Arsenal-Liverpool, czyli heavy metal world

Zaczęło się, naprawdę? A może raczej nie chce się skończyć? Z perspektywy kibica Arsenalu na przykład, nie chce się skończyć pobyt w klubie Arsene’a Wengera, naznaczony coraz częstszymi (trzecia w ciągu czterech lat) porażkami na rozpoczęcie sezonu u siebie, buczeniem kibiców, plagą kontuzji i pytaniami o bierność na rynku transferowym. Z perspektywy kibica Liverpoolu z kolei – nie chce się skończyć jazda bez trzymanki, w której szalona jak jej trener drużyna traci kontrolę nad wygranym już, wydawałoby się meczem, i do końca drży o rezultat.

Nie, to jednak zbyt proste. Może raczej należałoby napisać, że nie chce się skończyć okres przygotowawczy – to na jego plagę można złożyć częściowo liczbę kontuzji, nie tylko w Arsenalu przecież, choć tu wyjątkowo dotkliwą, bo obejmującą trzech podstawowych środkowych obrońców (Mertesacker, Koscielny, Gabriel), dwóch podstawowych napastników (Giroud, Welbeck) i jeszcze kluczowego rozgrywającego (Ozil).

I że nie chce się skończyć okienko transferowe, w którym Arsene Wenger wciąż jeszcze mógłby kupić klasowego napastnika lub środkowego obrońcę o doświadczeniu większym niż grający wczoraj ze sobą po raz pierwszy (telepatyczne porozumienie pary stoperów to jeden z kluczy do dobrej gry defensywnej…) dwudziesto- i dwudziestojednoletni Holding i Chambers. Tak, wiem: Wenger jest lojalny wobec swoich piłkarzy, jest też cierpliwy i wierzy, że ci młodzi się rozwiną, a nade wszystko nie znosi panicznych zakupów, ale przecież równie niedoświadczonej pary stoperów nie znajdziecie w żadnej czołowej drużynie Europy.

I że w ogóle po mistrzostwach świata czy Europy sezon ligowy mógłby w zasadzie zaczynać się tydzień czy dwa później, tak by gwiazdy Euro zdołały porządnie wypocząć, a potem popracować nie tylko nad siłą i wytrzymałością, ale także nad taktyką i zgraniem z nowymi kolegami. To uwaga szersza, nie dotyczy wyłącznie thrillera Arsenal-Liverpool – po meczu Tottenhamu z Evertonem np. Harry Kane szczerze mówił, że nie czuje się jeszcze na sto procent przygotowany do sezonu. Zaległości było widać także po Dele Allim, a najbardziej może po Janie Vertonghenie, który podczas okresu przygotowawczego nie zagrał ani minuty w żadnym ze sparingów, lecząc kontuzję odniesioną podczas Euro. Może i uraz Llorisa spowodowany był po części późnym powrotem do treningów? A co z kontuzjami – wróćmy do boju na Emirates, bo to o nim głównie chcemy tu pisać – Ramseya (wypadł na miesiąc!) i Iwobiego? A z ewidentnie przedwczesnym zejściem Coutinho?

Pierwszą kolejkę Premier League znaczyły niedokładne podania-prezenty dla rywali, czasem bez większych konsekwencji (uderzenie Deulofeu po lekkomyślnym zagraniu Rose’a zatrzymał Vorm), czasem przynoszące gole dla rywali (katastrofalny podwójny błąd Francisa, po którym – mimo heroizmu Boruca – Mata strzelił pierwszą bramkę dla Manchesteru United w meczu z Bournemouth). W meczu na Emirates prezenty rywalom dawali nie tylko gospodarze (Chambers podający do… Firmino), ale przede wszystkim goście: Mignolet i fatalny w ciągu pierwszych trzydziestu kilku minut Moreno (ten ostatni nie tylko dał Arsenalowi karnego, wcześniej zdążył już wyłożyć piłkę pod nogi Ramseya), choć częściowo było to skutkiem przyjemnie skądinąd zaskakujące taktyki Kanonierów. W pierwszej połowie meczu to oni, nie Liverpool, grali pressingiem i, mimo niewykorzystanego karnego Walcotta, zasłużenie wyszli na prowadzenie po golu, którego wypracował głównie odbierający piłkę w środku pola Coquelin.

Problem w tym – to też coś, co z perspektywy kibiców Kanonierów nie chce się skończyć – że stracili (zaiste: po cudownym rzucie wolnym Coutinho…) gola do szatni i na drugą połowę wyszli już nie ci sami. Ileż to razy słyszeliśmy, jak Arsene Wenger mówił, że jakieś boiskowe zdarzenie zdeprymowało jego podopiecznych? W każdym razie intensywność gry gospodarzy z pierwszych 45 minut w drugiej połowie gdzieś się rozpłynęła, Liverpool zaczął odbierać piłkę wyżej, a komplementowana przez komentatorów dziewiętnastopodaniowa akcja, po której Lallana strzelił drugiego gola dla Liverpoolu, odbywała się w zasadzie bez przeszkód ze strony rywala.

Wśród gości, których Klopp nazywał wreszcie „swoją drużyną” – odpowiadał wszak za transfery i za przygotowanie piłkarzy latem – zaimponowali szybki Mane i o niebo ruchliwszy od Milnera Winjaldum, no ale trudno się dziwić: wyłożono na nich łącznie blisko 60 milionów funtów. Owszem: drużyna znów straciła trzy gole, ale z perspektywy Jurgena Kloppa zdobycie czterech w północnym Londynie godne było dwukrotnego zgubienia okularów i wzięcia Mane na barana po golu debiutanta. Co pewnie Niemca zdziwiło, to fakt, że po zdobyciu trzeciej bramki gospodarze nie poszli za ciosem i ostatnie dwadzieścia kilka minut meczu upłynęło w tempie spacerowym. Jeszcze jeden argument za tym, żeby zaczynać sezon nieco później.

Oczywiście były i dobre powody, by radować się z tego, że znów się zaczęło. Przede wszystkim Zlatan w Premier League: piękny gol, fantastyczny rzut wolny, ekscentryczne podanie piętą do wychodzącego sam na sam Rooneya, kapitalne boje w powietrzu. „Odwróceni boczni obrońcy” Pepa Guardioli, faktycznie schodzący do środka pomocy, tak by drużyna będąc przy piłce grała w zasadzie w ustawieniu 2-3-5 (inna rzecz, że MC musiało się potężnie namęczyć, żeby wygrać z Sunderlandem). Zwycięstwo murowanego kandydata do spadku, prowadzonego przez tymczasowego trenera i zmuszonego do wstawienia na obronę środkowego pomocnika Livermore’a (miał blok kolejki po jednym ze strzałów gości) Hull, z aktualnym mistrzem Anglii.

W końcu także: taktyczny bój na Goodison Park. Ronald Koeman widział zapewne ubiegłoroczny mecz Tottenhamu z West Hamem na Upton Park i nie przypadkiem rozpoczął spotkanie w ustawieniu z trójką obrońców, kompletnie neutralizując wszelkie wysiłki podopiecznych Mauricio Pochettino (inna sprawa, że kreatywność duetu Wanyama-Dier należy ocenić raczej nisko – zdyskwalifikowanego Dembele brakować będzie jeszcze trzy kolejki). Dopiero wejście Vincenta Janssena w drugiej połowie (i zmiana stron między Lamelą i Eriksenem) odmieniło losy pojedynku, sprawiając, że Harry Kane przestał być tak dramatycznie osamotniony (choć i tak nie zdołał oddać strzału) i że Tottenham mógł próbować gry dośrodkowaniami, z których jedno przyniosło wyrównującą bramkę (w drugiej połowie podań ze skrzydeł w pole karne Sketelenburga było kilkanaście, w pierwszej – zaledwie kilka).

Wyrafinowaną taktyczną ucztę, jak porządny koncert Kamasiego Washingtona, celebrować będziemy może jeszcze w meczu Chelsea z West Hamem. Podczas pojedynku Arsenalu z Liverpoolem znów słuchaliśmy – by przywołać sławetny cytat z czasów gdy Klopp poprowadził przeciwko Wengerowi Borussię – heavy metalu.

11 komentarzy do “Arsenal-Liverpool, czyli heavy metal world

  1. Jacek

    Mignolet rozdający rywalom prezenty? W którym momencie?

    Zejście Coutinho na szczęście było spowodowane tylko skurczami. Nic poważnego.

    Odpowiedz
  2. przecinek

    No właśnie, wiele zalet które Wenger posada, niestety nie jest cenione w zawodowym sporcie, ba, co ja gadam, coraz mniej jest cenionych ogólnie. Co z tego że wierzy w swoich podwładnych, nie karmi ich też propagandą „oblężonej twierdzy” a la Mou, lub bawi się w potęgowanie ich gniewu a la Simeone? Cóż, mógłby wyrządzić podwładnym trwałą krzywdę psychiczną, ale kogo to obchodzi, skrupuły jakieś dinozaur ma, lojalny i wyrozumiały dziwak, bez mentalności zwycięzcy. To ile zostawił dyscyplinie, ile ją popchnął do przodu, kogo to dzisiaj obchodzi?

    Cóż, mógłbym być wnuczkiem Wengera(to byłoby coś! 😉 ale od jakiegoś czasu mam wrażenie że i ja jestem za stary na ten cyrk.

    Odpowiedz
  3. erictheking87

    Trzeba przyznać, że nowy sezon zapowiada się pysznie, z zadatkami na jeden z najbardziej zaciętych i wyrównanych sezonów w epoce Premier League.

    Oj, będzie się działo…

    Odpowiedz
  4. Marseyciderman

    Ja naliczylem 28 podan przy trzecim golu Liverpoolu. Naprawde piekna gra Liverpoolu. Jak beda tak grac czesciej to wygraja lige.

    Odpowiedz
    1. Maciej

      nie beda:P
      dzis wpadka z Burnley i znowu katastrofa z tylu. moze rusza na zakupy za pieniadze z transferu Benteke, ale Klopp stwierdzil ze swoja druzyne juz ma….

      Odpowiedz
    1. erictheking87

      E, nie było tak źle. W 1 połowie przeważali zdecydowanie, chociaż wybitnych sytuacji nie mieli. Brama dla Boro, jak z bajki – sam Juninho by się tego gola nie powstydził.
      Inna sprawa, że cała gra do przodu Sunderlandu opierała się w 1 połowie na Januzaju, który raz za razem przechodził graczy Boro…
      2 połowy nie skomentuje, bo w przerwie ogarnęła mnie senność… i obudziłem się akurat na podsumowanie ;P

      Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *