Derbowe deja vu

Można by na przykładzie ostatniego tygodnia napisać analizę upadku klubu, który w ciągu kilku zaledwie sezonów z finalisty Ligi Mistrzów stał się drużyną środka tabeli. Można by raz jeszcze skrytykować decyzje zarządu, który w poszukiwaniu następcy Mauricio Pochettino dał się skusić wczorajszemu blaskowi Jose Mourinho zamiast poszukać jakiegoś progresywnego szkoleniowca w Niemczech. Można by raz jeszcze wskazywać na impet, jakiego nabrała Chelsea (pogromca Tottenhamu z ubiegłej niedzieli) po wiosennej zmianie trenera – fascynować się statystykami wygranych meczów i czystych kont, szczelnością defensywy, kreatywnością środka pola, szybkością i siłą ataku. Można by także zauważać średnią wieku Arsenalu (pogromcy Tottenhamu z dzisiaj) – mówić, że przyszłość jest przed tą drużyną, nawet jeśli, ekhem, wciąż jeszcze w środku pomocy wystawia Granita Xhakę. Depresyjny nastrój, jaki odczuwam, niezwiązany jest bynajmniej ze śmiercią najlepszego strzelca w dziejach Tottenhamu, Jimmy’ego Greavesa, pięknie żegnanego przez trybuny podczas obu meczów derbowych. Chodzi raczej o podobne poczucie, jak to, które towarzyszyło mi podczas ostatniego meczu Tottenhamu Mourinho w Lidze Mistrzów (wiele wody upłynie zarówno w Wiśle, jak w Tamizie, kiedy zobaczymy kolejny…), przeciwko RB Lipsk Nagelsmanna: że życie jest gdzie indziej, gdzie indziej są futbolowe trendy i przyszłość. Po stronie rywali.

Owszem: tydzień temu z Chelsea drużyna w tym mniej więcej zestawieniu zagrała dobre 45 minut, a rywale potrzebowali wejścia Kante i szybko strzelonej bramki z rzutu rożnego, by w drugiej połowie narzucić swoje warunki. Ale dzisiaj? W najważniejszym dla kibiców meczu derbowym? Zagrać od pierwszej minuty aż tak żenująco? Naciskać rywali aż tak nieporadnie? Zostawić mu aż tyle przestrzeni między liniami? Ruszać się aż tak ślamazarnie, aż tak długo zwlekać z podaniem?

Zapewne pomysłem na grę w tym meczu był wysoki pressing i próba narzucenia rywalowi swoich warunków – tak, jak to się odbyło w pierwszej połowie z Chelsea (no chyba, że chodziło o zagrywanie długich piłek od obrony do Kane’a i liczenie, że jakoś to będzie…). To właśnie z nieudanego wysokiego pressingu wziął się pierwszy gol dla gospodarzy. Ale późniejsze bramki, po kontratakach, sprawiały wrażenie oddawanych za darmo. NIkt z zawodników Tottenhamu w tej pierwszej połowie nie sprawiał wrażenia człowieka, który wiedziałby, co robi. Dele i Ndombele, którzy, jak się zdaje, mieli stanowić o kręgosłupie drużyny, przypominali pasażerów na gapę, daremnie starających się ukryć przed obliczem kontrolera: nie dość, że samemu nie próbowali dryblingów czy podań, to nie wracali za mijającymi ich przeciwnikami. Trzej najważniejsi gracze ubiegłego sezonu – Hojbjerg, Son i Kane – tracili piłki, podawali niecelnie, nie byli w stanie wygrać żadnego z indywidualnych pojedynków. Niech nikogo nie zwiedzie fakt, że ostatecznie skończyło się 3:1, a w drugiej połowie Tottenham mógł mieć karnego i tylko kapitalna interwencja Ramsdale’a, zbijającego futbolówkę na poprzeczkę po strzale Moury, uratowała gospodarzy przed kolejnym golem. Tutaj w piłkę grała tylko jedna drużyna – a raczej tylko jedna drużyna zdawała się wiedzieć, co robi i jaki scenariusz realizuje. Mikel Arteta z pewnością oglądał mecze Tottenhamu ustawianego w systemie 4-3-3 i wymyślił sposoby na ominięcie rachitycznych dość pułapek, jakie ów system stwarza. Jakie mecze oglądał Nuno Espirito Santo – doprawdy nie wiem.

Jasne, zaledwie 16 dni temu portugalski trener odebrał nagrodę dla menedżera miesiąca. W ciągu tych 16 dni jego piłkarze stracili jednak 9 goli w Premier League, a ich statystyki nie tylko strzelonych bramek, ale i wykreowanych szans, o przebiegniętym dystansie nie mówiąc – należą do najgorszych albo zwyczajnie są najgorsze w ekstraklasie. Wygląda na to, że Espirito Santo jest w rozdarciu: instynkt nakazywałby mu pragmatyczne uszczelnianie defensywy i liczenie na kontry, tak jak to robił jego sławetny poprzednik i jak sam często ciułał punkty w Wolverhampton, ale tak zwany etos nowego klubu, oczekiwania pracodawcy, kibiców i dziennikarzy zmuszają go do myślenia o grze bardziej ofensywnej. Efekt? Drużyna nie ma struktury ani po jednej, ani po drugiej stronie boiska, a ci, którzy powinni być jej liderami – zawodzą.

Doprawdy, nie przemawia przeze mnie kibicowska frustracja z powodu przegranych derbów. Zdanie, że podczas każdego kolejnego ataku Arsenalu w pierwszej połowie pomocnicy Tottenhamu nie wiedzieli, co robić, staram się napisać w miarę obiektywnie – mam zresztą wrażenie, że będzie je można przeczytać w każdej pomeczowej relacji, a jedyną różnicą między formułującymi je sprawozdawcami będzie metaforyka, mająca unaocznić tym, którzy nie oglądali, rozmiar wyrwy ziejącej w tym miejscu boiska po stronie gości. Ileż piłkarze Arsenalu mieli przestrzeni podczas każdej kolejnej szarży? Jak niewielu podań potrzebowali, by przebić się pod bramkę Llorisa? Nawet w polu karnym Tottenhamu w zasadzie nie byli atakowani.

Napisanie dziś tekstu o zespole z White Hart Lane wydaje się najłatwiejszym zadaniem świata. O fatalnych statystykach już wspomniałem. Wystarczy dodać jeszcze parę zdań o przedsezonowej sadze transferowej Harry’ego Kane’a – i o tym, że kolejnym myślącym o odejściu był trzymany długo poza kadrą Ndombele. A potem rozpisać się nieco o farsie związanej z wielomiesięcznym poszukiwaniem trenera – i o tym, że nieszczęsny Nuno nie był ani pierwszym, ani nawet trzecim czy czwartym wyborem. W razie wolnego miejsc można sięgać jeszcze głębiej, np. do decyzji o zwolnieniu Mourinho na parę dni przed finałem Pucharu Ligi.

Co do mnie, wracam po raz kolejny w miejsce, w którym Daniel Levy dziękuje za pracę Mauricio Pochettino, a wcześniej nie wspiera go na rynku transferowym, kiedy jeszcze drużyna zdawała się jeszcze funkcjonować. Napisałem kiedyś, że prezes uczy się na błędach, ale za ten akurat płaci bardzo wysoką cenę, a co gorsza – płacą ją wszyscy kibice tej drużyny. Myśmy już przecież byli w tym miejscu, znamy smak takich porażek z tym rywalem – ale przez tych parę lat z Maurycym zdążyliśmy się odzwyczaić.

PS Nie naśmiewałem się z Mikela Artety, kiedy Arsenalowi nie szło.

3 komentarze do “Derbowe deja vu

  1. Marcin

    Trudno przewidywać ale chyba bogatsza czołówka ucieka a cześć lepiej poukładanych klubów jak Lisy, AV przegania Tottenham – powrót do dolnej połówki tabeli w najbliższych latach ?

    Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *