Po pierwsze i najważniejsze: jeśli na końcu zabraknie punktu czy dwóch, to nie przez wczorajszy remis na Anfield. Jeśli zresztą miałbym być zupełnie szczery, to się nawet spodziewałem, że o dobry wynik w meczu z Liverpoolem będzie łatwiej niż na przykład w spotkaniu z tymi, którzy przed trzema tygodniami odebrali Tottenhamowi w Londynie aż trzy oczka, czyli z Brightonem. Jeżeli Antonio Conte czegoś jeszcze swoich piłkarzy nie nauczył, to tego, czego ta drużyna nie potrafi od czasu, kiedy Christian Eriksen zaczął myśleć o tym, że pora się z nią rozstać, czyli przechodzenia przez zasieki zespołów broniących się nisko i niezostawiających wiele przestrzeni między poszczególnymi formacjami. Można by w sumie powiedzieć: karma wraca, bo włoski trener Tottenhamu sam arcychętnie tę strategię stosuje, kiedy przychodzi mu rywalizować z klubami, których filozofia gry opiera się na proaktywności. Czy to na Anfield, czy na Etihad, ale też w starciach z takimi Leicester czy Leeds, nie przejmuje się statystykami posiadania piłki, nie dba o scenariusze cierpliwego rozgrywania na połowie rywala, nie bardzo wie (a nawet jeśli wie, to nie bardzo się tym dzieli), co to atak pozycyjny. Jego podopieczni, skupieni przed własnym polem karnym, czyhają na moment, w którym po udanym odbiorze któregoś z obrońców stojący tyłem do bramki przeciwnika gdzieś na połowie boiska Harry Kane dostanie piłkę, a następnie uruchomi jednym podaniem pędzących już kolegów, Kulusevskiego czy Sona, ewentualnie na taki, w którym raz na sto prób wypali któraś z szarż najsłabszych ogniw w jego systemie, czyli wahadłowych.
Chociaż akurat tym razem zarówno Ryana Sessegnona wypada pochwalić za asystę i za to, że pozbierał się po feralnej główce, której wybicie sprawiło bodaj najwięcej kłopotów Hugo Llorisowi w czasie całego meczu, jak Emersona Royala za zdyscyplinowaną grę obronną, kluczowe dalekie podanie do Kane’a w akcji bramkowej i kilka udanych prób wyjścia z piłką – jeśli chciałoby się Brazylijczyka za coś skrytykować, to chyba tylko za to, że wybił parę razy futbolówkę na róg, choć dośrodkowana niezbyt celnie przez któregoś z graczy Liverpoolu i tak zmierzała już za linię końcową.
Nie wiem jednak, czy po takim meczu powinno się wchodzić w ocenę indywidualnych występów. Narzekać na przykład na Bentancura, że – rozpuszczony spotkaniami, w których rywale doskakują do niego z mniejszą zaciętością lub w wolniejszym tempie niż ci z Liverpoolu – kilka razy stracił piłkę przed własnym polem karnym, mylnie zakładając, że jeszcze ma ułamek sekundy na nabranie tchu. Nie, tu trzeba pisać o drużynie jako takiej: chwalić dyscyplinę, konsekwencję, ofiarność i odwagę (zwłaszcza podczas wyprowadzania piłki od obrony, co za każdym razem przyprawiało mnie o przerażenie, a co generalnie okazało się strategię skuteczną, także dlatego, że budowało w drużynie zaufanie do własnych sił), a w końcu za koncentrację i cierpliwość. To był naprawdę dojrzały mecz Tottenhamu, a i o tym ułamku sekundy Bentancura też wypada pisać z większą wyrozumiałością, bo kontrpressing Liverpoolu chwalił po meczu sam Jurgen Klopp. To było dziewięćdziesiąt sześć minut, w trakcie których Tottenham wytrzymał presję psychiczną i fizyczną. I w których stracił gola po rykoszecie.
Nie będę się rzecz jasna spierał z faktami: Liverpool toczy w tym sezonie bój wspaniały, a fakt, że 8 maja, po pięćdziesięciu ośmiu rozegranych meczach, ma wciąż nadzieję na cztery trofea, wystawia Kloppowi i jego piłkarzom wspaniałe świadectwo. Także w tym spotkaniu gospodarze dominowali, gospodarze byli groźni po stałych fragmentach i po wspomnianych przejęciach piłki na połowie Tottenhamu – gdyby gospodarze przegrali, byłoby to niesprawiedliwe jak cholera. Ale… gospodarze naprawdę mogli przegrać i frustracja przebijająca z pomeczowych narzekań ich trenera na to, że rywale mają piłkarzy światowej klasy i każą im jedynie blokować strzały, wydaje się jednak cokolwiek nadmierna – także dlatego, że rywalom Liverpoolu do mistrzostwa odebrali nie cztery, a całe sześć punktów. Zresztą Klopp pracuje na Anfield siedem lat, a Conte na White Hart Lane siedem miesięcy, w sumie to może nawet na tę niezdarność w ataku pozycyjnym nie powinienem narzekać, skoro żaden ze środkowych pomocników Tottenhamu nie ma w tej kwestii kompetencji takiego Thiago Alcantary.
Po wszystkich doświadczeniach Tottenhamu z występami w Lidze Mistrzów za kadencji Mauricio Pochettino (dziś trzecia rocznica cudu w Amsterdamie, wciąż najpiękniejszego doświadczenia w moim kibicowskim życiu…), ba: po starciu z Liverpoolem w finale tych rozgrywek, trudno oczywiście portretować wczorajszy pojedynek w kategoriach starcia Dawida z Goliatem, ale w jednej kwestii włoskiemu trenerowi gości trudno odmówić racji: przez te trzy lata od madryckiego finału Liverpool konsekwentnie budował, wzmacniał i odświeżał skład, a Tottenham szedł od jednej personalnej pomyłki do drugiej i właściwie dopiero zatrudnienie Contego, a w styczniu transfery Kulusevskiego i Bentancura można uznać za nowy początek.
W zachwytach nie ma co przesadzać: nawet tym najbardziej zwykle komplementowanym zawodnikom od zabezpieczania tyłów, jak Romero, zdarzały się proste błędy, a i gracze ofensywni tracili raz czy drugi głowę, może również dlatego, że sytuacje, w których się znaleźli, były zaskakująco dogodne (zwłaszcza ta z doliczonego czasu gry, kiedy Hojbjerg po dośrodkowaniu Winksa nie przepuścił piłki do Bergwijna i nie umiał jej podać celnie w kierunku Kane’a). Ale znów: jak zapisałem to zdanie, to natychmiast myślę, że nie ma co też przesadzać w krytyce. To był mecz na Anfield. Tu się wszystko odbywa szybciej i intensywniej. Nie stracić głowy w tym kotle, nie zrobić żadnego z tych typowych ponoć dla Tottenhamu, komicznych, nieoczekiwanych błędów, nie złapać piłki ręką ani nie sfaulować nikogo w polu karnym, po prostu wytrwać przy swoim, i nawet po utracie prowadzenia dowieźć remis do końca, zaiste: na miejscu Antonio Contego musiałbym mieć poczucie, że z tej mąki naprawdę może być chleb.
To jest tak naprawdę najważniejsze i najciekawsze pytanie na najbliższe tygodnie. Co zrobi Antonio Conte po sezonie z drużyną, która dwa razy wygrała z Manchesterem City (choć raz, oddajmy mu tę sprawiedliwość, pod Nuno Espirito Santo) i dwa razy zremisowała z Liverpoolem, ale dała się zabiegać Southamptonowi albo przegrywała z Brightonem. Pytanie niezależne tak naprawdę od losu rywalizacji z Arsenalem o czwarte miejsce, choć rzecz jasna awans do Ligi Mistrzów już po pierwszym niecałym sezonie pracy byłby i dla Włocha, i np. dla Harry’ego Kane’a potężnym argumentem, by zostać, a i dla prezesa Levy’ego oznaczałby nadmuchanie poduszki finansowej, z której miałby sfinansować dalsze inwestycje w drużynę, których domaga się od niego Conte. Pytanie, w którym jest pochwała trenerskiej pracy, bo w zasadzie każdy z występujących wczoraj w barwach Tottenhamu zawodników wygląda na lepszego niż był tych siedem miesięcy temu – ale też pochwała charakteru ekipy, która z ufnością powierzyła się w ręce Włocha, bo np. Ralf Rangnick przekonuje się boleśnie, że to wcale nie musi być reguła. Pytanie, w którym jest nadzieja, że Fabio Paratici do Romero, Bentancura czy Kulusevskiego dołoży kolejne włoskie specjały, kończąc zarazem czyszczenie szatni z nietrafionych transferów okresu poprzedniego. Pytanie, w którym jest wiara, że zamiast odtwarzać sobie po raz nie wiadomo który ów wspaniały mecz sprzed trzech lat z Amsterdamu będę mógł jeszcze kiedyś przeżyć kolejny taki.