W 20118 roku Harry Kane rozegrał 62 spotkania. W roku 2019 zaczął występy już 1 stycznia, od meczu z Cardiff, 8 stycznia powinien pojawić się na boisku w półfinałowym spotkaniu Pucharu Ligi z Chelsea, a w niedzielę, 13 stycznia, w arcyważnym ligowym starciu z wygrywającym mecz za meczem dzięki zmianie trenera Manchesterem United. Doprawdy, wydawało się, że nie ma żadnego powodu nie tylko do tego, żeby Kane grał w piątkowy wieczór w Pucharze Anglii przeciwko Tranmere Rovers, ale w ogóle, żeby ruszał się z domu w kilkusetkilometrową podróż na północ. W okresie świątecznym terminarz spotkań ułożył się tak, że Tottenham grał najczęściej ze wszystkich zespołów czołówki Premier League, a ze względu na kontuzje rotacja w składzie była mniejsza niż można się było spodziewać. Sportowcy też są ludźmi, potrzebują odpoczynku, a kiedy dać im odpocząć, jeśli nie w spotkaniu z drużyną występującą na co dzień trzy ligi niżej?
Mauricio Pochettino był jednak innego zdania. Owszem, z wyjściowej jedenastki, która w Nowy Rok ogrywała Cardiff, zostawił tylko trzech piłkarzy, ale kolejnych czterech – grających przez święta w zasadzie bez przerwy Alderweirelda, Sissoko, Eriksena i Kane’a właśnie – posadził na ławce rezerwowych. I niby ten rodzaj trenerskiej asekuracji można zrozumieć, bo historia Pucharu Anglii pełna jest niespodzianek, a w roku ubiegłym także Tottenham musiał grać dwie powtórki po remisach z teoretycznymi słabeuszami, ale już decyzja o wpuszczaniu swojego najcenniejszego zawodnika na ostatnie piętnaście minut rozstrzygniętego przecież (piłkarze z Londynu prowadzili już 0:6) meczu wydawała się nie do pojęcia. Murawa Prenton Park do najlepszych nie należała, ryzyko kontuzji w jakimś przypadkowym starciu (choćby z olbrzymim Kameruńczykiem Monthe) wydawało się wyższe niż zazwyczaj, a przecież Pochettino nie dość, że wysłał Kane’a na rozgrzewkę, to jeszcze wprowadził go na boisko, skądinąd w miejsce zdobywcy hat-tricka Fernando Llorente.
Motyw, jakim się kierował, dopisuję do coraz dłuższej listy przyczyn, dla których będę płakał po tym, jak w końcu jakiś Real czy Manchester United wykupi z Tottenhamu jego argentyńskiego trenera. „Chodziło o szacunek, szacunek dla widzów i dla rywali – tłumaczył na pomeczowej konferencji Pochettino. – Oni nie będą mieli zbyt wielu okazji do obejrzenia Harry’ego Kane’a na żywo. Atmosfera na stadionie była wspaniała, po prostu wypadało dać tym ludziom możliwość popatrzenia, jak gra angielska ikona”. Angielska ikona, dodajmy, nie tylko zagrała, ale i strzeliła gola – swojego sto pięćdziesiątego dziewiątego dla Tottenhamu, czyli na liście najlepszych strzelców w dziejach klubu Kane jest już czwarty, ex aequo z Cliffem Jonesem.
Nie chodzi tylko o to, że pod Mauricio Pochettino Tottenham gra świetną piłkę i nie wiedzieć kiedy z ligowego pośmiewiska stał się dla rywali jednym z najcięższych orzechów do zgryzienia. Nie chodzi tylko o to, że kolejny raz awansował do fazy grupowej Ligi Mistrzów, a w Premier League wytrwale ściga Manchester City i Liverpool, choć budżet ma w porównaniu z nimi zdecydowanie mniejszy, a piłkarzy raczej wychowuje niż kupuje. Nie chodzi o to, że od półtora roku nie może grać na klubowym stadionie – stary zburzono, a nowy wciąż nie został oddany do użytku – i na wyjazdach prezentuje się najlepiej w historii swoich występów w Premier League. Nie chodzi o szanse, jakie Pochettino wciąż daje klubowej młodzieży: mecz z Tranmere kończyło pięciu wychowanków, w tym dwóch debiutantów, a jednym z najlepszych na boisku był grający od pierwszej minuty, osiemnastoletni zaledwie Oliver Skipp. Chodzi o to, że kiedy przychodzi do rozmowy o tym, czym jest piłka nożna, trener Tottenhamu wydaje się jednym z ostatnich, który – nie zapominając rzecz jasna, jak ważny jest w niej wynik sportowy, pamięta, że na nim się nie kończy. Wśród licznych postanowień noworocznych mam i to, by cieszyć się każdym dniem, w którym jeszcze w północnym Londynie pracuje.
PS Mecz z Tranmere rozgrywano w piątek wieczór, bo tak zdecydowała telewizja. Oznaczało to, że większość podróżujących zwykle z drużyną kibiców nie miała szans wesprzeć ją swoim dopingiem: po skończonej pracy, bez dogodnych połączeń z Londynu, daleka podróż na północ pozostawała poza ich zasięgiem. Ci, którym się udało, rozwinęli w związku z tym na trybunach kilka transparentów protestacyjnych – po interwencji realizatora transmisji u służb porządkowych musieli je jednak zwinąć. Na pomeczowej konferencji o ten akurat incydent nikt Pochettino nie zapytał, ale gotów się jestem założyć, że i tutaj stanąłby po stronie kibiców. To w końcu również była kwestia szacunku.