A ponieważ wszystko mi się teraz kojarzy z piłką argentyńską, pomyślałem sobie po wczorajszych derbach, że gdyby tylko Tottenham był odrobinę skuteczniejszy, można by go ochrzcić mianem „La Máquina”, jak słynną drużynę River Plate z lat czterdziestych, której trzon tworzyła ofensywna piątka Muñoz, Moreno, Pedernera, Labruna i Loustau. W Tottenhamie wprawdzie ofensywna jest czwórka – Kane, Alli, Eriksen i Son, ale po pierwsze, w dzisiejszych czasach drużyny grają jednak w innym ustawieniu, po drugie, na ławce za północnolondyńską czwórką siada już Lamela (a doszedł jeszcze Lucas Moura), po trzecie – ważniejsza jest istota samego określenia. Drużyna jako sprawnie funkcjonujący mechanizm, zachwyt płynnością, z jaką się porusza i tym, jak wiele trybików musi się zazębić, by wszystko działało – dla mnie to jest istota sprawy. Niezwykła mobilność i wymienność pozycji, zarówno wtedy w Buenos Aires, jak dziś w Londynie. Plus może jeszcze towarzyszący tej grupie zawodników wizerunek – jak pisze Wilson – lustro, „w którym Argentyńczycy widzieli swój wyidealizowany autoportret: autoportret ludzi utalentowanych i sprytnych, bezczelnych i odważnych, eleganckich i genialnych, niekonwencjonalnych i żywiołowych, nawet jeśli czasami nieodpowiedzialnych”. Pasuje, jak ulał, także z tą nieodpowiedzialnością, której poświęciłem poprzedni wpis na blogu.
Kiedy ogląda się dzisiejszy Tottenham, kiedy czyta się zalewające szpalty angielskich gazet zachwyty nad jego grą, łatwo wyłowić cechy i określenia wskazujące na mechaniczność tej gry, na wyćwiczone schematy i wiedzę, co za chwilę zrobi partner z drużyny. Kiedy Ben Davies asystował wczoraj przy bramce Kane’a, po tym jak otrzymał piłkę od Dembelego, nie dośrodkowywał po prostu w pole karne – nie, on czekał, robiąc jeden krok, drugi, trzeci, aż jego kolega z ataku znajdzie się w miejscu, z którego będzie mógł uderzyć najbardziej efektywnie. Podobnie było w wielu innych akcjach, zarówno ofensywnych (kiedy tylko widać było, że jeden ze środkowych pomocników przejmie piłkę, boczni obrońcy ruszali do przodu, by zająć pozycję), jak defensywnych (zsynchronizowany pressing i przejmowanie przez poszczególnych graczy odpowiedzialności za uganianie się między rywalami, pułapki ofsajdowe).
Metafora maszyny pozwala też wytłumaczyć rolę silnika, jaką odgrywa w tej drużynie Moussa Dembele. Belg, którego od końca ubiegłego sezonu przez całe lato i jesień trapiły kontuzje, wrócił w ostatnich dniach do formy, którą wydawało się stracił już bezpowrotnie: druga linia Arsenalu, teoretycznie wzmocniona przed tym spotkaniem, odbijała się od niego jak od bandy na lodowisku. Sto procent skuteczności w dryblingach i wślizgach, dziewięćdziesiąt siedem procent celnych podań (na Twitterze wyczytałem, że z dwustu czterech podań Dembelego w Premier League, tylko siedemnaście chybiło celu), osiem odbiorów, to statystyczne odzwierciedlenie jego klasy, o ileż ważniejsze jednak od statystyk było poczucie kontroli nad boiskowymi wydarzeniami, rola w wyprowadzaniu akcji, poczucie pewności, jakie roztaczał nawet, gdy piłkę usiłowało mu odebrać dwóch czy trzech rywali, a on otrząsał się od nich, jak koń od próbujących go podgryzać much.
Maszyna, tak. Żadne tam źródło estetycznego zachwytu, żaden artyzm. Siła, z którą także Harry Kane wchodził między obrońców Arsenalu. Wybieganie, którym są w stanie wykończyć każdego rywala (nawet Liverpool nie wytrzymał w drugiej połowie, gdy przed tygodniem przegrywający piłkarze Pochettino musieli podkręcić tempo). Odporność psychiczna („Nie możecie mi dawać drugiej szansy” – powiedział do kamery Kane na Anfield, gdy po spudłowaniu pierwszego karnego, wykorzystał drugą jedenastkę; tutaj zdobył bramkę w sytuacji niemal identycznej, co niewykorzystana w pierwszej połowie). Zdrowie – pokażcie mi drugą drużynę, która w połowie lutego, mimo iż od początku sezonu rozegrała już trzydzieści osiem spotkań (w styczniu i grudniu siedem miesięcznie, w krótszym lutym będzie to zaledwie sześć), miałaby WSZYSTKICH piłkarzy zdolnych do gry. Świadomość ról, które ma odegrać każdy trybik – także wchodzący z ławki Lamela, niestrudzony w naciskaniu rywala, a przecież piekielnie groźny także pod jego bramką. Jeżeli do czegokolwiek można się tu przyczepić, to chyba tylko do wspomnianej już skuteczności: owszem, Petr Cech bronił kapitalnie, ale nawet on nie miałby nic do powiedzenia, gdyby Alli czy Lamela w drugiej, a Kane w pierwszej połowie mierzyli dokładniej.
Dłużej się rozpisywać nie będę – wracam do tłumaczenia „Aniołów o brudnych twarzach”. Zresztą wszystko poza tym zostało chyba powiedziane, zwłaszcza o Arsenalu, w którym, także patrząc na wczorajszy mecz, znów kupiono nie tych piłkarzy, co trzeba. Czy nie jest przecież tak, że transfer Aubameyanga i odesłanie na ławkę Lacazette’a było pośrednią przyczyną utraty wiary w siebie rezerwowego już napastnika i jego pudła z ostatniej minuty? Cóż z tego, że tercet Mchitarjan, Aubameyang, Ozil wydaje się co najmniej tak dobry jak trójca Son, Eriksen, Alli, skoro ani oni nie walczą wystarczająco ciężko, ani za ich plecami nie biegają Dembele czy Wanyama, tylko jakiś Xhaka, zdolny, owszem, do strzelania pięknych goli i asystowania przy golach jeszcze piękniejszych, w defensywie jednak wciąż straszliwie niezdyscyplinowany? Wilshere wczoraj, owszem, próbował, ale jak długo wytrwa w dobrym zdrowiu?
O jesieni patriarchy na Emirates Stadium myślę z coraz większym smutkiem. Kiedy po pudle Lacazette’a krył twarz w dłoniach, czułem się w zasadzie jak podglądacz – tyle było w jego geście niekłamanej rozpaczy, którą chciałoby się zachować do przestrzeni bardziej intymnej niż stadion z rekordową w dziejach Premier League widownią. Moje dzieci, z którymi skończyliśmy właśnie czytać Tolkienkowską relację z bitwy pod Minas Tirith, powiedziały, że Arsene Wenger przypomina im Denethora. Opis śmierci namiestnika Gondoru zrobił na nich straszliwe wrażenie, ja jednak wiedziałem już wtedy, że najstraszniejszy tekst, z jakim miałem do czynienia w ostatnich dniach, wyszedł spod pióra Jacka Pitt-Brooke’a. Był to opis alternatywnej rzeczywistości, w której w maju 2014 Wenger przechodzi na emeryturę, a na jego miejsce Arsenal zatrudnia 42-letniego wówczas trenera Southamptonu. Wyobraźcie sobie zresztą sami: Sancheza i Ozila w drużynie zorganizowanej przez Pochettino, Koscielnego wyuczonego tak, jak Vertonghen czy Alderweireld, podobnie jak rozwinięte talenty Oxlade-Chamberlaina, Chambersa czy Ramseya (o zdrowie tego ostatniego też Argentyńczyk potrafiłby lepiej zadbać…). Jakie szczyty osiągałby Bellerin, skoro Pochettino potrafił tyle wykrzesać z Daviesa czy Trippiera?
Jak powiadam: straszliwa wizja, straszniejsza jeszcze niż obraz wysuszonego od daremnego wpatrywania się w palantir i szykującego swój własny stos Arsene’a Wengera. Szczęśliwie nie muszę o tym myśleć. W tej samej dzielnicy współczesna La Máquina pakuje właśnie walizki przed wyprawą do Turynu.
Czy dzieci wysłuchały „Trylogię”?
W dużej mierze przeczytali samodzielnie (starszy), odpadając i nudząc się przy Panu Wołodyjowskim.
Wszystko pięknie byle tylko ta maszyna zdobyła jakieś trofeum bo to nie jazda figurowa…Marzę o wypełnianiu gabloty . COYS
W mojej ocenie wizja Wengera z „Jesieni patriarchy” jako szekspirowskiego bohatera w szekspirowskiej sytuacji jest bardziej interesująca i bardziej sprawiedliwa niż porównanie do Denethora. Pozwala nawiązać na przykład – choć oczywiście nie wyłącznie – do opowieści o duńskim księciu i snuć rozważania odnośnie szeroko pojętego szaleństwa. Hamlet udawał, że jest szalony, a udając że jest szalony (oczywiście w uproszczeniu i tylko wg jednej z możliwych interpretacji), popadł w prawdziwy obłęd. Z kolei Wenger próbuje udawać normalnego (choć dopuszczalna jest wykładnia, że nie próbuje), zaś w jego przypadku przyjęcie docelowej postawy nie doprowadza do jej definitywnego ukształtowania ani chociaż niedefinitywnego, lecz w kierunku rozumności przesuniętego. Można by było snuć dalsze niezwykle interesujące dywagacje, łącznie z rzucającą się na mózg refleksją – przyznaję niezbyt wyrafinowaną, ale nie mogę się powstrzymać – o tym, że tak Hamlet jak i Wenger stawiają sobie podstawowe pytanie: „Być albo nie być?” i obaj mają istotny problem ze znalezieniem nań odpowiedzi. Nie wspominając już o tym, że w tym kontekście Pochettino mógłby się jawić jako Fortynbras itd.
Skoro jednak Autor – kolokwialnie rzecz ujmując – poszedł za swoimi dziećmi we „Władcę Pierścieni” i Denethora II, to trzeba przyznać, iż również to porównanie jest trafne i ciekawe, zaś na jego kanwie zdałem sobie między innymi sprawę, iż skoro Wenger Denethorem a Denethor Wengerem, to ja Stanisław jako kibic Arsenalu, a w zasadzie nie „ja” tylko „my”, bardzo możliwe że jesteśmy jako kibic Kanonierów regularnym Gollumem.
Mam(y) dwie osobowości. Pierwsza wywodzi się z dalekiego – niemal zapomnianego ale wciąż żywego -wspomnienia, jest podszyta nostalgią i idealizacją młodości. W moim przypadku sytuacja jest dodatkowo o tyle bardziej skomplikowana, iż przez wiele lat (z różnych przyczyn) w zasadzie nie interesowałem się futbolem klubowym, zaś Arsene Wenger w Arsenalu jest dla mnie jednym z niewielu łączników pomiędzy przeszłością i przyszłością, scalających tamtego mnie i obecnego w jedną całość. Jest mi swojego rodzaju mostem (proszę nie mylić z „czymś w rodzaju cokołu”) pozwalającym mieszkającemu we mnie kibicowi przechodzić swobodnie z jednego na drugi brzeg rzeki i boję się trochę pomyśleć co się stanie, jeśli tego mostu zabraknie, kiedy runie ów most w przepaść. Za każdym meczem Kanonierów wzbiera we mnie irracjonalna nadzieja (jakbym zakładał magiczny artefakt), że Wenger odzyska dawną moc i myślę – kto wie? – może się nawet za tym kryje jakieś nie do końca uświadomione przekonanie i wiara, że skoro Arsene odzyska dawną moc, to i ja odzyskam dawne siły? Poprzez drugą osobowość potrafię (potrafimy?) spojrzeć jednak na stan rzeczy racjonalnie, dostrzec, że Świat idzie naprzód, bo po prostu stać w miejscu nie może, choć mi tak niebo ty złocisz i morze. Potrafię (potrafimy?) zrozumieć, że Pochettino przy Wengerze jest jak Fortynbras przy Hamlecie, zaś Tottenham przy Arsenalu jak królestwo Norwegii przy państwie duńskim. To wszystko prawda, co napisał Autor o rozpędzonej koguciej maszynie. Nawiązując do tego sformułowania rzeknę dodatkowo, iż Wenger w tym kontekście jeździ na rowerze, podczas gdy Pochettino przesiadł się do odrzutowca.
Gollum to jest najtragiczniejsza postać w całej opowieści o Pierścieniu i nie mogę się pogodzić z tym, że Tolkien pozwolił, aby zatriumfowała w nim osobowość zniekształcona. Nie wiem jak będzie ze mną, Arsssenal jest dla nas taki dobry, a Arsssenal to Arsssen. Tak! Nie damy Cię skrzywdzić Arsssenie, nie martw się, jeszcze zaczniesz zwyciężać…, jeszcze wygrasz Ligę Europy, a potem, a potem…wszyssscy oni będą Cię przepraszać…
Póki co Tottenham w stylu tej drugiej północno-londyńskiej drużyny 🙂
Jednak pokazali charakter i to, że w tej chwili są lepsi (po raz kolejny) od Arsenalu.
Ale jeszcze jest rewanż, więc nie chwalmy zbyt wcześnie.
Pingback: Jak hartowała się drużyna | Futbol jest okrutny
Piękny mecz! Dużo emocji i rywalizacji. Wygrał najlepszy 😉
Dzień dobry,
Bardzo czekam na książkę „Angels With Dirty Faces”, wiem że Pan jako człowiek, który zaprzedał duszę piłce, nie zepsuje tłumaczenia. Tylko błagam już nie o piękną, ale normalną okładkę a nie jakiś bohomaz. To co zrobiono z okładką „Odwróconej piramidy” to zwykłe przestępstwo.
Z poważaniem
ANONIMOWY FUTBOHOLIK
Na okładkę nie mam wpływu. Zalecałbym powtórzenie tej z angielskiego wydania, bo piękna