Archiwa tagu: Hodgson

Czy Raheem Sterling ma prawo być zmęczony

Najciekawsza w nomen omen wymęczonym zwycięstwie nad Estonią okazała się nieobecność w wyjściowym składzie Anglików Raheema Sterlinga. Roy Hodgson, krytykowany za kiepską postawę swoich podopiecznych, poinformował, że piłkarz, który teoretycznie mógłby rozkręcić ich grę, wyznał mu, iż czuje się zbyt zmęczony, by wystąpić w Tallinie. Na wieść o deklaracji młodego zawodnika Liverpoolu w portalach społecznościowych i mediach odezwał się chór oburzonych wujów. Co to właściwie znaczy: narzekać na zmęczenie w tym wieku i w tej fazie sezonu – grzmieli np. Alan Shearer, Stan Collymore czy Robbie Savage. Kiedy reprezentuje się ojczyznę, nie można być zmęczonym. Czy przypadkiem nie chodzi o interes klubu, któremu w lidze wiedzie się średnio, a który stracił już w trakcie poprzedniej przerwy na kadrę Daniela Sturridge’a? A poza tym łatwo mu mówić, świetnie zarabiającemu gnojkowi, bo przecież żaden z nas, żeby nie wiem jak był zmęczony, nie może sobie pozwolić na powiedzenie czegoś podobnego swojemu szefowi. Dziennikarz „Daily Telegraph” zestawił skrzydłowego Liverpoolu z odbywającym służbę wojskową obrońcą reprezentacji Estonii Arturem Pikkiem, który po meczu miał wrócić do koszar; Shearer poszedł dalej, mówiąc o idących do pracy na szóstą angielskich robotnikach…

Rzecz w tym, że wszystkie te „argumenty” są bałamutne. Po pierwsze, warto wiedzieć, że w poprzednim sezonie Sterling był, obok Luke’a Shawa, najczęściej grającym nastolatkiem w Premier League (Shaw skądinąd, który podobnie jak Sterling pojechał z reprezentacją Anglii na mundial, zaraz po powrocie do klubu złapał kontuzję i przez miesiąc nie grał). Na mistrzostwach świata zawodnik Liverpoolu wystąpił we wszystkich trzech meczach Anglików, wakacje miał krótkie, a w rozpoczętym dopiero co sezonie grał w każdym spotkaniu swojej drużyny, łącznie z dwugodzinnym występem w Pucharze Ligi (Brendan Rodgers raz próbował dać mu odpocząć, w meczu z Aston Villą, ale w świetle niepomyślnych wydarzeń na boisku zmienił decyzję po niecałych 30 minutach). Mamy połowę października, a liczba minut spędzonych przez Sterlinga na boisku już jest równa tej, którą w poprzednim sezonie osiągał dopiero w grudniu.

Co jednak ważniejsze: wraz z liczbą minut rośnie presja nakładanych na młodego piłkarza oczekiwań – także dzięki świetnemu występowi na mistrzostwach świata przeciw Włochom. O tym, że w ślad za taką presją (w ślad za zwiększającymi się nieustannie wymaganiami zarówno rodaków, jak kibiców Liverpoolu, inwestujących w młodzieńca uczucia rezerwowane wcześniej dla Luisa Suareza…) może iść wypalenie, zaczęli już mówić na przykładzie Sterlinga psychologowie. Nawet nie sięgając po język naukowy wypada skonstatować, że na wczesnym etapie kariery piłkarze wkładają w grę więcej energii: że nie umieją dysponować siłami tak rozsądnie jak rutyniarze, że w większym stopniu zjada ich trema, że mogą też bardziej niż starsi zawodnicy stresować się gorszymi wynikami swojego klubu. O ile pamiętam, zarówno Leo Messi jak Cristiano Ronaldo w wieku 19 lat grali w swoich drużynach rzadziej niż Sterling. O ile pamiętam, intensywnie eksploatowany na wczesnym etapie kariery Michael Owen przygasł niedługo po skończeniu 25 lat. A w związku z tym nie dziwię się, że np. Gary Lineker broni Sterlinga, wspominając, że sam wiele razy czuł się zmęczony, zwłaszcza w trakcie sezonów pomundialowych (co dedykuję części krytyków mojego ostatniego tekstu na Sport.pl, gdzie wspomniałem, że także reprezentanci Niemiec narzekają na pomundialowy brak świeżości; przy okazji można pod tym kątem przeanalizować również postawę Holendrów w dzisiejszym meczu z Islandią).

Pytanie zresztą: co lepsze? Grać mimo wszystko, ryzykować kontuzje i narażać się na falę szydery od tych samych oburzonych wujów w związku ze słabszą formą? A może zachować się rozsądnie i odpowiedzialnie: przyznać najpierw przed samym sobą, a potem w zaufaniu przed trenerem, że nadszedł moment na chwilę odpoczynku? Nie miejmy złudzeń: na chwilę, bo dłuższe zejście z tej karuzeli jest niemożliwe, już za moment wraca liga i Liga Mistrzów, a Sterling zdążył się już zorientować, ile od niego zależy…

Tylko czy takie rozsądne zachowanie można pogodzić z przyjętym powszechnie wizerunkiem piłkarza? Sprawa jest, jak widać, ryzykowna: piłkarz ma być twardy i męski, ma być maczo, a to oznacza również, że nie ma prawa do zmęczenia, a takie kwestie jak wypalenie albo depresja są w jego świecie tematami tabu. Zresztą nie tylko w jego świecie. Jak wielu z nas umie powiedzieć sobie i swoim partnerom, jeśli nie swoim szefom czy podwładnym, że musimy trochę zwolnić, że lepiej by było, żebyśmy nie brali na siebie jeszcze tego zadania czy obowiązku, nie wsiadali za kierownicę, nie pędzili przed siebie na łeb na szyję, i co tam jeszcze robimy w poczuciu obowiązku sprostania wymaganiom narzuconym przez kulturę, w jakiej nas wychowano?

Oczywiście idealnie byłoby w takich sytuacjach spotykać się ze zrozumieniem. W sprawie „afery zmęczeniowej” najbardziej irytuje fakt, że Roy Hodgson nie było wobec Sterlinga lojalny. Że nie miał odwagi wziąć na siebie medialnych krytyk; że nie osłonił chłopaka, nie powiedział czegoś w stylu „uznałem, że grał ostatnio zbyt wiele i że lepiej dla niego i dla nas, żeby trochę odsapnął”, tylko zepchnął odpowiedzialność na samego piłkarza. Mocno się obawiam, że lekcja, jaką wyniosą z tej historii Raheem Sterling i jemu podobni, brzmi: masz zacisnąć zęby i – jak koń w „Folwarku zwierzęcym” – pracować jeszcze więcej.

Euroniecodziennik: prawdziwi Anglicy

Sprawiedliwości stało się zadość. Turniej rzutów karnych wygrali ci, którzy na zwycięstwo zasłużyli. Którzy przez cały mecz celniej i więcej strzelali, lepiej grali z piłką i bez piłki, dłużej się przy niej utrzymywali. Którzy mieli w swoich szeregach Pirlo (ach, ten karny…). Którzy dokonywali dobrych zmian (Diamanti…). A przecież mi żal.

Uderzając na moment w tony sentymentalne: dla Stevena Gerrarda to była ostatnia szansa na sukces w wielkiej międzynarodowej imprezie. Dołączył w ten sposób do kontuzjowanego Franka Lamparda, Davida Beckhama i tylu innych przedstawicieli „złotego pokolenia”, którzy mimo wielu prób nie odnieśli ze swoją reprezentacją żadnego znaczącego sukcesu. Zasłużyli na więcej, chciałoby się powiedzieć. Zasłużyli na lepszych trenerów, zasłużyli na lepszych bramkarzy (ech, gdyby Hart był starszy o te 10 lat, jakże inaczej mogłyby wyglądać turnieje w Korei i Japonii, a nawet w Szwajcarii i Austrii, gdzie Anglików zabrakło m.in. dzięki pamiętnym kiksom Robinsona i Carsona), zasłużyli na lepszych działaczy, niepotrafiących podjąć dobrych decyzji w sprawie kwater w Niemczech czy w RPA albo w sprawie toczących tę reprezentację skandali. Zasłużył zwłaszcza Gerrard, kapitan skleconej byle jak drużyny, wreszcie będący jej niekwestionowanym liderem i najlepszym zawodnikiem.

Tyle że wszystko to – podobnie jak opisywana zgodnie przez angielskich dziennikarzy świetna atmosfera w reprezentacji (oglądaliśmy jeden z najmłodszych i najmniej gwiazdorskich zespołów na Euro, którego kilka najważniejszych postaci mogłoby trafić do szkolnych czytanek jako przykłady poświęcania własnego ego dla dobra innych; dziewczyny roztropnie trzymały się w cieniu itd.) – są argumenty z kompletnie innego porządku niż piłkarski. Owszem, dziś Anglicy zaczęli nieźle, przez dwadzieścia minut dotrzymując Włochom kroku, pilnując Pirlo i samemu stwarzając jakieś sytuacje. Mimo ewidentnej słabości Rooneya, mimo fatalnej przez cały turniej formy Ashleya Younga, parę akcji przecież się udało, zwłaszcza dzięki Glenowi Johnsonowi. Chwilowe to były jednak satysfakcje. Z minuty na minutę Anglia obumierała, a Włosi cierpliwie rozwiercali jej szeregi obronne, obijali słupki, sprawdzali czujność Harta i wysyłali Balotellego za linię spalonego – całkiem skutecznie zresztą, bo kilka razy napastnik MC znalazł się za plecami obrońców angielskich (raz swój wcześniejszy błąd desperacko naprawił Terry, parę razy Balotelli trafiał w Harta bądź źle się składał do strzału). Statystyki znacie: 35 do 9 w okazjach bramkowych, 64 do 36 w posiadaniu piłki, 815 do 320 w podaniach, nie ma chyba kategorii, w której Anglicy zaprezentowaliby się lepiej od Włochów.

Największy problem opisywałem już przy poprzednich spotkaniach drużyny Hodgsona: dwudziestowieczna była ta Anglia, jak wycięte z „Non Stopu” zdjęcia Dire Straits, komputer ZX Spectrum czy grzywka Scotta Parkera; dwudziestowieczna w swoich dwóch liniach po czterech piłkarzy, w swoich długich piłkach i stałych fragmentach gry, w swojej niemal całkowitej nieobecności dryblingu, w swoim trenerze, którego nie chcieli ani kibice, ani piłkarze. Z najwyższym trudem dopisuję dla równowagi przymiotnik „dzielna”, mógłbym też doszukiwać się w tej niedzisiejszości Anglików czegoś sympatycznego, jak w Brzydkim Kaczątku, o którym pisał Rafał. Wszystko, za co kocham piłkę nożną, wiąże się przecież z angielską piłką; zawsze im kibicowałem i będę kibicował, ale to chyba nie powód, żeby przymykać oko na oczywistości. Na nieumiejętność rozegrania ataku pozycyjnego w meczu przeciwko klasowej drużynie, na niezdolność utrzymania się przy piłce, na wypracowanie jakiejkolwiek innej strategii niż celowanie w głowę Andy’ego Carrolla (akurat napastnik Liverpoolu na tym Euro nie zawodził…). Na zmęczenie, którego dowodem były skurcze, łapiące Gerrarda dobre 20 minut przed końcem regulaminowego czasu, i fakt, że Scott Parker nie był w stanie dograć kolejnego meczu. Zawsze można powiedzieć, że karne to loteria, że Anglicy nie przegrali tu meczu, itp., ale ważniejsza wydaje się nieśmiertelna konkluzja Marka Bieńczyka po Euro 2004, że „Król znowu okazał się nagi, a królowa stara i smutna. Trzeba więc dalej żyć i oglądać mecze bez nich, James, bardzo proszę, popraw mi pled, włącz telewizor i nalej porto, tak, tego samego, co zawsze. Dziękuję, James, możesz odejść”.

Nie, nie wzywam do nocy długich noży i nie sądzę, żeby ktokolwiek z angielskich dziennikarzy takowej oczekiwał. Już teraz, w pierwszych pomeczowych komentarzach, padają nazwiska Walkera, Cahilla, Jonesa, Wilshere’a, Oxlade-Chamberlina, Rooneya czy Welbecka jako tych, do których należeć będzie świetlana, ma się rozumieć, przyszłość. Szczerze mówiąc wielu obawiało się, że ta obecna „przejściowa” reprezentacja nie będzie nawet w stanie wyjść z grupy. To, że odpadła tradycyjnie z powodu psychicznej kruchości podczas rzutów karnych, zostanie przyjęte ze zrozumieniem. Zapamiętane będą gratulacje Roya Hodgsona dla rywali i jego gesty pocieszenia skierowane pod adresem swoich piłkarzy. Raz jeszcze, po raz nie wiadomo który, przyjdzie zakończyć Bieńczykiem: „Czasami starcza tylko chwili na piękne pożegnanie, oklaski Beckhama dla przeciwników i publiczności, żadnej latynoskiej łzy na twarzy, rysy godne i zastygłe, prawdziwi Anglicy, szkoda, że nie żyją”.

Więcej jutro, nie tylko o tym ćwierćfinale i nie tylko o tej drużynie. Andrea Pirlo wart jest osobnej pieśni, rzecz jasna.

Euroniecodziennik: jajko Hodgsona

Pewnych rzeczy nie warto nadmiernie komplikować. I Roy Hodgson świetnie to wie, bo nieraz już potrafił wykrzesać maksimum z mocno przeciętnych drużyn. Pamiętacie, jak grała jego Szwajcaria albo jego Fulham? Nie macie w drużynie Pirlo, Modricia, Iniesty czy Ozila, no to zbierzcie do kupy rzemieślników i przypomnijcie im, na czym polega solidne rzemiosło. Ustawcie dwie czteroosobowe grupy w dwie linie, z przodu postawcie drągala, którego z poziomu jednej z tych linii próbujcie trafić w głowę (wiecie przecież, że z ostatnich ośmiu goli, straconych przez Szwedów, siedem zdobyto właśnie głową), i dodajcie mu jeszcze do pomocy takiego drugiego, w miarę ruchliwego. Popracujcie trochę nad stałymi fragmentami gry. I miejcie na ławce szybkiego rezerwowego, w sam raz do wpuszczenia, kiedy drużynie nie idzie (tylko nie wystawiajcie go, broń Boże, od pierwszej minuty, bo się nie będzie łobuz wracał: był w drugiej połowie, już po wejściu Walcotta, taki moment, że lewy obrońca Szwedów prowadził na bramkę Harta atak za atakiem, a piłkarz Arsenalu ani myślał mu w tym przeszkadzać). Poza tym zachowujcie się jak wcielenie przeciętności, tak aby nikt – z własnymi piłkarzami włącznie – nie pomyślał, że wiążecie z tym turniejem jakiekolwiek ambicje.

Tylko pamiętajcie jeszcze, żeby im powiedzieć o niefaulowaniu zbyt blisko własnego pola karnego, bo jeszcze ich nie nauczyliście, jak się bronić przy stałych fragmentach. To, co zrobili Anglicy w pierwszych minutach drugiej połowy, było czymś niewiarygodnym: owszem, czasem nie ma wyjścia i trzeba przerwać akcję rywala faulem, ale przewinienia, po których Szwedzi dostawali rzuty wolne, były z tej perspektywy kompletnie bez sensu. Podobnie jak późniejsze ustawienie w polu karnym: złamanie spalonego przy pierwszej bramce i komiczna próba krycia indywidualnego przy drugiej. Przecież skuteczność rzutów wolnych Larssona i wejść w szesnastkę Melberga jest znana każdemu członkowi angielskiej ekipy z boisk Premier League. Ech, zachowywali się przy rzutach wolnych jak nie przymierzając Szwedzi… Ech, jajko Kolumba a la Hodgson, choć tak nieskompliowane, momentami okazywało się nieświeże. Komiczni Anglicy.

Kosmiczni Anglicy. Marudzenie po takim meczu byłoby przecież grzechem. Przestajemy więc analizować, przestajemy się zastanawiać, co by było, gdyby Walcott jednak nie trafił (zwykle nie trafia…), a zaczynamy się oddawać rozważaniom metafizycznym. Jakoś tak się zdarza, że prawie na wszystkich wielkich imprezach Anglicy uczestniczą w meczach najlepszych i najbardziej dramatycznych. Tak było na Euro ’96, kiedy rozbijali Holandię, tak było na mundialu ’98, kiedy potykali się z Argentyną, i na Euro 2000, kiedy przegrali z Portugalią, i na mundialu 2002, kiedy polegli z Brazylią, i na mistrzostwach w 2004, kiedy Ricardo bronił ich karne bez rękawic, i w RPA, gdzie nie uznano im gola w meczu z Niemcami… Dziś uczestniczyli w kolejnym thrillerze, warto dodać: wyrównanym do granic błędu statystycznego (posiadanie piłki 50:50, podania 466:558 na korzyść Szwedów, w tym celne 81:83 proc., strzały 13:13, w tym celne 7:6). I do złudzenia przypominającym spotkania Premier League, z ich tempem, z ich dośrodkowaniami, z ich rosłymi napastnikami, grającymi plecami do bramki i usiłującymi rozprowadzać kolegów z drugiej linii, ale także – powiem to głośno – z ich prostymi błędami, które takiego Xaviego czy Pirlo przyprawiłyby o depresję.

Różnicę zrobiło pojawienie się na boisku Theo Walcotta, o którym przed laty inny wybitny prawoskrzydłowy Chris Waddle powiedział, że nie ma piłkarskiego mózgu. „Walcott Welbeck Wonderful”, będzie krzyczała okładka jutrzejszego „Daily Telegraph”, dając kolejny dowód na to, że pewnych rzeczy nie warto nadmiernie komplikować. Miałbym wprawdzie ochotę powiedzieć, że ze 180 minut  rozegranych dotąd na tym turnieju, Anglicy mogli się podobać przez jakiś kwadrans, ale powstrzymam się, bo myślę sobie, że na takich piętnastu minutach można wiele zbudować. Najważniejsze, żeby Roy Hodgson (by odwołać się do nieśmiertelnej już frazy Giovanniego Trappatoniego), nie mając kota w worku, nie udawał, że ma kota w worku.

Co jeszcze? „I pusto – smutno – tęskno w bujnej Ukrainie”, której wszystkie słabości zostały obnażone przez niewysilających się przecież zbytnio Francuzów. Rozmaite znaki na niebie wskazywały, że to się nie może skończyć dobrze, myślałem sobie, patrząc jak wychodzący na boisko Andrij Szewczenko „Szybkim głowy pomiotem strząsnął złote włosy / Jak by się pozbyć starał zimnej na nich rosy”, a potem „W natłoku wrogów, co go od swoich rozdziela / Sam – bez wsparcia – nadziei – świadka – przyjaciela” próbował się przedrzeć przez francuską obronę. Symbolem ukraińskiej nieporadności była akcja zakończona strzałem w słupek Cabaye’a, przed którym piłkarze Blanca wymienili bodaj trzydzieści podań na połowie rywala – było ich tam pewnie nie więcej niż czterech czy pięciu, a i tak nawet dziesięciu Ukraińców nie potrafiło odebrać im piłki.

Dzisiaj jest, jak mi się zdaje, półmetek fantastycznego turnieju. Turnieju główek i prostopadłych podań, cudownych bramek Błaszczykowskiego, Pirlo czy Welbecka, śpiewu irlandzkich kibiców i burzy nad Donieckiem. Spieszcie się kochać Euro, tak szybko odchodzi. Zwłaszcza że następne nie będzie już takie dobre, skoro UEFA chce powiększyć liczbę uczestników do dwudziestu czterech.