znajdziecie napastnika z równie dobrymi statystykami w grze obronnej jak Sakho, tak samo jak nie znajdziecie napastnika z taką ilością sprintów)? Można? Można! Ani się obejrzymy, jak wielki Sam stanie się faworytem do przejęcia po Royu Hodgsonie reprezentacji Anglii.

newcastlegoal3. A siedem sekund, które wstrząsnęły Tottenhamem? Pamiętam pewien poniedziałkowy wieczór, w którego trakcie Jamie Carragher i Gary Neville przeanalizowali początek ubiegłorocznego pogromu Tottenhamu z rąk Manchesteru City (po fatalnym błędzie Llorisa rywal objął prowadzenie w 15. sekundzie) nie tyle pokazując samą akcję, co omawiając zachowanie podopiecznych wówczas jeszcze Andre Villas-Boasa przed pierwszym gwizdkiem. Za moment miał się rozpocząć jeden z najważniejszych meczów sezonu (chociaż nie, właściwie powinienem wycofać to „jeden z najważniejszych” – przecież podobny brak koncentracji byłby naganny w każdym spotkaniu), a siedmiu czy ośmiu piłkarzy Tottenhamu zajmowało się jeszcze poprawianiem sznurowadeł i ochraniaczy… Z podobnym frajerstwem mieliśmy do czynienia podczas derbów północnego Londynu kilka sezonów wcześniej: znakomicie grający przez prawie całą pierwszą połowę Tottenham stracił bramkę natychmiast po wznowieniu gry od środka: w kilkanaście sekund zrobiło się po meczu. „Tato, musisz kibicować jakiejś innej drużynie” – niech zdanie mojego siedmioletniego syna posłuży za cały komentarz do tego, co kibice Tottenhamu musieli znieść tego popołudnia.

Dlaczego Pochettino nie cieszył się z gola Lameli

Najbardziej we wczorajszej bramce Erika Lameli podobał mi się kompletny brak reakcji Mauricio Pochettino. Wokół euforia i wrzawa, piłkarze w niedowierzaniu kręcą głowami, Ben Davies zasłania sobie oczy, nawet asystenci trenera Tottenhamu klaszczą, a jemu nie drgnął ani jeden muskuł w twarzy. Oczywiście: gdzieś w głębi duszy musiał być zadowolony, że jego zespół strzelił drugą bramkę, że przez resztę meczu będzie się grało łatwiej, pewnie także że Erik Lamela egzorcyzmuje demony ścigające go w poprzednim sezonie. Od wczoraj o argentyńskim skrzydłowym nie będzie się już mówiło jako o tyleż kosztownym, co niespełnionym następcy Garetha Bale’a – od wczoraj będzie on autorem jednej z najpiękniejszych bramek roku, głównym kandydatem do nagrody Puskasa. Sami wiecie, co się działo na serwisach typu Youtube czy Vine jeszcze w trakcie pierwszej połowy meczu Tottenhamu z Asterasem.

A jednak Mauricio Pochettino nie cieszył się ani wówczas, ani później. Po pierwsze, fakt, że Lamela uderzał lewą nogą w sytuacji proszącej się o uderzenie prawą, każe pytać o wytrenowanie tejże prawej. Po drugie, szkoleniowiec Tottenhamu, zwolennik myślenia systemowego i ciężkiej pracy – zarówno na treningach, jak w trakcie spotkań – wyżej oceniłby zapewne gola będącego kopią wypracowanego w klubowym ośrodku schematu niż błysk indywidualnego geniuszu.

Po trzecie, fenomenalna bramka Lameli odwraca uwagę od Harry’ego Kane’a, ciężko pracującego wychowanka Tottenhamu, który zdobył wczoraj pierwszego hat-tricka w klubowej karierze. Każda z bramek Kane’a była inna: pierwszą zdobył po precyzyjnym uderzeniu zza pola karnego, przez gąszcz nóg i po odbiciu od wewnętrznej strony słupka. Druga była dobitką strzału Dembele: Kane wykazał się snajperskim instynktem, błyskawicznie startując do wypuszczonej przez bramkarza futbolówki. Trzecią strzelił głową. Jeśli zsumować statystyki z tego sezonu (zgoda: młody Anglik gra przede wszystkim z gry w pucharach, ze słabszymi rywalami), nie ma piłkarza Tottenhamu, który miałby na koncie tyle bramek i asyst. To ostatnie słowo wydaje się ważne, bo Kane coraz przytomniej uczestniczy w rozegraniu. Na grę w roli jedynego napastnika jest w jego przypadku za wcześnie (wciąż miewa kłopoty z przyjęciem piłki), ale w duecie z Adebayorem czy Soldado, albo – jak wczoraj – cofnięty za plecy snajpera, wypada świetnie.

Po czwarte, zalewająca internet fala zachwytów nad Lamelą odwraca uwagę od rzeczywistych zmartwień trenera, czyli powtarzających się wciąż błędów w grze obronnej Tottenhamu. To był tylko Asteras, siódma drużyna greckiej ekstraklasy, a przecież jej piłkarze aż cztery raz potrafili znaleźć się za plecami wysoko ustawionej defensywy gospodarzy. Fakt, że żadnej z tych sytuacji nie wykorzystali, Tottenham zawdzięcza tyleż błyskawicznym wyjściom Llorisa (raz, jak wiadomo, spóźnił się z interwencją: na trzy minuty przed końcem, przy stanie 5:0, przewrócił szarżującego rywala i wyleciał z czerwoną kartką), a także fenomenalnej interwencji Francuza po jednym ze strzałów, co swoim fatalnym celownikom. Podobne błędy w ustawieniu, podobne braki szybkościowe Kaboula i Vertonghena (Fazio będzie pauzował po czerwonej kartce z meczu z MC), w Premier League obnażane są z całą bezwzględnością.

Oto dlaczego Mauricio Pochettino nie śmiał się w czwartkowy wieczór i oto dlaczego nie przeczytacie tu – fascynującej skądinąd – historii magicznej sztuczki zwanej rabona. O Eriku Lameli myślę z uznaniem nie dlatego, że potrafi strzelać takie gole. W sobotę, w trakcie meczu z MC, to po jego stracie Aguero strzelił pierwszą bramkę, to po jego interwencji we własnym polu karnym Frank Lampard wymusił karnego. Zmieniony wówczas po godzinie, miał wszelkie powody, żeby przystępować do spotkania z Asterasem z nadwątloną wiarą we własne umiejętności. Trzeba mieć wiele wewnętrznej siły, żeby zdecydować się na coś takiego: wyobraźcie sobie zresztą, że Lamela (mając piłkę podaną jak na tacy, dużo miejsca, teoretycznie proste uderzenie prawą nogą) pudłuje…

MC-Tottenham, gry i zabawy dziecięce

No więc gdyby nie te dwa dzieciaki, zbzikowałbym do reszty. Zanim się pojawili, przed ważnymi meczami zdarzały mi się nieprzespane noce, z kompulsywnym przepowiadaniem sobie składów i ustawień taktycznych, a w końcu ze wstawaniem gdzieś o trzeciej czy czwartej, by sobie te składy i ustawienia narysować; z obgryzaniem paznokci, czytaniem niezliczonej liczby zapowiedzi, komentarzy, wywiadów, w chwilach desperacji nawet z oglądaniem starych meczów. Wszystko po to, żeby wytrzymać nerwowo: skrócić oczekiwanie, zmniejszyć napięcie i podsycić nadzieję, że tym razem w końcu się uda.

Doświadczenie ojcostwa okazało się w tym (i nie tylko w tym) sensie ratujące. Występuje Tottenham na Etihad, zaledwie rok po tym, jak stracił na tym stadionie sześć bramek (do których wypada doliczyć pięć wpuszczonych na White Hart Lane)? Chcesz się przekonać, ile tak naprawdę dzieli twoją drużynę od elity? Zdołałeś już zapomnieć o tym, jak męczyłeś się dwa tygodnie temu z Southamptonem? Wszystko to nie ma znaczenia: masz do ogarnięcia dwa kinderbale, z czego drugi wypada poza miastem, w miejscu o dziwo z kiepskim zasięgiem telefonii komórkowej, więc skupiasz się na tym, by ubrać ich ciepło, nie zapomnieć prezentów, zdążyć na miejsce, a potem zamiast na ekran smartfona, patrzeć w stronę podwórka przed domem, czy haratający na nim w gałę młodzieńcy będą jeszcze potrafili wsiąść o własnych siłach do samochodu. Kiedy wreszcie znajdujesz się w zasięgu, sprawdzenie wyniku i zmierzenie się z rzeczywistością jest jakoś łatwiejsze do zaakceptowania niż podczas oglądania na żywo. Polecam każdemu, kto chce piłkę nie tylko przeżyć, ale i zrozumieć, by spróbował kiedyś tej metody: nie oglądać bezpośredniej transmisji, sprawdzić wynik, a potem obejrzeć mecz z odtworzenia. Być może łatwiej niż w emocjach czasu rzeczywistego dostrzeże wtedy, w jakich proporcjach na ostateczny wynik sumują się myśl trenerska, indywidualny geniusz pojedynczego piłkarza, sędziowskie pomyłki, zwykły przypadek, szczęście i pech.

W moim przypadku mówimy, rzecz jasna, o mierzeniu się z realiami kibicowania Tottenhamowi. Co oznacza przyglądanie się efektownym, acz jakże często nieskutecznym atakom i straszliwej obronie; konfrontowanie się z wyjątkowo częstymi błędami arbitrów i jeszcze częstszymi indywidualnymi błędami piłkarzy, a dodatkowo jeszcze z robieniem za tło zawodnikom, którzy akurat tego dnia, akurat przeciwko Tottenhamowi, postanowili rozegrać jedno z najlepszych spotkań w życiu (żeby nie sięgać po oczywisty w kontekście wczorajszego dnia przykład Sergio Aguero, wspomnijmy ubiegłoroczny popis Tima Krula w bramce Newcastle – zwłaszcza, że ma wrócić na White Hart Lane w najbliższą niedzielę). Oraz, co być może czyni rzecz najgorszą: nieustanne zadawanie pytań, co by było gdyby. Co by było, gdyby przy stanie 0:0 trafił Mason, gdyby sędzia nie podyktował karnego za rzekomy faul Lameli na Lampardzie (albo dopatrzył się spalonego Lamparda przy pierwszym golu Aguero), gdyby Soldado strzelił karnego tak, jak strzelał w poprzednim sezonie (niewykorzystana szansa na wyrównanie w drugiej połowie była niewątpliwie tak zwanym punktem zwrotnym spotkania), gdyby w ogóle w Tottenhamie grał napastnik klasy Aguero

soldadoagueroWidząc popis argentyńskiego napastnika wielu sprawozdawców postanowiło po meczu zająć się właśnie skutecznością Roberto Soldado. Niby trudno się dziwić: jeden strzela cztery gole, drugi żadnego. Obaj kosztowali swoje kluby ogromne pieniądze, a w przypadku Hiszpana stopa zwrotuz transakcji okazała się relatywnie niewielka. Nic to, że w ciągu tych kilkunastu miesięcy pobytu w Anglii nie bardzo mógł liczyć na przyzwoity serwis ze strony zawodników z drugiej linii; nic to, że miał w tym czasie trzech trenerów: kiedy wczoraj Hiszpan nie strzelił z karnego wyrównującej bramki przy stanie 2:1 dla City, narracja wielu sprawozdawców ułożyła się sama. Ja zaś, oglądając ten mecz post factum i wiedząc już, jak się skończył, mogłem zobaczyć m.in., ile jest wart Soldado uczestniczący w konstruowaniu akcji swojej drużyny. Piłkę pod presją utrzymywał wszak doskonale, kolegów dostrzegał w sposób dla Adebayora nieosiągalny. To po jego świetnym podaniu Mason wyszedł sam na sam z Hartem; po jego jeszcze lepszym podaniu bramkę strzelił Eriksen, a strzał, który z trudem obronił Hart w drugiej połowie (nie mam na myśli karnego), pokazał, że także ze snajperskim instynktem napastnika Tottenhamu jest wciąż nieźle. Statystyki pokazują trzy okazje wykreowane, dziesięć celnych podań w strefie obronnej MC i dziesięć podań do przodu. Naprawdę dobry mecz napastnika, gdyby tylko (gdyby) wykorzystał karnego…

Z dwóch kozłów ofiarnych Tottenhamu bronię więc Soldado. Z Kaboulem będzie dużo trudniej, wiadomo: jest bezpośrednio odpowiedzialny za utratę dwóch goli. Także tu muszę jednak zauważyć, że podczas meczów z Arsenalem (zwłaszcza) i z Southamptonem nowy kapitan Tottenhamu grał bardzo dobrze, i że na Etihad sytuacji nie ułatwiał mu fakt, iż po raz pierwszy miał grać w duecie z debiutującym w Premier League Federico Fazio. O tym, że Argentyńczyk ma braki szybkościowe, przekonywaliśmy się już podczas meczów Ligi Europejskiej perspektywa, że to on, a nie Vertonghen, będzie musiał radzić sobie z Aguero, przerażała już przed meczem. Spodziewał się Pochettino, że w MC zagra raczej Dżeko? Vertonghen wrócił z meczów reprezentacji Belgii zmęczony? Inaczej nie potrafię wytłumaczyć decyzji o rozbiciu pary stoperów, która w ostatnich meczach ewidentnie złapała wspólny język. Argentyński menedżer Tottenhamu jest kolejnym, po Andre Villas-Boasu, trenerem Tottenhamu, który przekonuje się, że aby grać wysoką linią obrony, trzeba mieć piłkarzy szybszych i przytomniejszych; to chyba nie przypadek, że Kaboul i Vertonghen zaimponowali w meczu z Arsenalem, kiedy ich drużyna broniła się zdecydowanie głębiej, i to chyba nie przypadek, że bez Belga Kaboul gra w tym sezonie kiepsko – zarówno z West Hamem, Sunderlandem, jak z West Bromwich. Do spółki z Fazio – zawodnikiem broniącym w podobnym stylu i, jak widać po faulach w polu karnym, z podobnymi uderzeniami gorącej krwi do głowy – Kaboul chwilami wyglądał właśnie jak chłopiec z kinderbalu.

Inna sprawa, że na Aguero w takiej formie nie poradziliby nie tylko Kaboul, nie tylko Fazio i nie tylko Vertongen. Weźmy pierwszego gola: kąt był dość ostry, Lloris osłaniał niemal całą bramkę, w polu karnym było już kilku piłkarzy, ale nic to: napastnik, o którym Manuel Pellegrini mówi, że jest jednym z trzech-czterech najlepszych na świecie i którego Mauricio Pochettino porównuje do Mozarta, trafił w to jedyne miejsce, przez które piłka mogła znaleźć drogę do siatki. A to, jak gubił obrońców, jak przyspieszał i zwalniał, jak wymieniał klepki z Davidem Silvą, z jaką siłą uderzał z dystansu, z jaką swobodą strzelał i podawał zarówno lewą, jak prawą nogą… No kibicuj tu człowieku, Tottenhamowi, kiedy musi się mierzyć z takim graczem. Ile rekordów pobije w Anglii, skoro w zaledwie 95 meczach strzelił już dla City w Premier League 61 bramek (średnia – jeden gol na 108 minut – jest lepsza nawet niż Thierry’ego Henry’ego, który strzelał średnio co 122 minuty)?

Nie wiem, czy jest sens uruchamiać całą tę gadkę o pozytywach, jakie ujawniły się podczas tego spotkania. O współpracy Soldado-Eriksen, o świetnej postawie Llorisa, o tym, że Mason grał jak stary, piłki odbierał (zasługa przy golu Eriksena), podawał do przodu i groźnie strzelał; o tym, że Tottenham tym razem nie murował bramki, tylko podszedł do meczu zdecydowanie bardziej pozytywnie. Tyle razy to robiłem, że tym razem chyba sobie daruję. W każdym razie nie opowiedziałem dzieciakom szczegółowo o tym meczu. Wolałem odwrócić ich uwagę błyskotliwą narracją o ostatnich siedmiu minutach meczu QPR-Liverpool (z anegdotą o Harrym Redknappie, którego już rozpoznają, zdolnym biegać więcej od Adela Taarabta) oraz opowieścią o pogromie Sunderlandu z rąk Southamptonu (z zapewnieniem, że takie wyniki niewiele w gruncie rzeczy znaczą:że zawsze są wypadkami przy pracy, o czym kibice przekonują się od razu w następnym meczu). A co zrobię, jeśli jednak im się przypomni i zapytają jutro w porannym korku? Zamierzam przeprowadzić długi wywód na temat tego, że angielska ekstraklasa to taka liga, w której poza Chelsea w zasadzie żadna z drużyn nie potrafi się bronić i że dlatego właśnie Chelsea zostanie mistrzem Anglii – choćby nie wiem ile goli zdobył jeszcze Sergio Aguero.

Czy Raheem Sterling ma prawo być zmęczony

Najciekawsza w nomen omen wymęczonym zwycięstwie nad Estonią okazała się nieobecność w wyjściowym składzie Anglików Raheema Sterlinga. Roy Hodgson, krytykowany za kiepską postawę swoich podopiecznych, poinformował, że piłkarz, który teoretycznie mógłby rozkręcić ich grę, wyznał mu, iż czuje się zbyt zmęczony, by wystąpić w Tallinie. Na wieść o deklaracji młodego zawodnika Liverpoolu w portalach społecznościowych i mediach odezwał się chór oburzonych wujów. Co to właściwie znaczy: narzekać na zmęczenie w tym wieku i w tej fazie sezonu – grzmieli np. Alan Shearer, Stan Collymore czy Robbie Savage. Kiedy reprezentuje się ojczyznę, nie można być zmęczonym. Czy przypadkiem nie chodzi o interes klubu, któremu w lidze wiedzie się średnio, a który stracił już w trakcie poprzedniej przerwy na kadrę Daniela Sturridge’a? A poza tym łatwo mu mówić, świetnie zarabiającemu gnojkowi, bo przecież żaden z nas, żeby nie wiem jak był zmęczony, nie może sobie pozwolić na powiedzenie czegoś podobnego swojemu szefowi. Dziennikarz „Daily Telegraph” zestawił skrzydłowego Liverpoolu z odbywającym służbę wojskową obrońcą reprezentacji Estonii Arturem Pikkiem, który po meczu miał wrócić do koszar; Shearer poszedł dalej, mówiąc o idących do pracy na szóstą angielskich robotnikach…

Rzecz w tym, że wszystkie te „argumenty” są bałamutne. Po pierwsze, warto wiedzieć, że w poprzednim sezonie Sterling był, obok Luke’a Shawa, najczęściej grającym nastolatkiem w Premier League (Shaw skądinąd, który podobnie jak Sterling pojechał z reprezentacją Anglii na mundial, zaraz po powrocie do klubu złapał kontuzję i przez miesiąc nie grał). Na mistrzostwach świata zawodnik Liverpoolu wystąpił we wszystkich trzech meczach Anglików, wakacje miał krótkie, a w rozpoczętym dopiero co sezonie grał w każdym spotkaniu swojej drużyny, łącznie z dwugodzinnym występem w Pucharze Ligi (Brendan Rodgers raz próbował dać mu odpocząć, w meczu z Aston Villą, ale w świetle niepomyślnych wydarzeń na boisku zmienił decyzję po niecałych 30 minutach). Mamy połowę października, a liczba minut spędzonych przez Sterlinga na boisku już jest równa tej, którą w poprzednim sezonie osiągał dopiero w grudniu.

Co jednak ważniejsze: wraz z liczbą minut rośnie presja nakładanych na młodego piłkarza oczekiwań – także dzięki świetnemu występowi na mistrzostwach świata przeciw Włochom. O tym, że w ślad za taką presją (w ślad za zwiększającymi się nieustannie wymaganiami zarówno rodaków, jak kibiców Liverpoolu, inwestujących w młodzieńca uczucia rezerwowane wcześniej dla Luisa Suareza…) może iść wypalenie, zaczęli już mówić na przykładzie Sterlinga psychologowie. Nawet nie sięgając po język naukowy wypada skonstatować, że na wczesnym etapie kariery piłkarze wkładają w grę więcej energii: że nie umieją dysponować siłami tak rozsądnie jak rutyniarze, że w większym stopniu zjada ich trema, że mogą też bardziej niż starsi zawodnicy stresować się gorszymi wynikami swojego klubu. O ile pamiętam, zarówno Leo Messi jak Cristiano Ronaldo w wieku 19 lat grali w swoich drużynach rzadziej niż Sterling. O ile pamiętam, intensywnie eksploatowany na wczesnym etapie kariery Michael Owen przygasł niedługo po skończeniu 25 lat. A w związku z tym nie dziwię się, że np. Gary Lineker broni Sterlinga, wspominając, że sam wiele razy czuł się zmęczony, zwłaszcza w trakcie sezonów pomundialowych (co dedykuję części krytyków mojego ostatniego tekstu na Sport.pl, gdzie wspomniałem, że także reprezentanci Niemiec narzekają na pomundialowy brak świeżości; przy okazji można pod tym kątem przeanalizować również postawę Holendrów w dzisiejszym meczu z Islandią).

Pytanie zresztą: co lepsze? Grać mimo wszystko, ryzykować kontuzje i narażać się na falę szydery od tych samych oburzonych wujów w związku ze słabszą formą? A może zachować się rozsądnie i odpowiedzialnie: przyznać najpierw przed samym sobą, a potem w zaufaniu przed trenerem, że nadszedł moment na chwilę odpoczynku? Nie miejmy złudzeń: na chwilę, bo dłuższe zejście z tej karuzeli jest niemożliwe, już za moment wraca liga i Liga Mistrzów, a Sterling zdążył się już zorientować, ile od niego zależy…

Tylko czy takie rozsądne zachowanie można pogodzić z przyjętym powszechnie wizerunkiem piłkarza? Sprawa jest, jak widać, ryzykowna: piłkarz ma być twardy i męski, ma być maczo, a to oznacza również, że nie ma prawa do zmęczenia, a takie kwestie jak wypalenie albo depresja są w jego świecie tematami tabu. Zresztą nie tylko w jego świecie. Jak wielu z nas umie powiedzieć sobie i swoim partnerom, jeśli nie swoim szefom czy podwładnym, że musimy trochę zwolnić, że lepiej by było, żebyśmy nie brali na siebie jeszcze tego zadania czy obowiązku, nie wsiadali za kierownicę, nie pędzili przed siebie na łeb na szyję, i co tam jeszcze robimy w poczuciu obowiązku sprostania wymaganiom narzuconym przez kulturę, w jakiej nas wychowano?

Oczywiście idealnie byłoby w takich sytuacjach spotykać się ze zrozumieniem. W sprawie „afery zmęczeniowej” najbardziej irytuje fakt, że Roy Hodgson nie było wobec Sterlinga lojalny. Że nie miał odwagi wziąć na siebie medialnych krytyk; że nie osłonił chłopaka, nie powiedział czegoś w stylu „uznałem, że grał ostatnio zbyt wiele i że lepiej dla niego i dla nas, żeby trochę odsapnął”, tylko zepchnął odpowiedzialność na samego piłkarza. Mocno się obawiam, że lekcja, jaką wyniosą z tej historii Raheem Sterling i jemu podobni, brzmi: masz zacisnąć zęby i – jak koń w „Folwarku zwierzęcym” – pracować jeszcze więcej.

Mourinho-Wenger, czyli znów to samo

Nic tutaj nie było naprawdę niespodziewane, chyba nawet to, że Arsene Wenger stracił nerwy w konfrontacji z Jose Mourinho. Po pierwsze, trener Kanonierów od dawna kiepsko radzi sobie z emocjami w trakcie meczów. Po drugie, menedżer Chelsea wielokrotnie potrafił zaleźć mu za skórę – ich drużyny grały ze sobą po raz dwunasty, a Wenger nie wygrał ani razu. Po trzecie, wszyscy pamiętamy, jak zakończyło się marcowe spotkanie między tymi dwoma drużynami.

Podtekstów było rzecz jasna więcej: mecz Fabregasa przeciwko dawnym kolegom i dawnemu trenerowi przychodzi na myśl jako pierwszy, kolejny to dobrze udokumentowane (i jakże różne od analogicznych wyników Chelsea) problemy Arsenalu z ogrywaniem drużyn z absolutnej czołówki; komentator „Daily Telegraph” napisał, że Wenger powinien, zamiast popychaniem Mourinho, zająć się zepchnięciem z drogi drużyn blokujących mu drogę na szczyt. To podtekst najważniejszy, z którego Arsene Wenger musiał zdawać sobie sprawę i być może dlatego ta przepychanka: jeśli pamiętacie awanturę po jednym z meczów Barcelona-Real, kiedy Jose Mourinho wkładał palec do oka Tito Vilanovy, wiecie, że po przemoc fizyczną sięga w takich sytuacjach ten, kto tak naprawdę czuje się słabszy. Otóż tak właśnie: mimo inwestycji, jakich dokonał tego lata, ze sprowadzeniem Alexisa Sancheza z Barcelony na pierwszym miejscu, Wenger wie, że dystans między Arsenalem a Chelsea wcale się nie zmniejsza.

Oczywiście trudno nie zauważyć, że tym razem Kanonierzy nie zaczynali meczu w sposób równie otwarty jak wiosną. Początek spotkania upływał pod znakiem dobrej organizacji gry obronnej gości, w którą angażowali się nie tylko Wilshere i Flamini, ale także Cazorla i Sanchez; potem był uraz Thibauta Courtois  (przepisy mające chronić piłkarzy przed konsekwencjami kontuzji głów, z takim rozgłosem wprowadzane przed rozpoczęciem sezonu, ewidentnie nie działają, skoro bramkarzowi Chelsea pozwolono pozostać na boisku mimo krwawiącego ucha, niepokojące były również pogłoski o przedłużającym się oczekiwaniu na odjazd karetki ze stadionu) i wspomniane przepychanki między trenerami. Z punktu widzenia Kanonierów wszystko było w porządku do 27. minuty, kiedy błysk geniuszu Hazarda i spóźnienie Kościelnego zsumowały się w rzut karny, wykorzystany przez belgijskiego skrzydłowego. Gdyby obrońca Arsenalu wyleciał przy okazji z boiska, nikt by się pewnie nie zdziwił, podobnie jak gdyby ta sama kara spotkała Caluma Chambersa za faul na Schürllem (Anglik miał już wtedy żółtą kartkę). Młody obrońca Arsenalu ma generalnie udany początek sezonu, zwłaszcza że przed jego rozpoczęciem był typowany raczej na rezerwowego, ale pięć żółtych kartek w siedmiu meczach Premier League oznacza dyskwalifikację już na początku października… Nie lubię pisać o sędziowskich błędach, ale ręka Fabregasa w drugiej połowie również nie daje o sobie zapomnieć (choć i tak wpadką kolejki było podyktowanie jedenastki dla WBA na Anfield za faul Lovrena na Berahino, który miał miejsce przed polem karnym Liverpoolu).

Diego Costa tym razem był mniej widoczny. Po części dlatego, że był to jego trzeci mecz w ciągu tygodnia, po części ze względu na skuteczną długo opiekę obrońców Arsenalu. Różnica między Hiszpanem a napastnikami, jakich Jose Mourinho miał do dyspozycji przed wakacjami polega jednak na tym, że o ile Torres czy Demba Ba potrzebowali po pięć sytuacji, żeby którąś zamienić na bramkę (a i tak nie zawsze się udawało…), Coście wystarcza jedna. Przy jego dziewiątej (sic!) bramce w sezonie, po raz siódmy asystował Fabregas, a jeśli jesteśmy przy statystykach: Arsenal nie oddał na bramkę Chelsea ani jednego celnego strzału i po siedmiu kolejkach traci do lidera już dziewięć punktów…

fabregasozilPatrząc na Fabregasa nie sposób było nie myśleć o Ozilu, zwłaszcza że Wenger przyznawał przed meczem, iż jego dawny podopieczny chciał wrócić na Emirates, tylko jego miejsce w drużynie było już zajęte. Niemiec znów wypadł słabo – zobaczcie zresztą sami, jak wygląda porównanie gry obu piłkarzy z pierwszej godziny gry. Wszystkie atuty były po stronie pomocników Chelsea: błyskotliwość dryblingu Hazarda, wizjonerskie podanie Fabregasa, nawet chętnie walczący o odbiór piłki Oscar mógł się podobać.

W sumie więc: dla Arsenalu jeszcze jeden mecz do zapomnienia. Gdybym był Kanonierem, najbardziej cieszyłoby mnie to, że sędzia widział agresywne zachowanie Arsene’a Wengera, a w związku z tym menedżera mojego klubu nie czeka dodatkowa kara ze strony Football Association. Pewnie zresztą fakt, że w końcu publicznie zachował się gorzej od Mourinho boli go bardziej niż jakakolwiek dyskwalifikacja.