Wielce to symboliczne, ale przespałem zatrudnienie przez Tottenham nowego trenera. I nie, nie sądzę, żeby chodziło po prostu o to, że przez poprzednie dwa dni pisałem po nocach długie teksty o klasykach Euro, meczach Hiszpanii z Chorwacją i Francji ze Szwajcarią, a potem o bynajmniej nie klasycznym spotkaniu Anglia-Niemcy. Pamiętam przecież czasy, w których na informację o zatrudnieniu nowego szkoleniowca czekałem z wytęsknieniem, siedząc przed komputerem i w kółko odświeżając klubową stronę internetową, żeby w końcu doczekać się oficjalnego potwierdzenia wyciekającej już tu i ówdzie informacji, i było to niezależne od stopnia zmęczenia, zobowiązań służbowych, a nawet – strach powiedzieć głośno – rodzinnych. Pamiętam nawet nieodległe dni, w których na wieść o tym, że Daniel Levy próbuje namówić na powrót do klubu Mauricio Pochettino właściwie nie odrywałem ręki od smartfona, nawet jeśli racjonalna część mnie wiedziała doskonale, że na ten powrót jest za wcześnie – że ani PSG nie pozwoli sobie na taki wizerunkowy uszczerbek, jak rozwiązanie umowy z trenerem zaledwie po sześciu miesiącach od zatrudnienia, ani sam Argentyńczyk, jako człowiek honorowy, nie będzie wymuszał dymisji – i że nie minęło wystarczająco wiele czasu, by i on, i jego niedawni jeszcze w sumie podopieczni nabrali wystarczająco wiele doświadczenia i umieli naprawdę zacząć od nowa.
W sumie to czas, który upływał mi od chwili zwolnienia José Mourinho, bardzo przypominał mi tych parę momentów w życiu, w których okoliczności zmuszały mnie do poszukiwań nowego mieszkania. Początkowa ekscytacja nadmiarem możliwości, zachwyt kilkoma fenomenalnymi propozycjami, które wszakże niemal natychmiast okazywały się być poza zasięgiem możliwości finansowych lub ktoś inny sprzątnął mi je sprzed nosa (dotyczy zwłaszcza Juliana Nagelsmanna), później stopniowe przymierzanie się do wyborów nieco mniej atrakcyjnych, ale wciąż do przyjęcia (był w tej kategorii Erik Ten Haag, był Brendan Rogers, był nawet Graham Potter) i narastający strach, że i tak skończy się w jakiejś ciemnej dziurze (Paulo Fonseca, a zwłaszcza Gennaro Gattuso).
Ostateczny wybór Nuno Espirito Santo – którego dwuletni zaledwie kontrakt również zdaje się wskazywać na pewną ostrożność umawiających się stron – należy do jeszcze jednej kategorii: przeżyjemy, ale z pewnością korzeni nie zapuścimy; podobnie zresztą myślałem o Antonio Conte. Patrząc na styl, w jakim grało Wolves, można wyobrażać sobie drużynę walczącą, grającą twardo i niełatwą do pokonania, dobrze zorganizowaną w obronie i potrafiącą kontratakować, ale w czasach pracy w Valencii, z którą awansował nawet do Ligi Mistrzów Espirito Santo umiał także stawiać na futbol, który od biedy można by zmieścić w kryteriach, jakie prezes Levy wymieniał jako mieszczące się w klubowym DNA: ofensywny, pełen rozmachu, sprawiający kibicom frajdę; także i w czasach Wolves były momenty, w których pod wodzą Portugalczyka drużyna atakowała szybko i wymieniała podania z pierwszej piłki. O tym, ile trudności sprawiał Tottenhamowi taki Adama Traore niejedno mógłby powiedzieć Jan Vertonghen, nawet jeśli w Lizbonie nie grożą mu już spotkania z tym piłkarzem.
O, proszę bardzo, macie mnie jak na dłoni. Jak z każdym nowym trenerem – robię wszystko, by dać Nuno Espirito Santo kredyt zaufania. Próbuję zapomnieć o jego zblatowaniu z Jorge Mendesem (równie dobre układy z portugalskim superagentem ma ponoć nasz nowy dyrektor sportowy, pracujący do niedawna w Juventusie Fabio Paratici) i nie myśleć, że Tottenham zamieni się teraz w kolejną przechowalnię dla zawodników ze stajni tego ostatniego. Próbuję nie myśleć, że ta nominacja nie jest z pewnością argumentem za pozostaniem w klubie dla Harry’ego Kane’a – szczerze mówiąc pewnie żadna by nie była. Próbuję nie myśleć, że w swojej istocie futbol Wolves przypominał jednak reaktywną piłkę Mourinho niż proaktywną Pochettino – wciąż stanowiącą dla fanów Tottenhamu wzorzec metra, jeśli idzie o najświeższą definicję klubowego DNA. Próbuję nie myśleć o całej tej farsie związanej z wielotygodniowym poszukiwaniem trenera, w której Espirito Santo nie był przecież ani pierwszym, ani drugim, ani trzecim wyborem na liście priorytetów zarządu. Próbuję nie myśleć o tym, że po prostu był do wzięcia, a jego zatrudnienie nie wiązało się z płaceniem żadnemu klubowi odstępnego. Rozumiem pandemiczne ograniczenia, o których w niedawnym wywiadzie dla klubowej telewizji mówił Daniel Levy, tonując jakiekolwiek fantazje o daleko idących inwestycjach w drużynę: po tym, jak nawet Liga Europy spadła z listy zobowiązań i nadziei Tottenhamu na najbliższy sezon, straty do odrobienia są gigantyczne i tylko modlić się trzeba, by koronawirusowa Delta nie doprowadziła do kolejnego zamknięcia stadionów. Rozumiem nawet korporacyjną nowomowę, w jakiej Espirito Santo wita Paratici: że Portugalczyk potrafi się zaadaptować, że zaprowadzi w drużynie dyscyplinę i przywróci zdolność do ciężkiej pracy. Doszukuję się także pozytywów w pierwszych wypowiedziach nowego trenera: w jego entuzjazmie i obietnicach ciężkiej pracy. To, że nie obiecuje pucharów ani tytułów, zapisuję mu na plus. Jesteśmy po erze Mourinho, a ostatnich kilka miesięcy upłynęło nam w takim chaosie, że owo niespektakularne powitanie Portugalczyka wydaje się po prostu dowodem realizmu i trzeźwości: jego samego, jego nowych zwierzchników i naszej, kibiców, którzy z tym klubem przeszli niejedno. A więc: próbuję ducha nie gasić, tak jak to robiłem przecież przy każdej przeprowadzce. Próbuję nie zauważać, że słowo zawarte w tytule tego tekstu zawiera zarówno obietnicę nadejścia, jak i możliwość zsyłki. Niewiele się w sumie spodziewam, więc pewnie i niezbyt się rozczaruję – a kibicować będę, jak zawsze, całym sercem.