Archiwum miesiąca: wrzesień 2019

Mauricio Pochettino i teoria lustra

Z porucznikiem Columbo było tak, że najlepsze pomysły zawdzięczał żonie. No więc oglądaliśmy dzisiaj przy śniadaniu skrót meczu Tottenhamu z Southamptonem (a może właściwie należałoby powiedzieć: Tottenhamu z Tottenhamem, bo przecież główną przyczyną kłopotów gospodarzy we wczorajszym meczu byli oni sami: gapiostwo i nadmierna brawura Auriera, który w ciągu czterech minut dostał dwie żółte kartki, oraz gapiostwo – a może również nadmierna brawura – Llorisa, który dwa metry przed własną bramką postanowił nagle kiwać się z atakującym go napastnikiem) i moja żona powiedziała nagle, że jeśli ktokolwiek zdestabilizował tę drużynę w ciągu ostatnich miesięcy, to był to sam Maurycy. Że jeśli zdarzało mu się w ostatnich tygodniach narzekać, że to najbardziej zdestabilizowany Tottenham, z jakim miał do czynienia, a potem jeszcze krytykować piłkarzy, że mają głowy gdzie indziej, to w gruncie rzeczy dlatego, że klub i piłkarze byli dla niego lustrem: że dostrzegał w nich cechy u siebie wyparte.

No bo rzeczywiście: w trakcie ubiegłorocznego rajdu do finału Ligi MIstrzów to sam Pochettno dawał do zrozumienia, że w przypadku zwycięstwa z Liverpoolem może odejść z Tottenhamu, a i wcześniej stawiał swoją przyszłość na szali w trakcie rozmów z dziennikarzami na temat koniecznych zmian klubowej polityki. Po przegranym finale to on zamknął się w domu na dwa tygodnie i nie potrafił się pozbierać, a potem szeroko o tym opowiadał. To on tego lata czuł się wypalony, a na czwartkowej konferencji prasowej mówił nawet, że był w depresji i porównywał swój stan po porażce w Madrycie z innym najgorszym momentem w swojej karierze, zawodniczej tym razem: kiedy Argentyna na mundialu 2002 odpadła z turnieju już w fazie grupowej po tym, jak sfaulował Michaela Owena w polu karnym. No więc może to nie obudzona nagle u Eriksena chęć spróbowania czegoś nowego jest przyczyną problemów, może nie nieprzedłużone kontrakty Alderweirelda i Vertonghena, nie tajemnicze sprawy osobiste Auriera czy Rose’a, a to, co działo się w głowie ich trenera i co – trudno, żeby nie – miało wpływ na całą drużynę?

Anim się obejrzał, jak w ostatnich tygodniach ten blog zamienił się w kronikę szóstego sezonu. Pracować wspólnie przez sześć lat to naprawdę sporo i w angielskiej prasie można natrafić na anonimowe wypowiedzi piłkarzy Tottenhamu, skarżących się na wciąż te same treningi i wciąż te same sztuczki motywacyjne ich szkoleniowca. Można powiedzieć: Maurycy i tak długo wytrzymał (i z nim wytrzymali), takiego Mourinho jego zawodnicy mieli dość w trzecim sezonie, Guardiola w Barcelonie wypalił się po czterech latach, a ci, którzy pracowali w swoich klubach zdecydowanie dłużej, Ferguson czy Wenger, zaczynali jednak w kompletnie innych czasach. Na metody sir Aleksa – brutalne potrząsanie szatnią poprzez pozbywanie się z niej piłkarzy uchodzących wcześniej za nietykalnych, jak Beckham czy Keane – Pochettino jednak nie stać: potęga finansowa Tottenhamu pewnie nigdy nie będzie taka jak Manchesteru United, nie mówiąc już o tym, że żyjemy w epoce, w której pozycja piłkarzy wobec trenerów jest silniejsza niż była w latach największych sukcesów sir Aleksa. Być może czas na naturalną wymianę był przed rokiem, ale wtedy budujący stadion klub nie był w stanie dokonać żadnego transferu. Być może początek tego sezonu przebiegałby bardziej gładko, gdyby obok Ndombele (wczoraj strzelił drugiego gola i generalnie zagrał swój najlepszy mecz w klubie) mógł grać Lo Celso i wrażenie odświeżenia składu byłoby wyraźniejsze, ale Argentyńczyk po wielce obiecującym wejściu z ławki w trakcie meczu z Arsenalem złapał kontuzję podczas występu w reprezentacji i nie będzie grał jeszcze długie tygodnie. Być może w końcu, gdyby sędziowie uznali bramkę Auriera w ubiegłotygodniowym meczu z Leicester, Tottenham zajmowałby teraz trzecie miejsce w tabeli i o żadnym kryzysie nie byłoby mowy.

KiIlkanaście sekund przed tym, jak Eriksen, Son i Kane wyprowadzili kontrę dającą Tottenhamowi drugą bramkę, kibice Southamptonu śpiewali do Maurycego, że jutro zostanie wylany. KIlkadziesiąt sekund przed końcem meczu fani Tottenhamu śpiewali z kolei, że jest magikiem. Pomiędzy tymi dwiema pieśniami była godzina tyleż ciężkiej, co szczęśliwej walki o obronienie korzystnego wyniku. Okazja do pokazania charakteru i jedności, które zawsze były kluczem do sukcesów tej drużyny pod tym trenerem. Lloris pozbierał się po błędzie i bronił fenomenalnie. Eriksen jak w swoich najlepszych meczach bił rekordy przebiegniętych na boisku kilometrów. Winks i Kane pokazywali, ile może znaczyć dla zawodnika gra w klubie, który go wychował. Przestawiony na prawą obronę Sissoko wydawał się na tej pozycji najbezpieczniejszym rozwiązaniem. Skończyło się dobrze: mimo iż trzeba było grać w dziesiątkę, a okoliczności utraty gola mogłyby załamać dużo większych twardzieli, udało się strzelić drugą bramkę, a potem obronić wynik. Dziennikarze, piszący w ostatnich dniach o kryzysie, ogłaszają teraz, że mecz, w którym trzeba było stawić czoło tylu przeciwnościom, mógł być przełomowy dla całego sezonu. Z pewnością Mauricio Pochettino kupił czas i nawet ewentualna porażka z Bayernem nie wytrąci go ze strefy komfortu.

Może i dobrze. W strefie komfortu łatwiej spojrzeć w lustro. Łatwiej wtedy powiedzieć: „Zacznij od siebie, zanim zaczniesz sugerować, że to inni są przyczyną twoich problemów”. Szczerze mówiąc, tę ostatnią myśl również zawdzięczam żonie.

Czy Tottenham musi pracować jeszcze więcej

Przegrywanie w samej końcówce meczu, który w minucie sześćdziesiątej siódmej wydawał się wygrany budzi oczywiście najgorsze emocje i uczucia, a już w ogóle wtedy, kiedy ów mecz rozgrywany jest w porze sobotniego obiadu: gdyby to była niedziela wieczór, miałbyś przed sobą tylko kilka godzin zmarnowanego weekendu, a tak musisz się mierzyć z perspektywą półtorej doby w kiepskim humorze. Jest wszakże i dobra strona: radykalnie ograniczasz czas spędzany na portalach społecznościowych, grasz z jednym synem w ping-ponga, pomagasz drugiemu przykręcić błotnik do roweru, usypiasz trzeciego, a potem czytasz kolejną część „Sześciu światów Hain”. Nie sycisz swojego masochizmu tyradami współbraci w cierpieniu albo, co jeszcze gorsze, chłodnymi analizami ekspertów. W końcu sam wiesz równie dobrze jak ci ostatni, od ilu miesięcy twoja drużyna nie wygrała wyjazdowego meczu w Premier League i ile razy w tym sezonie nie potrafiła obronić prowadzenia. Nadużywany niemiłosiernie w mediach obraz, w którym obecne Leicester – progresywne, młode, prowadzone przez ambitnego i spragnionego sukcesów trenera – ma przypominać Tottenham z pierwszych miesięcy pracy Mauricio Pochettino, przychodził ci do głowy zaraz po bolesnym rozczarowaniu w Pireusie; rozczarowaniu nawet nie wynikiem, a stylem gry i tym, do jakiego stopnia rywale potrafili dominować, o ile byli szybsi i bardziej zdecydowani w walce o piłkę. Rozczarowaniu odmianą, jaka nastąpiła w zespole w ciągu paru zaledwie dni od fantastycznego zwycięstwa nad Crystal Palace.

Dziś, cholera, nie było tak źle, jak w meczu z Olympiakosem i to, w gruncie rzeczy, tylko pogarsza sprawę. W kaskadzie negatywnych emocji i niepokojących statystyk, którymi – jak podejrzewam – bombardują obecnie media, ginie to, że choć owszem: Leicester miało niejedną okazję do strzelenia bramki, Tottenham dominował, strzelił bramkę i mógł strzelić kolejne, a w momencie, gdy do akcji wkroczył VAR po trafieniu Auriera wydawało się już, że jest 2:0 dla gości. Taktyka była dobrana dobrze, ustawieni w diament Winks, Sissoko, Ndombele i Lamela nie przegrywali walki o środek pola, a gospodarze nie zagrywali piłek za plecy bocznych obrońców aż tak znowu często. Tempo akcji, zagrań z pierwszej piłki, rajdów naprawdę dobrego w tym sezonie Lameli mogło imponować, podobnie jak szarże bocznych obrońców i determinacja, z jaką zwłaszcza Sissoko walczył w pressingu. Nawet wykopy Gazzanigi (Lloris został w Londynie, gdzie rodziło się właśnie jego trzecie dziecko) stanowiły jakieś urozmaicenie, a gol Kane’a, po świetnym otwierającym podaniu Lameli i zgraniu piętą Sona zdobyty w akrobatyczny sposób – wpadający w pole karne napastnik po kontakcie z jednym z obrońców rywali stracił równowagę i w zasadzie leżał już na ziemi – zasługiwałby na trwałe miejsce w klubowym folklorze, gdyby nie fakt, że wszystko to ostatecznie okazało się pójść na marne.

Zbyt dużo w ostatnich miesiącach Tottenham zawdzięczał VAR-owi, żeby się teraz uskarżać na decyzję o nieuznanym golu. Lepiej powiedzieć, że szkoda, iż piłkarze z Londynu nie posłuchali swojego kapitana, który po sędziowskiej decyzji mobilizował ich do dalszej walki i apelował o koncentrację. Jasne, że był to psychologiczny cios, porównywalny z golem do szatni zdobytym kilka tygodni wcześniej przez Arsenal, ale od finalisty Ligi Mistrzów wymaga się większej odporności psychicznej. To jest ta główna zmiana, jaka wiąże się z postrzeganiem Tottenhamu: po  tym, jak zaszli w ubiegłym roku tak daleko, nikt już nie traktuje tej drużyny jako zespołu „z aspiracjami”, który ma świetną przyszłość przed sobą. Wiele wskazuje raczej na to, że szczyt możliwości już osiągnęli, tyle razy zapewniając sobie awans do Champions League, a w końcu występując w finale tych rozgrywek. Od czerwcowej przegranej w Madrycie słyszeliśmy raczej o tym, że spora grupa piłkarzy Tottenhamu zastanawia się nad swoją przyszłością, że Eriksen nie przedłuża kontraktu, Alderweireld i Vertonghen mają podobnie jak Duńczyk tylko rok do końca umowy, Aurier, Rose, Wanyama i kilku jeszcze innych piłkarzy jest na sprzedaż.

Nic nowego w sumie: to sir Alex Ferguson powtarzał zawsze, że historia drużyny toczy się w cyklach, a zważywszy na to, iż u niego miały to być cykle trzyletnie, i tak można być wdzięcznym Mauricio Pochettino, że swój cykl przedłużył o dwa dodatkowe lata. O konieczności „bolesnej przebudowy” Argentyńczyk mówił wyraźnie kilka razy, z pewnością kontuzja Lo Celso i nie nazbyt szybka adaptacja Ndombele do tempa gry w Premier League tej przebudowy nie ułatwiają. Kiedy się patrzy na drużynę wychodzącą na kolejne mecze, składa się ona w większości z tych samych twarzy, co przed kilkoma laty. Przyzwyczajenie, rutyna jest jedną z najważniejszych przeszkód w rozwoju nie tylko drużyn piłkarskich – i niewykluczone, że dotyczy to nie tylko piłkarzy Tottenhamu, ale ich trenera, który nad swoją z kolei przyszłością zastanawiał się cały ubiegły rok.

Kiedy wszystko kliknie, wciąż potrafią zagrać fantastycznie, coś jak przed tygodniem z Crystal Palace. Trudno się dziwić: żaden z zawodników tej drużyny nie stracił nagle umiejętności. W meczu z Olympiakosem piękną bramkę strzelił Moura, w meczu z Palace fantastycznie uderzał Son, o golu Kane’a z Leicester już wspomniałem, podobnie jak o formie Lameli. Eriksen w Pireusie stracił piłkę aż 22 razy, ale to jego wejście odmieniło losy spotkania z Aston Villą. Z Olympiakosem Winks był najlepszy na boisku. Sissoko wciąż zostawia serce na boisku. Alli wraca po kontuzji – z pewnością odzyska formę. Problem nie dotyczy więc braku talentu, indywidualnych umiejętności, taktycznej kompetencji zawodników i trenera (choć wprowadzenie dziś Wanyamy musi budzić wątpliwości, nie tylko dlatego, że zawalił przy obu bramkach, ale i dlatego, że przy stanie 0:1 był to sygnał „bronimy wyniku”). Problem leży w czymś, co pozwala nad tym wszystkim zapanować: w głowie.

Kiedy go pytać o chwile utraty koncentracji, prowadzące do tego, że drużyna wypuszcza z rąk prowadzenie albo – jak w Pireusie – wychodzi na boisko i nie realizuje planu meczowego, Pochettino również mówi o psychice zawodników, a potem deklaruje, że muszą pracować jeszcze  więcej i ciężej. Martwi mnie to nie tylko dlatego, że od zawsze wymagał od nich, by ciężko pracowali i że na takie teksty uodparniają się z czasem nie tylko przedstawiciele pokolenia milenialsów. Rzecz w tym, że brzmi to niemal jak cytat z Orwellowskiego Boxera, jednego z bohaterów „Folwarku zwierzęcego”. Ów dzielny, uczciwy ze wszech miar zacny i kochany koń, niestety, nie skończył dobrze.

Jeden za wszystkich

Togetherness, to jest to słowo, którego użył – nie pierwszy raz zresztą – menedżer Norwich Daniel Farke, by jakoś zinterpretować sensacyjną wygraną swojej drużyny z Manchesterem City. Z ośmioma kontuzjowanymi zawodnikami poza składem, z dwoma bramkarzami na ławce rezerwowych, ze szczególnie osłabioną defensywą, co uniemożliwiało murowanie bramki (które skądinąd nie jest w jego stylu), przeciwko mistrzowi kraju, w lidze niepokonanemu od stycznia, jedyne, co mu pozostawało, to postawienie na odwagę w pressingu i dzielność w ofensywie, oraz odwołanie się właśnie do poczucia jedności. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego – w sportach zespołowych to zawołanie okazuje się często skuteczniejsze od najbardziej nawet wyrafinowanych taktycznych konceptów.

Togetherness to jest też słowo często pojawiające się w słowniku Mauricio Pochettino. Jego drużyna nigdy nie opierała się na gwiazdach, nawet jeśli Pep Guardiola kiedyś mówił o „zespole Harry’ego Kane’a”, a ubiegłoroczny rajd przez Ligę Mistrzów, w którym o losach meczów tyle razy przesądzali rezerwowi, był najlepszą ilustracją tezy, że w Tottenhamie nie ma zawodników nieważnych. Rajd ten, zakończony przegranym finałem w Madrycie, kiedy na drużynę po raz pierwszy w historii spoglądały oczy całego futbolowego świata, musiał to poczucie jedności osłabić. Po pierwsze: zwyczajnie często tak bywa po porażkach w meczu o wielką stawkę. Po drugie: taki jest naturalny cykl drużyn, zwłaszcza tych nienajwiększych, w których po nagłym stanięciu w blasku reflektorów zawodnicy zaczynają się zastanawiać, co dalej i czy nie mają większych szans na powrót przed te reflektory w jakimś innym, a w dodatku jeszcze lepiej płacącym zespole. O konieczności „bolesnej przebudowy” trener Tottenhamu mówił od miesięcy, od tygodni natomiast narzekał, że niezamknięte wciąż okienko transferowe powoduje, że zbyt wielu jego podopiecznych jest rozproszonych spekulacjami na temat własnej przyszłości. Najważniejsze pytanie dotyczyło oczywiście Eriksena, ale także Alderweireld i Vertonghen mają zaledwie rok do końca kontraktu, na tournee do Azji nie pojechał Rose, o którym od dawna się mówiło, że marzy o powrocie na północ kraju, gdzie mieszkają jego najbliżsi, niemal pewne wydawało się także odejście Wanyamy i Auriera – zbyt dużo to i zbyt ważnych nazwisk, żeby nie martwić się o „togetherness” i żeby nie widzieć, że Tottenham w pierwszych meczach sezonu (mimo szczęśliwych remisów wyjazdowych z MC i Arsenalem) nie przypomina drużyny, która w trakcie ostatnich kilku lat była w stanie zabiegać każdego rywala.

A dokładnie taką drużynę zobaczyliśmy w sobotnie popołudnie na Tottenham Hotspur Stadium. Już w pierwszej minucie pierwszej połowy dwie sytuacje strzeleckie, podobnie zresztą w pierwszej minucie drugiej połowy, zakończonej celnym strzałem Winksa, mimo iż przy wyniku 4:0 mecz był już wówczas przesądzony. Pressing na połowie rywala, szybkie tempo wymienianych podań, zwłaszcza na prawe skrzydło, gdzie rozpędzał się o niebo lepszy w grze ofensywnej od Walkera-Petersa Aurier. Wbiegający w pole karne nie tylko Kane i Son, ale także Lamela, Eriksen, a nawet Sissoko. Rzucający dalekie piłki w stylu quarterbacka z futbolu amerykańskiego Alderweireld (dzięki takiemu podaniu padł pierwszy gol dla Tottenhamu). W końcu podający do przodu, a nawet próbujący strzałów Winks. Waleczność, którą wycenić można także liczbą fauli i żółtych kartek. Przygotowanie fizyczne, wyrażające się w tym, że nawet w dziewięćdziesiątej minucie Son dopadał do obrońcy Crystal Palace z prędkością sugerującą, że spotkanie raczej się zaczyna.

Pochettino wiedział więc, co mówi, zapowiadając wzniesienie toastu za zamknięcie okienka. Po powrocie większości piłkarzy ze zgrupowań reprezentacji zorganizował spotkanie całej drużyny. W trakcie trwającego niemal godzinę monologu uświadamiał zawodnikom, że przynajmniej do stycznia ich sytuacja indywidualna się nie zmieni i że najwyższy czas skupić się na tym, co czeka ich w tym klubie – osiągnięcie z nim sukcesu to zresztą najlepszy sposób na pomyślny rozwój także własnej kariery. Wygląda na to, że podziałało. Wróciło skupienie, mobilizacja. Wróciło togetherness.

Z drużynami nienajwiększymi – takimi, które wciąż pozostają narażone na wydrenowanie przez potentatów – już jakoś tak jest (wspominałem o tym w poprzednim wpisie), że sezon tak naprawdę zaczynają we wrześniu. Odpukać, Tottenham zaczął. Przyjemnie się to oglądało, może nie tak przyjemnie, jak mecz na Carrow Road (do powtarzających się w pierwszych kolejkach zachwytów nad Pukkim, dopisujemy Cantwella, Amadou i Buendię), ale jak się miało w tyle głowy wyniki ostatnich meczów wyjazdowych Crystal Palace z zespołami czołówki, naprawdę wystarczająco. Dawajcie tę Ligę Mistrzów.

Czyszczenie umysłów

Jak na skalę negatywnych emocji po ubiegłotygodniowej wpadce z Newcastle, jeśli zważyć na wygłoszoną wówczas przez Mauricio Pochettino opinię, że w ciągu ponad pięciu lat pracy w Tottenhamie nie miał jeszcze do czynienia z tak nieustabilizowaną sytuacją w drużynie (okienko transferowe zamyka się dopiero jutro…), jeśli przywołać plotki krążące w ciągu tygodnia, że Argentyńczyk po derbach pożegna się z klubem, jeśli wspomnieć o problemach z obsadą prawej obrony, o konflikcie trenera z odsuniętym od wyjściowej jedenastki na pierwsze trzy kolejki Vertonghenem czy o trwających do ostatnich godzin spekulacjach na temat przyszłości Eriksena – był to wynik więcej niż satysfakcjonujący. Tottenham nie przegrał, ale inaczej niż w spotkaniu z Manchesterem City: Tottenham walczył jak równy z równym. Ba: Tottenham momentami był wyraźnie lepszy. Okazji do zdobycia bramek było więcej, żeby wspomnieć choćby interwencje Leno po strzałach Sona i Eriksena, słupek Kane’a czy arcypudło i gapiostwo Moussy Sissoko w co najmniej dwóch świetnych kontratakach (ech, gdyby zdrowy był Ndombele…). Że Arsenal też miał swoje okazje, Lloris bronił kilka razy heroicznie, a raz Tottenham uratował minimalny spalony? Tego, rzecz jasna, nie kwestionuję, ale i tak przyjmuję ten remis z ogromnym zadowoleniem. Kryzys, ogłaszany w ostatnich dniach tak głośno, wypada jednak odwołać.

Typowy ze mnie kibic Tottenhamu. Zdążyłem już zapomnieć, że do ostatnich sekund pierwszej połowy moja drużyna prowadziła dwiema bramkami, a zanim Sissoko sfaulował rywala i Lacazette strzelił gola kontaktowego, Rose nie pierwszy raz w tym meczu stracił piłkę tuż przed własnym polem karnym, słowem: przy zachowaniu elementarnej koncentracji można było dowieźć dwubramkowe prowadzenie do przerwy. Ale cóż miałby powiedzieć kibic Arsenalu o tym, że najpierw Sokratis i David Luiz pogubili się w kryciu, a potem Leno wypuścił z rąk niezbyt mocny strzał Lameli, co umożliwiło Eriksenowi strzelenie pierwszego gola dla Tottenhamu, albo o tym, jak Xhaka wchodził w nogi Sona przed karnym i drugim golem? W miarę bezstronny Kanonier, po tym, jak zachwyciłby się sposobem, w jaki Guendozi kontrolował grę w tym meczu, jak ucieszyłby się golem Lacazette’a, dobrą zmianą i strzałem Ceballosa, musiałby przyznać, że Szwajcar przypominał w jego drużynie tykającą bombę zupełnie jak Sanchez w mojej – i że żółta kartka, jaką otrzymał w końcówce kapitan Arsenalu, powinna być tak naprawdę druga.

Oczywiście w takich meczach Tottenhamowi gra się zdecydowanie łatwiej niż np. z Aston Villą czy Newcastle, kiedy rywal stosuje niski blok, zagęszcza pole gry przed własnym polem karnym i zmusza do cierpliwego wymieniania piłki po obwodzie. Na Emirates miejsca na szybki atak było sporo, a najlepiej potrafił je wyszukać Son. Podania Eriksena służyły przyspieszeniu gry. Kane dobrze się zastawiał i zmuszał stoperów Arsenalu do naprawdę ciężkiej pracy. Najlepszy jednak w drużynie – tak jak u gospodarzy Guendozi – był jednak Harry Winks, i nie mam na myśli tylko jego walki o piłkę na połowie rywala, która przyniosła Tottenhamowi drugiego gola. Wzorowy w pressingu, nietracący piłek, mógłby się stać moim ulubieńcem, gdybym nie miał wciąż w pamięci tych wszystkich kompletnie jałowych zagrań Anglika sprzed tygodnia, z których żadne nie mogło sprawić problemu zawodnikom Newcastle.

Problemem numer jeden była jednak w Tottenhamie obsada boków obrony. Rose popełnia błędy od początku sezonu, a podczas okresu przygotowawczego Pochettino nie zabrał go na tournee do Azji, żeby dać mu szansę znalezienia sobie nowego klubu. O Sanchezie zdążyłem już wspomnieć: nie jest to jego pozycja i ewidentnie nie czuł się na niej komfortowo, zarówno podczas nielicznych prób przedarcia się do przodu, jak w defensywie. Trippier sprzedany. Aurier bez okresu przygotowawczego i po złamaniu ręki, również może odejść, a nigdy tak naprawdę nie zapuścił korzeni w północnym Londynie. Foyth, Walker-Peters i Dier kontuzjowani, może więc nie powinienem wymagać cudów, a może po prostu bardzo bym nie chciał, żeby kiedy tamci wyzdrowieją, Kolumbijczyk wrócił na środek obrony, bo i na stoperze w meczu z Newcastle zdążył zawalić bramkę – Vertonghen, choć raz dziś ograny przez Lacazette’a, i tak wydaje się pewniejszy.

Zważywszy więc na to wszystko, naprawdę nie powinienem narzekać. A przynajmniej nie bardziej niż moi przyjaciele Kanonierzy. W połowie pełną szklanką wznoszę toast za to, że gol do szatni nie podłamał drużyny, a wyrównanie na dwadzieścia minut przed końcem ostatecznie jej nie dobiło, a przy okazji jeszcze za udane losowanie Ligi Mistrzów i za to, że w najbliższych godzinach, dniach i tygodniach czas będzie pracował na korzyść Tottenhamu. Na pomeczowej konferencji Pochettino mówił o oczyszczeniu umysłów, jakie może w końcu nastąpić, kiedy zamknie się okienko w Europie – jak to zwykle w przypadku mojej drużyny bywa, sezon zacznie się we wrześniu, zobaczycie.

PS A jak już przestaniecie oglądać te swoje mecze, albo o nich czytać, zapoznajcie się, proszę z tą rozmową o życiu. Tako rzecze Lech Janerka w „Tygodniku Powszechnym”.