Archiwum miesiąca: wrzesień 2022

Nie będzie jankes pluł nam w twarz

Historia lubi się powtarzać, a zwłaszcza w Zjednoczonym Królestwie. Stereotypy, jakie uruchomiły się na Wyspach po tym, jak nowy właściciel Chelsea, amerykański inwestor Todd Boehly podzielił się podczas konferencji biznesowej w Nowym Jorku kilkoma refleksjami na temat możliwych udoskonaleń zarówno w samym klubie, jak w ogóle w angielskiej piłce, znamy od dziesięcioleci, zresztą – mam wrażenie – nie tylko w ojczyźnie futbolu. Oto pewny siebie, arogancki i przekonany o własnej nieomylności, żujący gumę albo kopcący cygaro jankeski bogacz czy polityk, z wywalonymi na stół nogami śmie nas pouczać i mówić, jak żyć. Zupełnie jakbyśmy to nie my odkryli Amerykę, czytaj: wymyślili futbol.

Nie żeby Boehly sam się tu i ówdzie nie podłożył. Zdania o powodach zwolnienia Thomasa Tuchela, niechętnego ponoć do podążania ścieżką wytyczoną przez nowych właścicieli, byłyby nawet zrozumiałe, gdyby nie fakt, że zachowujący się tego lata na rynku transferowym niemal jak gracze w Football Managera panowie Boehly i Eghbali wydali ogromne pieniądze, żeby zbudować drużynę o profilu odpowiadającym upodobaniom taktycznym Niemca. Co gorsza: kiedy Todd Boehly wychwalał osiągnięcia akademii Chelsea, doliczając zaczynającego karierę w El Mokawloon SC Mohammeda Salaha czy grającego początkowo w Genk Kevina de Bruyne do grona fantastycznych skądinąd wychowanków, Tammy’ego Abrahama, Masona Mounta i Reece’a Jamesa, przypomniał mi się „Widok z Dziewiątej Alei”, genialna okładka „New Yorkera” przygotowana przez Saula Steinberga, na której widać w miarę dokładnie Dziesiątą Aleję i Hudson River, później jednak szczegóły się zacierają, przed Pacyfikiem leżą jeszcze Chicago, Kansas, Las Vegas, Waszyngton, Los Angeles, Nebraska i Utah, a za oceanem, w dość dowolnym układzie, Chiny, Japonia i Rosja.

Rzecz jednak w tym, że kiedy Amerykanin mówi, iż zamiast wysyłać niemieszczących się jeszcze w składzie Chelsea młodzieńców do klubów całej Anglii i Europy, gdzie ich rozwój zależy od widzimisię mających różne podejście i stosujących różne taktyki trenerów, praktyczniej byłoby zainwestować w jeden klub, np. w Portugalii czy Belgii, gdzie mogliby iść ustaloną i zgodną z interesem macierzystej drużyny ścieżką, trudno nie przyznać mu racji. Trudno też nie zauważyć, że nie jest to praktyka w Europie nieznana, bo idą nią zespoły pozostające w stajni Red Bulla. Jasne: mówienie o „Portugalii, Belgii albo czymś w tym stylu” pobrzmiewa podejściem cokolwiek kolonialnym, ale zarazem wymienienie np. Portugalii w kontekście młodych Brazylijczyków, adaptujących się do nowej kultury i zyskujących punkty w systemie rozpatrującym pozwolenia na pracę dla graczy spoza Wielkiej Brytanii, ma głęboki sens. Każdy z tych młodych zawodników potencjalnie wart jest fortunę – nadzór nad ich rozwojem jest, mówiąc językiem biznesowym, działaniem w interesie firmy, a zapowiadana przez FIFA reforma systemu wypożyczeń, zmierzająca w kierunku wprowadzenia limitu piłkarzy wpuszczanych przez poszczególne kluby w ten system, również woła o zmianę dotychczasowego modelu.

Tak naprawdę jednak Boehly podpadł czymś zupełnie innym: tym, że jeszcze na dobre się w Anglii nie rozgościł, a już ma pomysły na urządzanie miejscowym życia wedle własnych, czytaj: amerykańskich reguł. Cokolwiek by mówić o Abramowiczu, marzący (także z powodu, nazwijmy to, polityki kremlowskiego pryncypała) o rozpuszczeniu się w londyńskim establishmencie Rosjanin nie odważyłby się na narzucanie Brytyjczykom czegokolwiek nawet w ostatnich sezonach, kiedy jego pozycję wzmacniały już lata inwestowanych pieniędzy, a także pucharów i mistrzostw, jakie dzięki nim Chelsea wywalczyła. „Nie będzie jankes pluł nam w twarz”, „Cóż za bezczelna ingerencja w naszą świętą tradycję”, „Nie, bo nie” – taka jest wymowa większości oburzonych komentarzy na temat sugestii Amerykanina, że nieustannie szukające przecież dodatkowych pieniędzy kluby Premier League mogłyby zorganizować mecz All Stars między najlepszymi zawodnikami z północy i południa kraju, na wzór podobnego wydarzenia w świecie amerykańskiego baseballa. „Może jeszcze zaprosimy Harlem Globetrotters?”, kpił Jurgen Klopp, jakby zapomniał, że także jego drużyna z przyczyn marketingowych, bo nie sportowych przecież, przygotowywała się do tego sezonu w Bangkoku i Singapurze, i że generalnie normą w przypadku wszystkich drużyn Premier League są podobne wyprawy do Azji, Australii czy Ameryki Północnej – wszędzie tam, gdzie zażyczą sobie sponsorzy. Jakkolwiek przykro to zabrzmi dla wyznawców świętej angielskiej tradycji, w letnie miesiące ich ukochane drużyny od dawna zmieniają się w cyrkowców i komiwojażerów.

Jasne, że kalendarz jest napięty do granic absurdu, ale tu mówimy o wciśnięciu w niego jednego spotkania i o finansach, które sprawią, że przynajmniej klubowym księgowym gra wyda się warta świeczki. Co więcej: Boehly mówi o podzieleniu zysków z takiego przedsięwzięcia nie, jak w pomyśle Superligi, wśród najbogatszych, ale także z drużynami pozostającymi na niższych poziomach ligowej piramidy. Szczegóły z pewnością są do dyskusji, ale idea, w której kibice zyskują wpływ na dobór biorących udział w meczu zawodników, ergo: odzyskują jakiś poziom sprawczości, również wydaje się nie do pogardzenia. I oczywiście: nie o sportowym wymiarze przedsięwzięcia mówimy, ale raczej o zapomnianym skądinąd przez wielu z nas (jestem kibicem Tottenhamu – naprawdę wiem, co piszę) wymiarze, w którym oglądanie meczu może być po prostu rozrywką.

Opór Anglików przed zmianami, zwłaszcza tymi przynoszonymi z zagranicy, jest legendarny. Pamiętamy wszyscy, jak u początków kodyfikowania futbolu niejaki F.W. Campbell z Blackheath bronił idei kopania się po nogach frazą: „Jeśli zabronicie zahaczania, odbierzecie tej grze walor męstwa i determinacji. Sprowadzę wam wtedy na głowy tłum Francuzów, którzy pokonają was po tygodniowej dawce treningu”. Pamiętamy też zdumienie, jakie budziła inna, niż to się przyjęło na Wyspach, numeracja na koszulkach węgierskich piłkarzy, dających w 1953 roku tysiącom zgromadzonych na Wembley fanów lekcję nowoczesnego futbolu. Pamiętamy sceptycyzm, z jakim w szatni Arsenalu przyjmowano początkowo metody Arsene’a Wengera – przykłady można mnożyć, wszystkie podsumowuje zdanie Briana Glanville’a z „Soccer Nemesis”, odnoszące się właśnie do porażki Anglików z Aranycsapat, a sprowadzające historię wyspiarskiego futbolu do „opowieści o ogromnej wyższości, która padła ofiarą głupoty, krótkowzroczności i bezsensownej izolacji (…) wstydliwego marnowania talentu, niezwykłego samozadowolenia i nieskończonego oszukiwania siebie samego”.

Zdaje się, że już pisałem raz czy drugi, iż jedno z moich ulubionych zdań o piłce głosi, że futbol jest grą opinii. Mam wielką ochotę o pomyśle na mecz gwiazd wymienić z wami opinie, a nie odrzucać go tylko dlatego, że jego autor jest, apage satanas, Amerykaninem.

Uśmiech Sona

A jeśli w tym wszystkim chodzi po prostu o uśmiech? O to, że w końcu, po ośmiu meczach bez gola, po wałkowaniu tematu na bodaj każdej przedmeczowej konferencji prasowej, po rozlicznych tekstach w prasie i na portalach, po filipikach tak zwanych ekspertów telewizyjnych, do których, jak się zdaje, sam zacząłem się zaliczać, a w końcu po decyzji, że mecz z Leicester Son Heung-min zacznie na ławce rezerwowych, nadeszło trzynaście minut, w trakcie których Koreańczyk zdobył trzy bramki, a po strzeleniu trzeciej na jego twarzy pojawiła się wreszcie radość, której w minionych tygodniach tak bardzo brakowało?

Po pierwszym, najtrudniejszym trafieniu prawą nogą uśmiechał się głównie tonący w ramionach asystentów trener Koreańczyka, przy drugiej bramce, zdobytej tym razem lewą, Son położył palec na ustach, jakby chciał podkreślić, że te wszystkie komentarze pod jego adresem nie przeszły niezauważone, a w końcu po trzecim golu i opóźnieniu wywołanym analizą VAR, mającą ustalić, czy nie był aby na spalonym, zaczął znów przypominać tamtego cieszącego się grą ulubieńca fanów z północnego Londynu – fanów, którym zresztą dziękował w emocjonalnej pomeczowej wypowiedzi dla Sky Sports. Czy to tylko ja miałem wrażenie, że znosząc z boiska upamiętniającą hat-trick piłkę wydawał się bardziej wyprostowany, jakby zrzucił z ramion przytłaczający go ciężar?

Nie ma chyba piłkarza, o którym w świecie angielskiej piłki mówiłoby się równie ciepło. „Najskromniejszy, najbardziej lubiany gość w tej lidze” – to Owen Hargreaves. „Wydałbym za niego swoją córkę” – to Antonio Conte, choć frazę tę cytuję z wahaniem, bo zdaje się, że trener Tottenhamu nie pytał Vittorii o zdanie. „Jeden z najlepszych ludzi, jakich spotkałem w życiu” – to Yves Bissouma; cytaty mógłbym mnożyć, zwłaszcza te płynące z ust uwielbiających go kolegów (Perisić dostał wczoraj nawet żółtą kartkę, bo wbiegł z ławki na boisko, by cieszyć się wraz z Koreańczykiem). Kibice Spurs pamiętają te wszystkie sceny po zakończeniu kolejnych sezonów, kiedy podczas tradycyjnego pożegnalnego spaceru rodzin zawodników wokół murawy wujek Son próbuje rozśmieszyć dzieci kumpli z drużyny. Tak, zdecydowanie, o uśmiechu trzeba mówić i pisać co najmniej równie często, jak o statystykach tak zwanych goli oczekiwanych albo o tym, że siedemnaście strzałów oddanych przez Koreańczyka do chwili rozpoczęcia meczu z Leicester nie znalazło drogi do siatki, mimo iż – podkreślmy to – część z nich była łatwiejsza do zamiany na bramkę niż te wczorajsze.

A może zresztą ten uśmiech pozwala nie mówić i nie myśleć o czymś, co od początku sezonu wydaje się nieodłącznie związane z każdą rozmową o Tottenhamie: o tym, że wyniki są dużo lepsze niż gra, że drużyna – choć w lidze pozostaje niepokonana, choć zajmuje drugie miejsce w tabeli, choć zdobywa bramki już nie tylko po szybkich atakach, ale i (grazie, Gianni Vio!) po stałych fragmentach gry, ze szczególnym uwzględnieniem trafień głową – wciąż nie wie, co to jest kontrola nad meczem. Że nawet wczoraj niedokładnych podań, głupich strat przed własnym polem karnym, niepotrzebnych fauli (Sanchez przed pierwszym golem dla gości!), krycia na radar (Sessegnon przed drugim golem!) było zaskakująco dużo. Że były takie momenty – nie tylko w pierwszej połowie, kiedy goście objęli prowadzenie, a potem doprowadzili do wyrównania, ale także w drugiej, kiedy ich kolejny gol wydawał się kwestią czasu, a Hugo Lloris był najpewniejszym punktem drużyny – w których cofnięcie na własną połowę nie wydawało się tylko przemyślną strategią, obliczoną na wyprowadzenie morderczej kontry, tylko dowodem, że sytuacja wymknęła się spod (powtórzę to słowo, bo Conte chyba go nie powtarza) kontroli.

A przecież był to mecz z ostatnią drużyną w tabeli. Drużyną, która kolejny raz w tym sezonie straciła prowadzenie (gdyby Leicester potrafiło bronić korzystnych wyników, miałoby aż 11 punktów więcej), która dała już sobie wbić 22 gole w 7 meczach, która wciąż nie umie się bronić przy stałych fragmentach, której liderem defensywy pozostaje z roku na rok coraz wolniejszy Evans i w której Ndidi notuje tak straszliwe straty, jak ta przy golu Bentancura, a dopiero co wprowadzony na boisko Soumare daje się wyprzedzić na krótkim dystansie potężnie przecież zmęczonemu Hojbjergowi przy ostatniej bramce dla Tottenhamu.

To oczywiście nie moje zmartwienie, czy podczas przerwy na reprezentację Brendan Rodgers straci pracę w Leicester, ale wiele na to wskazuje – także dlatego, że od jakiegoś czasu wypowiedzi tego trenera pokazują, że nie ma najwyższego mniemania o swoich podopiecznych; trudno na takiej postawie zbudować dobre relacje w szatni. Mówiłem o tym trochę w studio Viaplay: że trzon tej drużyny pracuje ze sobą zbyt długo, że kiedy w klubie wydawano jeszcze pieniądze na piłkarzy, żaden nie zdołał się przebić do pierwszego składu, że nie zastąpiono odchodzącego Schmeichela itd. Właściciele klubu stracili zbyt dużo pieniędzy na pandemii, by nie myśleć z głęboką troską o krachu, jakim byłby spadek z Premier League.

Co się zaś tyczy kwestii moich zmartwień, wypada jednak zauważyć, że Antonio Conte kolejny raz w tym sezonie zareagował na niekorzystny rozwój wypadków. Że już przed tym meczem wymienił czterech zawodników po nieudanej wyprawie do Lizbony, że w jego trakcie spróbował najpierw żonglować pozycjami wahadłowych, później dokonał (w końcu!) trzech szybkich zmian personelu, a co jeszcze ważniejsze: ustawienia, bo wprowadzenie Bissoumy, przysunięcie Sona w pobliże Kane’a i przejście na 3-5-2 było tak naprawdę kluczem do odzyskania inicjatywy i odblokowania miejsca do rozpędzenia się przez obu atakujących. Owszem: jeszcze dobrych parę minut po bramce Bentancura (tak naprawdę mojej ulubionej, bo będącej efektem doskoku pressingowego) miałem silne poczucie, że najlepszym piłkarzem środka pola był w tym meczu James Maddison – było to akurat wtedy, kiedy Lloris kapitalnie bronił strzał Patsona Daki. Tyle że sam jeden Maddison (skądinąd również zmuszający kapitana Tottenhamu do świetnej interwencji tuż przed przerwą) spotkania z Tottenhamem wygrać nie był w stanie. Skądinąd, i bardzo a propos kontroli nad meczem: jeśli w tym wszystkim chodzi po prostu o uśmiech, to czy Son nie uśmiechałby się częściej, gdyby mógł liczyć na podania kogoś takiego jak Maddison właśnie?