Liverpool, czyli co jest najpiękniejsze w piłce nożnej

Przeczytacie o tym w najbliższych godzinach mnóstwo tekstów i obejrzycie niejedną powtórkę, potem zaś ani się zorientujecie, jak godziny zamienią się w dni i lata, a z tekstów i powtórek zrobią się książki i filmy. Będziecie czytać o duchu tej drużyny i tego miasta. O etosie Billa Shankly’ego, lewicowego chrześcijanina i zakochanego w gangsterskich filmach szkoleniowca, który kilkadziesiąt lat temu mówił to samo, co dziś Jurgen Klopp: że siłą Liverpoolu jest to, że gra dla kibiców. O tym, że ów etos ma też zapewne coś wspólnego z tragiczną śmiercią 96 z tychże kibiców na stadionie Hillsborough, a później z wieloletnią walką o przywrócenie im dobrej pamięci. O musicalowej piosence śpiewanej dziś na Anfield przez piłkarzy razem z kibicami – tej, w której mowa o tym, że idąc przez burzę, trzeba mieć głowę wysoko uniesioną, bo na końcu jest złote niebo i srebrna pieśń skowronka; że trzeba iść przez wiatr i deszcz, nawet gdy marzenia się rozwiewają, i że nie można tracić nadziei, bo nigdy nie idzie się samemu. O powtórce ze Stambułu, ale też ze świeższych jeszcze wiktorii, np. o ubiegłorocznych thrillerach z Romą. Mam nadzieję, że przeczytacie także o tym, że to wieczne odwoływanie się do przeszłości nie ma sensu, bo ta drużyna pisze swoją własną historię.

Przeczytacie, prosta rzecz, o samym meczu. O tym, że przystępowali do niego z marszu, w trakcie wyniszczającej – i, jak wiele na to wskazuje, przegranej – walki o mistrzostwo Anglii, w której zebrali aż 94 punkty, a przecież chyba będą musieli uznać wyższość Manchesteru City. O poprzedzającym go dramatycznym, jakże by inaczej, pojedynku z Newcastle, prowadzonym zresztą przez jednego z bohaterów ze Stambułu, Rafę Beniteza; pojedynku rozstrzygniętym dopiero, jakże by inaczej, w samej końcówce. O kontuzjach, które uniemożliwiły grę przeciwko Barcelonie dwóm trzecim z podstawowego tercetu ofensywnego – Firmino i Salahowi. O tym, że w drużynie przeciwnej grał najlepszy piłkarz naszych czasów, tak boleśnie przekonujący zawodników Liverpoolu o swojej jakości w pierwszym spotkaniu.

Czy potrzeba skądinąd lepszego dowodu na to, że piłka nożna jest w pierwszym rzędzie grą zespołową, jak fakt, że mimo wciąż wielkiej formy Leo Messiego Barcelona nie zagra w finale? Zresztą dowodów znalazłoby się w tym spotkaniu więcej, choćby w fakcie, że jednym z bohaterów meczu był niemal niegrający w podstawowym składzie Origi, innym – wchodzący z ławki Winjaldum (wszystko jedno, czy grzejesz ławę, czy nie grasz tygodniami – zawsze musisz być gotowy, a Jurgen Klopp wie, jak to sprawić), który dotąd strzelił w Liverpoolu bodaj jednego gola, a w takim meczu jak dzisiejszy zdobył aż dwa. Albo w wieńczącym sukces genialnie zaimprowizowanym przez liverpoolskich młodzieńców rzucie rożnym.

Przeczytacie zapewne o tych, którzy odeszli z tego klubu dla większych sukcesów i pieniędzy: Coutinho i Suarezie. Przeczytacie z pewnością o pracy, jaką wykonał Klopp z tymi, co zostali: o tym, że w finale Ligi Mistrzów zagrają Jordan Henderson i James Milner (pół meczu na lewej obronie!) albo najlepsi boczni obrońcy Premier League (kto by pomyślał dwa lata temu?) Trent Alexander-Arnold i kontuzjowany dziś w trakcie meczu Andy Robertson. Przeczytacie o wierze, nadziei, miłości może nawet, człowieka, który potrafił zainspirować swoich piłkarzy do czegoś takiego, jak odrobienie trzybramkowej straty w starciu z wielką Barceloną. Albo przeczytacie o jego technikach perswazyjnych, ukrytych choćby w zdaniu, że osobiście uważa to za niemożliwe, ale że wie, iż dla nich niemożliwe nie istnieje. Przeczytacie z pewnością o tym, jak to w ogóle okazało się możliwe – te schłodzone już analizy ruchu poszczególnych formacji, posiadania piłki, celności podań, spodziewanych i całkiem realnych goli. Przeczytacie opowieści o dzikim pressingu (kontrpressingu, zwłaszcza przed drugą bramką), furiackim tempie, zwierzęcej sile – no nie potrafię bez przymiotników, niestety – Liverpoolu, ale też o jego skuteczności, kontrastującej z dziwną jak na katalońskie standardy nieskutecznością Barcelony. Przeczytacie, ile razy w tym starciu decydowały centymetry. Przeczytacie komplementy pod adresem Virgila van Dijka, na Wyspach niewątpliwego piłkarza roku, którego spokój okazał się tak potrzebny w ciągu kwadransa, w jakim trzeba było bronić wyniku dającego awans.

Tak, był to historyczny mecz. Tak, powstaną o nim filmy i książki. Tak, mam silne poczucie, że nie będę umiał przyłożyć ręki do ich powstania. Najważniejsze w tym, co wydarzyło się dzisiaj na Anfield, było dla mnie to, że niosąc bagaż czterdziestu ośmiu przeżytych lat, w trakcie których obejrzałem tysiące meczów, przeczytałem tysiące tekstów i setki książek o meczach, sam napisałem dziesiątki tekstów o meczach, znów zamieniłem się w zachwyconego dzieciaka, który niczym się nie zasłaniając i niczym się nie asekurując, tak zwyczajnie i po prostu wierzy, że wszystko, ale to absolutnie wszystko jest możliwe, i to nie tylko w jakiejś tam piłce nożnej.

7 komentarzy do “Liverpool, czyli co jest najpiękniejsze w piłce nożnej

  1. droper

    Ja nie śpię, Panie Michale.
    Jestem kibicem Liverpoolu od lat. Przyznam jednak szczerze, że do oglądania wczorajszego meczu zasiadałem bez żadnych nadziei – tak jak Klopp, chciałem tylko obejrzeć dobry futbol. Liczyłem na kolejne rzuty wolne Messiego, genialne zagrania Suareza i błyskotliwe odpowiedzi The Reds.
    To, co się wydarzyło, nie dociera do mnie do tej pory… Messi to przecież geniusz otoczony innymi geniuszami piłki!!!
    Nie wiem jak do tego doszło, ale dziś objawił się również geniusz Kloppa, którego do tej pory, chyba nikt tak naprawdę nie doceniał…
    Tym razem finał będzie nasz!!!
    🙂

    Odpowiedz
  2. przecinek

    Absolutnie symboliczny jest ten ostatni, pieczętujący gol. Niemal wszyscy piłkarze Barcelony patrzą w chmurki, jakby chcieli znaleźć się w innej przestrzeni, gdzie widmo sfrajerzenia się nie łazi po karku. Jakby po łbach chodziło „to nie może się znów stać, nie drugi rok z rzędu” i właśnie wtedy się to stało.

    Najlepsze, że to był ostatni zryw LFC. w końcówce widać było liczby, mieli gdzieś 6-7 km przebiegnięte więcej, a na etapie gdzieś 5-10 minut przed golem, widać było że dopada ich zmęczenie. W końcówce to już w ogóle się słaniali, mieli problem piłkę utrzymać, nie dziwota po takim wysiłku. Barcelona musiała tylko nie pęknąć, wytrzymać, każda minuta działaby na ich korzyść, każda minuta ciągnęła w dół słaniający się z wysiłku Liverpool.

    Ale Lm to rozgrywki o najwyższym stopniu presji, tu możesz popełnić błąd, ale musisz się dźwignąć, dać z siebie 1000%. To nie ligowe zabawy, gdzie wystarczy być regularnie niezłym, i ma się wyniki, w Lm trzeba umieć wznieść się na wyżyny, szczególnie gdy nie idzie. Real Zidane’a był w podobnych opałach, miał podobnie „wygrane” dwumecze po 3:0 z Atletico i Juventusem, podobnie bardzo szybko zapachniało sensacja, ale tamten Real umiał zebrać się w sobie w meczach gdzie nie wychodziło nic, i przechylić szalę ponownie na swoją stronę.

    LFC pokazał ten sam charakter. Ledwie wczoraj obejrzeli jak strzał życia Kompany’ego najprawdopodobniej pozbawi ich majstra, pocieszyli się dokonując wręcz cudu. mam nadzieję że ostatecznie wygrają, w sumie każdy z pozostałej trójki mi pasi, ale ze względu na najprawdopodobniej minimalnie przegraną ligę, oraz te kretyńskie zaczepki „Klopp win no trophies” życzę tego LFC. Ajax już zrobił więcej niż ktokolwiek od nich oczekiwał, ale Tottki przyzwyczajone są zbierać pochwały za sezony w których nic nie wyrywają xD

    Odpowiedz
  3. Tomek G

    Po ostatnim gwizdku Henderson wyglądał, jakby miał się przewrócić z wyczerpania, Milner (Milner!) beczał, a Mane, który już w trakcie meczu jakiś nieprawdopodobnym wysiłkiem woli zmuszał się do kolejnych sprintów i powrotów, podczas wywiadu nie był w stanie sklecić sensownego zdania. Nawet gdyby przegrali, to byłaby wielka noc. Akurat bez największej gwiazdy w składzie, akurat przeciwko największemu piłkarzowi naszych czasów i dwóm najbardziej utalentowanym graczom, jakich miał Liverpool w składzie w tej dekadzie. A kiedy wszyscy zeszli już z murawy, jeden Trent Alexander-Arnold (co mu strzeliło do głowy wtedy w tym narożniku?!) samotnie przechadzał się po boisku, niby dziękując publiczności, ale tak naprawdę napawając się chwilą, która nie zdarza się często. I raczej mu się nie dziwię. Oj, beczeli kibice Liverpoolu i beczałem ja także widząc taką drużynę. This is Anfield 🙂

    Odpowiedz
  4. Wojtek

    Serce mam rozdygotane od kilku godzin. Ja wierny fan Krakowskiej piłki dychotomicznie rozpięty pomiędzy Cracovię i Wisłę, Liverpool i MU…ot tak mam.
    Czekam co na to selekcjoner Gareth Southgate…ach szykuje się skład 🙂

    Odpowiedz
    1. me262schwalbe

      Po wczorajszej dawce emocji długo nie mogłem zasnąć, dzisiaj to mogę już zapomnieć o spaniu zanim kogut zapieje trzy razy… no i weź się teraz nie napij :). Stara siatkarska prawda znowu dała o sobie znać, jak się wygrywa 3-0 to się przegrywa 2-3. W sumie najcięższe zrobione, teraz czekamy na ARS i CHE, żeby tylko sąsiedzi nie pokpili sprawy jak BARCA i AJAX – wtedy nie będzie brexitu…

      Odpowiedz
  5. Tom

    Taka drobna poprawka, jeśli chodzi o Wijnalduma – do pamiętnego meczu strzelił on w Liverpoolu nie 1 bramkę, a 11.
    Zwrócę też uwagę, że choć faktycznie u Jurgena jego rola jest bardziej defensywna, to zawodnik ten miał wcześniej profil ofensywny. Dość powiedzieć, że w dotychczasowej karierze nastrzelał na najwyższym poziomie ponad 100 bramek! W poprzednich klubach (Feyenordzie, PSV i Newcastle) czterokrotnie przekraczał po 10 bramek na sezon. Do tego 11 bramek w reprezentacji (w tym torpeda strzelona Polsce w 2016 r.)

    Odpowiedz

Skomentuj Tomek G Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *