Harry Kane, on jest jednym z nas

Wciąż nie kupiłem sobie jego koszulki. Jakoś tak mam, że jeśli idzie o zawodników Tottenhamu wolę zaczekać do chwili, w której zakończą karierę, ewentualnie do czasu, kiedy ich rozstanie z klubem przestanie mnie już boleć. A Harry Kane, jak powiedział przecież w pomeczowym wywiadzie, jeszcze nie skończył. W meczu z Manchesterem City – najlepszym być może występie Tottenhamu w tym sezonie, a z całą pewnością najlepszym przeciwko drużynie z czołówki tabeli – strzelił wprawdzie dwusetnego gola w Premier League, a w Tottenhamie bramkę numer 267, dzięki czemu przeskoczył Jimmy’ego Greavesa i stał się najskuteczniejszym strzelcem w dziejach klubu, ale wciąż ma apetyt na więcej.

Tottenham bez żółci

O tym, czy to „więcej” może się spełnić w tym akurat klubie, będzie jeszcze czas podyskutować. Parę tygodni temu Kane powiedział jasno, że uważa się za kibica Tottenhamu i że jest otwarty na rozmowy o przedłużeniu kontraktu – ale tu wiele zależeć będzie pewnie od tego, czy swoją umowę z Danielem Levym przedłuży Antonio Conte i czy obecny sezon drużyna zakończy w pierwszej czwórce, a po drodze zdoła jeszcze powalczyć w Pucharze Anglii i Lidze Mistrzów. Na pewno taki mecz jak dzisiejszy również trenerowi Tottenhamu dostarcza argumentów za tym, by zamiast w kółko latać między Włochami i Anglią, spróbować wreszcie zapuścić korzenie w Londynie. Jako się rzekło: tak dobrze w tym sezonie jeszcze nie grali i w końcu udało im się nawiązać do najlepszych momentów sezonu poprzedniego, w którym impet po zmianie trenera, a później po przyjściu Kulusevskiego i Bentancura, pozwolił ostatecznie wrócić do Champions League.

Będzie czas również pospekulować nad istotą tego przełamania. Czy to kwestia powrotu do zdrowia kluczowych zawodników, ze wspomnianą dwójką na czele? Czy fakt, że ten akurat rywal na tym stadionie wyjątkowo Tottenhamowi „leży”? Czy porażka na Etihad przed 17 dniami, a zwłaszcza późniejsza szczera rozmowa Contego z drużyną na temat łatwości, z jaką traci ona bramki, przyniosła oczyszczenie i pozwoliła zacząć wszystko od nowa? Choroba i operacja usunięcia woreczka żółciowego włoskiego szkoleniowca dodała drużynie dodatkowej motywacji? A może to nie Tottenham był tak dobry, tylko City – mimo indywidualnych rekordów Haalanda piłkarsko w tym roku gorsze, o co kłóciłem się dziś z Łukaszem Piszczkiem zarówno na, jak i po zejściu z anteny Viaplay – po prostu do Londynu nie dojechało, Pep Guardiola zaś przekombinował wysyłając młodego Rico Lewisa na lewą obronę, a Kevina de Bruyne wpuszczając na boisko dopiero po godzinie? Pytania można by mnożyć, na część udało się może odpowiedzieć w pomeczowej dyskusji, ale teraz jednak wypada się zatrzymać przy tym rekordzie i przelecieć w pamięci wszystko, co do niego doprowadziło.

Odrzucenie, którego nie było

Pamiętam, że kiedy Harry Kane zdobył setnego gola w Premier League, on sam zdecydował się opowiedzieć swoją historię – pamiętam także, że streszczałem ją wtedy dla Sport.pl. Zaczynała się tak: miał osiem lat, szedł przez park z ojcem, który ni stąd, ni zowąd oznajmił, że ma mu coś ważnego do powiedzenia. Była to wiadomość, że szkółka Arsenalu, w której wówczas trenował, nie jest nim zainteresowana. Często później wspominał reakcję taty: to, że go nie skrytykował, tak samo zresztą, jak nie skrytykował tych, którzy podjęli decyzję w sprawie jego przyszłości. Pan Patrick Kane nie dawał synowi do zrozumienia, że się nie nadaje, nie okazywał wściekłości i rozczarowania, nie nakładał dodatkowej i zupełnie zbędnej presji. Po prostu objął chłopca ramieniem i powiedział, że najważniejsze, żeby dalej robił swoje i że znajdą mu inny klub. Dwa lata później Harry Kane trafił do akademii Tottenhamu, któremu zresztą kibicowała cała jego rodzina i w którym grał jego ówczesny idol, Teddy Sheringham.

Później, w przyszłości, miał być do Sheringhama porównywany – mam gdzieś w prastarych fiszkach wywiad z Lesem Ferdinandem, zestawiającym właśnie tych dwóch snajperów, zwłaszcza w kwestii tego, jak obaj naturalnie odnajdywali wolną przestrzeń między liniami rywala, ale dorzucającym jeszcze do puli Alana Shearera, który podobnie jak Kane potrafi uderzyć nie do obrony zza pola karnego. To Ferdinand pierwszy przed Contem określił Kane’a mianem „dziewięć i pół”, które miało opisywać zawodnika pomiędzy boiskową „dziewiątką” a „dziesiątką”; zawodnika, który potrafi być klasycznym snajperem i lisem pola karnego, który potrafi utrzymać się przy piłce plecami do bramki, a potem odwrócić się i popędzić w jej stronę, choć kiedy drużyna tego potrzebuje, wystarcza mu inteligencji, by się cofnąć i zająć pozycję w drugiej linii, a następnie uruchomić któregoś z wybiegających na pozycję kolegów precyzyjnym podaniem. Ubiegłoroczna wygrana 3:2 na Etihad to szczytowe chyba osiągnięcie Kane’a w tej roli.

Warto historię o odrzuceniu przez Arsenal przypomnieć także dlatego, że – choć opowiadał ją już jako zdobywca setki goli w Premier League, to wspominał też chwile, w których myślał, że nie zdobędzie ani jednego. Miał wówczas dziewiętnaście lat – niejeden jego rówieśnik był już gwiazdą, za niejednego płacono fortunę – i od dwóch lat tułał się po wypożyczeniach do niższych lig. Nawet tam nie zawsze mieścił się w wyjściowej jedenastce: czy mógł marzyć o tym, że stanie się podporą nie tylko klubu z ekstraklasy, ale też reprezentacji kraju? Przy okazji poznawał, jak wspomina, prawdziwe życie, przyglądając się ludziom, dla których wizja spadku z drugiej do trzeciej ligi oznaczała groźbę radykalnego ograniczenia i tak niewielkich na tym poziomie zarobków czy wręcz bezrobocia. Przestawał być dzieckiem.

Warto robić swoje

Scenariusz ten znało wielu podobnych jemu młodzieńców. Okres przygotowawczy spędzony z pierwszym zespołem i szansa gry w spotkaniach towarzyskich, zwłaszcza kiedy największe gwiazdy nie wróciły jeszcze z wakacji, później daremne nadzieje na to, że nadarzy się kolejna okazja, a w zimowym okienku transferowym – wypożyczenie do jednej z niższych lig. Tam zaś szok i twarde lądowanie („W Yeovil nie mamy Ritza” – mówił dawnemu koledze Kane’a z Tottenhamu, Androsowi Townsendowi, szkoleniowiec lokalnej drużyny, prowadząc go do obskurnego hoteliku i upewniając się, że na wyposażeniu pokoju jest garnek do gotowania makaronu), adaptacja do bardziej bezpośredniego stylu gry, czasem kontuzje. W przypadku Kane’a najpierw było Leyton Orient (od stycznia do maja 2011), później Millwall (od stycznia do maja 2012), w kolejnym sezonie Norwich (gdzie złamał kość śródstopia) oraz Leicester.

„Robić swoje” musiał więc wyjątkowo długo. Pierwszy raz na ławce rezerwowych Tottenhamu znalazł się wprawdzie w październiku 2009, debiutował – w meczu Ligi Europy – w sierpniu 2011, ale na to, by Tim Sherwood, nadzorujący jego rozwój w młodzieżówce, zaczął na niego stawiać już będąc tymczasowym trenerem Tottenhamu, musiał czekać jeszcze dwa i pół roku – wcześniej przekonał jedynie Andre Villas-Boasa, by nie wysyłał go na kolejne wypożyczenie. U Mauricio Pochettino również zaczynał jako rezerwowy, za Soldado i Adebayorem: Argentyńczyk ostatecznie przekonał się do niego po wygranej z Aston Villą w listopadzie 2014 r., kiedy to strzelił zwycięskiego gola w ostatniej minucie (był to zresztą gol bardzo szczęśliwy, bo Anglik wykonywał rzut wolny i trafił w mur, a piłka po rykoszecie zmyliła bramkarza i wpadła do siatki). Pochettino zawsze podkreślał, że to dzięki tej bramce w klubie uwierzono, że wie, co robi; w moim kibicowskim życiu – i w karierze Kane’a – zaczynał się najlepszy czas.

Przez wszystkie te lata przed wywalczeniem miejsca w podstawowym składzie, tak jak wtedy w parku z ojcem, nie myślał, że coś jest nie tak. Nie zniechęcał się. I ciężko pracował. Cytowany już Les Ferdinand, który przez jakiś czas szkolił napastników Tottenhamu, opowiadał, że nigdy w życiu nie spotkał juniora, który tyle pracy wkładałby w swój rozwój; bramkarz Brad Friedel dorzucał wspomnienie Kane’a, wypraszającego u niego dodatkowe pół godziny po treningu, by mógł poćwiczyć strzały. Dobrze pamiętam, jak podczas pierwszych występów na White Hart Lane miał kłopoty z przyjęciem piłki, jak nie potrafił ustać na nogach w starciu z obrońcami: kiedy patrzę na miejsce, w którym jest dzisiaj, czuję, że powinienem się przyznać do tego, że kompletnie w niego nie wierzyłem.

Cud wielu sezonów

Inna sprawa, że nie tylko ja wtedy w niego wątpiłem. Po świetnym sezonie 2015/16 pytano, czy będzie umiał powtórzyć strzeleckie osiągnięcia w sezonie kolejnym – to wtedy mówiło się o „one season wonder”. Otóż powtórzył. Rok później zastanawiano się, czy będzie potrafił pokazać się w Lidze Mistrzów. Otóż potrafił. Dwa lata później chciano wiedzieć, czy da radę zagrać dobry mecz na mundialu. Otóż dał. A dzisiaj nie tylko w Tottenhamie i w Premier League ustanawia i goni kolejne rekordy – robi to samo w reprezentacji, której jest kapitanem.

José Mourinho obiecywał mu wprawdzie, że zrobi z niego gwiazdę na miarę Messiego i Ronaldo, ale chyba zbyt mocno chodzi po ziemi, by nabrać się na podobne gadki. „On jest jednym z nas” – śpiewają o nim kibice, a kolejni szkoleniowcy nie mogą się nachwalić jego skromności i zrównoważenia. Pochettino w tym kontekście podkreślał zbawienny wpływ żony – z Kate chodził w zasadzie od dzieciństwa, mają troje dzieci i rodzinność Kane’a również chyba jest powodem, dla którego ta kariera toczy się tak wzorowo. Jaki tam Ronaldo – najlepszy strzelec Tottenhamu nie ma w sobie nic z celebryty, nie imprezuje, nie sfotografowano go z żadną modelką ani nie złapano na paleniu pod prysznicem. Z wyglądu i uczesania przypomina bardziej bohatera filmu epoki kina niemego niż współczesnego piłkarza – jako że nie mogę wciąż zapomnieć porównania, które poczynił kiedyś Jonathan Wilson, zestawiając legendę Tottenhamu z pilotami RAF, napiszę i to, że Harry Edward Kane mógłby zagrać w nim rolę jednego z tych dzielnych pilotów dwupłatowca, którzy nigdy nie wrócili z wyprawy przeciwko Czerwonemu Baronowi.

Oczywiście dziś nie pressuje już tak maniacko jak w pierwszych latach pracy z Pochettino. Nauczył się dbać o zdrowie. Wynajął kucharza. Wzmocnił kostki – ich kontuzje trapiły go przez dobrych parę sezonów. Do pracowitości i skromności, do zabójczej skuteczności strzeleckiej i zdolności dostrzegania kolegów, wypada więc dodać inteligencję, dojrzałość i odporność psychiczną. Fakt, że gdy zmarnuje jedną, drugą czy trzecią okazję w meczu, nie traci równowagi i próbuje jeszcze raz, świadczy o tej ostatniej równie mocno, jak to, że tak szybko pozbierał się po niewykorzystanym karnym w meczu z Francją na ostatnim mundialu.

Zostań z nami

Ale ci, którzy go znają, mówią o czymś jeszcze: o nieustannej chęci rozwoju; to jest to „więcej”, o którym wspominał po meczu z City. W czasach, gdy pracował z Pochettino, opowiadano, że wieczorami, oglądając w domu mecze, wymieniał się na WhatsAppie uwagami z Argentyńczykiem i jego asystentami („Zobacz, Harry, jak rusza się ten napastnik, jak zmienia tempo biegu, jak znajduje pół metra wolnej przestrzeni i jak gubi obrońcę”). Albo jak w wolne popołudnia umawiał się z grupą kolegów grających w ofensywie Tottenhamu na dodatkowe sesje strzeleckie – ale nie skupiające się na jałowym waleniu piłki do pustej bramki, tylko takie, w których korzystając z pomocy bramkarzy z drużyny juniorskiej, można odtworzyć na tyle, na ile się da, sytuacje meczowe. I jak analizował swoje własne występy: zarówno na boisku treningowym, jak później przed monitorem.

Zdaję sobie sprawę, że z perspektywy tak zwanego neutralnego obserwatora najważniejsze pytanie dnia dzisiejszego brzmi, czy owo „więcej” można osiągnąć w Tottenhamie? Zrobił dla klubu wystarczająco wiele, by móc odejść z podniesionym czołem – a może nawet z uzasadnionym poczuciem, że nie ma się co łudzić marzeniami o jakichś mistrzostwach czy pucharach, po które może sięgnąć w tych barwach. Ale przecież ja, do cholery, nie jestem żadnym neutralnym obserwatorem. Czytam Barneya Ronaya w „Guardianie”, piszącego, że Harry Kane nie potrzebuje trofeów, bo już jest wystarczająco wielki. Patrzę, jak po meczu z City wspólnie z innym supersnajperem Tottenhamu, Clive’em Allenem, wspomina te chwile sprzed kilkunastu lat, gdy u niego również zaczął pobierać u niego lekcje. Bardzo już chciałbym mieć tę koszulkę.

3 komentarze do “Harry Kane, on jest jednym z nas

  1. me262schwalbe

    Jeśli o mnie chodzi, to nie mogę powiedzieć, że wątpiłem, raczej określiłbym swoje emocje, Jako nie traktowanie poważnie młodego Kane’a Jako napastnika, osobiście zwykle nie tylko w kwestiach sportowych jak pojawia się coś nowego/ktoś nowy to daję sobie/komuś czas, żeby zobaczyć jak się sprawy potoczą/jak sytuacja się rozwinie, a nie żeby od razu przekreślać lub od razu hurra optymizm. Przyznam się, że po epoce Berby/Keano jakoś niedowierzałem, że będzie chleb z tej mąki. Okazuje się, że coś, co teoretycznie nie ma prawa nastąpić, jest wielce prawdopodobne, że się uda. Mało tego było więcej niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Oczywiście sukcesy miały całą grupę autorów łącznie z około boiskowymi i około sportowymi wątkami wielokrotnie publikowanymi przez Redaktora, ale udziału Kane’a we wszystkich punktach nie wolno przemilczeć/pominąć. Wiadomo apetyt rośnie w każdej kibicowskiej wyobraźni i nie nigdy nie będzie go dosyć, ale może zejdźmy na ziemię czy ktokolwiek spodziewał się kiedy Kane wchodził do pierwszej drużyny, że on sam oraz drużyna przejdą tę drogę, którą przeszli i będą w tym miejscu, w którym są …. a końca drogi na razie nie widać

    Odpowiedz
  2. ArsenalFan

    Zapewne większość czytelników tego bloga czytała ten artykuł ale jeżeli ktoś ominął to podrzucam. Przy okazji chciałbym wywołać Pana do tablicy panie Michale. Co Pan sądzi o koncepcji powrotu Pochettino? Da się wejść dwa razy do tej samej rzeki? Historia niby daje nam kilka interesujących przypadków. Carletto w Madrycie, Zidane tamże, The Special One w Chelsea oraz najbardziej spektakularny powrót czyli Jupp Heynckes zdobywający potrójną koronę. Ale mimo wszystko jakoś nie widzę tego powrotu w Tottenhamie…
    PS. Akapit w którym autor artykułu opisuje w kilku słowach obecną sytuację w klubie na podstawie charakterystyki kilku kluczowych zawodników – perełka!
    https://www.theguardian.com/football/blog/2023/mar/07/tottenham-mauricio-pochettino-antonio-conte-daniel-levy

    Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *