To oczywiście nie jest zespół Harry’ego Kane’a, a w każdym razie zespół ten nie przegrał dlatego, że w sobotnie południe na Old Trafford Harry’ego Kane’a nie było na boisku. Czy gdyby najlepszy napastnik Totttenhamu mógł zagrać, w osiemdziesiątej pierwszej minucie meczu utrzymywałby się bezbramkowy remis, to oczywiście inna kwestia, ale umówmy się: przy golu Martiala najlepszy napastnik Tottenhamu poradziłby niewiele. To również nie Kane, tylko wciąż Dele Alli, startowałby do świetnego podania Eriksena parę minut wcześniej, i zapewne nadal Sissoko, nie Kane, próbowałby wykorzystać gapiostwo de Gei w pierwszej połowie. Oczywiście: gdyby Kane grał, możliwości ofensywnych manewrów byłyby większe niż z Sonem: w przypadku Koreańczyka dośrodkowania na głowę nie wchodziły raczej w grę i w ogóle często było tak, że kiedy Tottenham był przy piłce, w polu karnym gospodarzy nie miał ani jednego piłkarza. Wejście Llorente, choć wciąż niezgranego z kolegami (czasem pozbywał się piłki zbyt szybko, zgrywając ją tam, gdzie nie było jeszcze partnera, czasem znowuż utrzymywał ją na tyle długo, że ruch partnera został już zauważony i zneutralizowany przez rywala), możliwości te zwiększyło – w tej fazie meczu można było odnieść wrażenie, że Tottenham gra o zwycięstwo.
— Zoran Lucić (@zoranlucic) October 28, 2017
Ale to nie przez brak Kane’a Tottenham przegrał, tylko przez (chwilowy, miejmy nadzieję, choć kilka dni wcześniej w pucharowym meczu z WHU było tego więcej) brak koncentracji. Taktyka Manchesteru United, w dużej mierze wymuszona kontuzjami, których w drużynie Jose Mourinho faktycznie jest sporo, była pragmatyczna i prosta, jak sposób widzenia świata portugalskiego trenera. Długa piłka na głowę Lukaku, zgranie Belga do któregoś z kolegów, wychodzącego za plecy obrońców – strzał, ewentualnie równie długa piłka wzdłuż linii bocznej, gdzie pojawiał się Rashford, wsparty błyskawicznie przez cofniętego skrzydłowego, Valencię na przykład. W obu przypadkach Tottenham radził sobie nieźle z zagrożeniem, podobnie zresztą, jak nieźle z zagrożeniem gości radził sobie Manchester United: i jedni, i drudzy, z powodzeniem grali pressingiem i kontrpressingiem, akcje były częściej przerywane niż rozgrywane, piłka latała na wszystkie strony, jak deszcz padający nad Old Trafford, a szans na strzelenie bramki było jak na lekarstwo.
Zdecydował więc jeden moment rozproszenia i zawahania, zarówno Alderweirelda, jak Diera. Z perspektywy kibica Tottenhamu moment o tyle przykry, że niwelujący ogromny wysiłek włożony w spotkanie i każący zapomnieć o naprawdę wysokiej jakości taktycznym przygotowaniu drużyny do tego pojedynku. W ustawieniu piłkarzy Pochettino podobać się przecież mogło wiele, począwszy od pozostawienia na ławce Sancheza, o którym przy okazji finału Ligi Europy w ubiegłym sezonie Mourinho mówił, że jest najsłabszym ogniwem Ajaksu, jeśli idzie o rozgrywanie piłki, a w związku z tym na niego orientował pressing swoich graczy ofensywnych (Eric Dier z piłką radzi sobie zdecydowanie lepiej, co pokazał zresztą, włączając się w kilka akcji Tottenhamu, rozgrywanych już na połowie MU). Środkowi pomocnicy wymieniali się pozycjami zarówno z graczami atakującymi, Allim i Sonem, jak z cofniętymi skrzydłowymi. Kolejny dobry mecz w środku pola rozegrał Winks. Bardzo dobrą zmianę dał Dembele. Przez długie minuty gościom udawało się kontrolować grę, zwłaszcza opanowując sytuację po zrywie MU z pierwszej fazy meczu.
Dla Jose Mourinho jednak szacunek. Być może metoda, która zapewniła mu zwycięstwo, nie była szczególnie wyrafinowana, ale zaangażowanie jego piłkarzy w grę, organizacja wspieranej przez Maticia i Herrerę defensywy, koncentracja i konsekwencja – musiały imponować. Porażka Tottenhamu nie była efektem przypadku, taki właśnie gol miał paść – i padł. Goście nie mieli czasu, miejsca i okazji do rozpędzenia się, które zapewnił im przed tygodniem Jurgen Klopp. Wszystko, z czym mieli do czynienia, było chłodno wykalkulowane, nawet prowokacje pod adresem Dele Alliego, który tym razem jednak wytrzymał nerwowo. Cały Mourinho, cały on – najgorsze, co mogło go spotkać, to jeszcze jedno 0:0 w starciu z drużyną z czołówki Premier League. Skończyło się jednak wygraną, odskoczeniem od Tottenhamu w tabeli i palcem na ustach adresowanym do tych, którzy wciąż gadają za dużo. Nie podoba się wam, jak gramy? W kółko chwalicie jakiegoś Pochettino czy Kloppa? Popatrzcie lepiej na tabelę. Że Guardiola jest wyżej? Zaczekajcie na derby.
Zastanawiam się niekiedy, zwłaszcza w kontekście sukcesów Tottenhamu w meczach z Borussią, Realem i Liverpoolem, czy czasami nie lepiej tak. To Tottenham był w spotkaniu na Old Trafford częściej przy piłce, to on więcej i celniej strzelał – a przecież przegrał. Mauricio Pochettino mówił jednak, że nie takie były plany na tamte spotkania; że po prostu tak się ułożyły, a on sam chciałby być wierny swojej „proaktywnej” filozofii. W tym sezonie Argentyńczyk imponuje uniwersalnością, zmienia ustawienia i zaskakuje doborem personelu – a myli się przy tym niezwykle rzadko. Czy nie lepiej byłoby jednak, gdyby czasem – zwłaszcza wiedząc, jak zazwyczaj solidnie jego podopieczni grają w obronie – przyjął, jak Mourinho, bardziej reaktywne podejście do meczu, oddał inicjatywę i patrzył, co się stanie? Może wtedy to on śmiałby się ostatni?
Strasznie przygnębiająca porażka. Żeby chociaż remis z bezpośrednim konkurentem w walce o tytuł.
Przecież w tym składzie to może być ostatnia okazja powalczyć o mistrzostw, gdyż zbyt wielu graczy z tej ekipy będzie latem kuszonych przez bogatsze kluby: Alderweireld, Eriksen, Alli, Kane, Lloris, Dier. W sierpniu to może być zupełnie inna drużyna – znów zaczynająca wszystko od początku. Dlatego tak bardzo mi żal tego meczu. I ja również nie miałbym żalu gdyby zwolnili tempo, oddali inicjatywę, popatrzyli co jest grane i dopiero zareagowali.
A ja pytam: dlaczego Eriksen był taki cofnięty? Akcje Aurier-Sissoko fajnie się zaczynały, ale zawsze czegoś im brakowało. Dele za mało zaangażowania. Son dużo mieszał, może powinien zostać do końca na boisku? Lewe skrzydło – miałem wrażenie – nie działało jak powinno (mało widoczny Davis w akcjach ofensywnych).
Boli. A jutro z Realem też przegramy.