Archiwum miesiąca: wrzesień 2024

To był nokaut: jak Tottenham zdobył Old Trafford

Tym razem nie trwało to czterdziestu pięciu minut, jak w pierwszej połowie wyjazdowego, ostatecznie tylko zremisowanego meczu z Leicester. Tym razem było w grze Tottenhamu dużo więcej niż momenty, obserwowane nawet w trakcie przegranych spotkań z Newcastle i z Arsenalem. Tym razem zobaczyliśmy występ bliski kompletnego, z pewnością najlepszy w tym sezonie, ba, może od czasu przeprowadzki Ange’a Postecoglou do Londynu. Występ, który – tak sobie wyobrażam – Australijczyk rozgrywa w głowie co tydzień. Występ, o którym opowiada swoim piłkarzom na odprawach. Występ, do którego – jak im wpaja na treningach – naprawdę są zdolni. Występ, w którym od pierwszej minuty rzucają się na rywala, odbierają mu piłkę już na jego połowie, a następie konstruują kolejne ataki z szybkością, zdecydowaniem i – tak, Postecoglou lubi to słowo, więc również go użyję – agresją, która charakteryzuje ich zarówno z futbolówką, jak i bez. Występ, w którym są konsekwentni, nawet jeśli jedna czy druga sytuacja, jaką wykreowali, nie kończy się bramką (zastępujący dziś kontuzjowanego Sona Timo Werner był dwukrotnie sam na sam z Onaną, Maddison wyszedł przed bramkarza United po kapitalnej wymianie podań z Kulusevskim, wieńczącej jedną z najpiękniejszych akcji meczu, ale w ogóle ich to nie zdeprymowało – próbowali dalej). Występ, w którym są skoncentrowani i minimalizują zagrożenie fazami przejściowymi rywala.

O tym też trzeba wspomnieć, podziwiając koncert gry Tottenhamu na Old Trafford: był to koncert, w którym na pochwałę zasługiwali nie tylko gracze ofensywni, albo inaczej: oni zasługiwali na pochwałę także za postawę w defensywie. Mówiąc „defensywa” nie mam przy tym na myśli wyłącznie faktu, że Werner czy Johnson często wracali przed własne pole karne, by asekurować Udogiego i Porro: dyscypliną w tej materii wyróżniał się każdy właściwie z zawodników Spurs, świadomy, że największe niebezpieczeństwo ze strony United może grozić właśnie w trakcie tzw. faz przejściowych. Przyznajmy: groziło, Garnacho raz trafił w słupek, a Rashford raz zmusił Vicario do interwencji, ale wymieniam obie te sytuacje ze świadomością, że na ich tle jeszcze mocniej wybrzmiewa stacatto kolejnych szans i akcji wykreowanych przez piłkarzy Postecoglou.

Nie wiem, od którego zacząć litanię pochwał. Chyba jednak najlepiej od piłkarza, o którego dziennikarze podpytywali trenera jeszcze paręnaście dni temu, sugerując jakiś kryzys pewności siebie (pooddychajcie chwilę, poćwiczcie jogę, odpowiadał…): od Solankego. Anglik nie tylko zdobył dziś trzecią bramkę w trzecim kolejnym meczu, ale oprócz tego dawał drużynie coś, czego nie miała w pierwszej fazie sezonu, kiedy leczył kontuzję, a potem odbudowywał kondycję i odzyskiwał rytm gry. Tym czymś jest, po pierwsze, orientacyjny punkt w ataku: punkt, na którym skupia się uwaga defensorów rywala, co stwarza możliwości zawodnikom atakującym z głębi pola. Po drugie, mówimy o zawodniku świetnie czującym się w polu karnym, gotowym zgubić krycie, doskoczyć do dobitki, dołożyć nogę (tak strzelił wszystkie trzy gole w dotychczasowej karierze w Tottenhamie, ileż to razy pod jego nieobecność skrzydłowi dogrywali piłkę w miejsca, gdzie kogoś takiego wówczas jeszcze brakowało…). Po trzecie, mówimy o piłkarzu inicjującym pressing. Ciężko pracującym dla drużyny na całym boisku.

To samo można powiedzieć o Dejanie Kulusevskim, który dziś nie tylko strzelił gola, ale wykreował dziewięć okazji dla kolegów (aż sześć z nich było tzw. dużymi okazjami). Służy Szwedowi to cofnięcie do drugiej linii i rozpędzanie się stamtąd w kierunku bramki przeciwnika. Służy mu coraz lepsza współpraca ze schodzącym w związku z tym jeszcze niżej Maddisonem – ten pierwszy jest groźniejszy dzięki swojemu wybieganiu, ten drugi dzięki operowaniu piłką. Wspierani przez uważnego i również pewnie czującego się z futbolówką Bentancura, tworzą ostatnio tercet idealny.

A cóż powiedzieć o Brennanie Johnsonie? Kilkanaście dni temu zlikwidował swoje konto w mediach społecznościowych, zmęczony krytyką co poniektórych, ekhem, kibiców – i od tamtej pory zdobył cztery gole w czterech kolejnych meczach, dziś doliczając jeszcze asystę. Ten 22-latek rozegrał w Tottenhamie ledwie 40 meczów, notując 9 goli i 11 asyst – są to moim zdaniem doskonałe statystyki.

A cóż powiedzieć o Mickym van de Venie, którego rajd sprzed własnego pola karnego dał Tottenhamowi pierwszą bramkę? Holender skopiował w ten sposób swój wyczyn z meczu z Evertonem, tylko wtedy podawał do Sona, a dziś odegrał wzdłuż linii końcowej do Johnsona, ale oprócz zagrożenia na połowie gospodarzy, na własnej stanowił zaporę nie do przejścia – mam wrażenie, że Garnacho nawet nie próbował się z nim ścigać.

Naprawdę, komplementować wypada całą drużynę, łącznie ze zmiennikami – wspomniałem już, że dziś Tottenham radził sobie bez Sona, na drugą połowę nie wyszedł zastąpiony przez Spence’a Udogie, a w końcówce kolejne minuty dostali młodzi Bergvall i Moore.

Tak, wiem, nie napisałem ani słowa o czerwonej kartce Fernandesa, ale nagadaliśmy się o niej w studiu Viaplay aż za bardzo. Naprawdę mam poczucie, że nie miała wielkiego znaczenia. Paradoksalnie w dziesiątkę United miało nawet moment lepszej gry, gdzieś w okolicy 60. minuty – w komplecie było naprawdę (myślę, że kibice MU przyjmą to bez urazy, bo w gruncie rzeczy myślą to samo) beznadziejne, pasywne i zagubione bardziej nawet niż w trakcie przegranego meczu z Liverpoolem. W metafory bokserskie nie jestem dobry, ale w sposobie, na jaki Tottenham wyprowadzał ciosy, a United je przyjmowało, jak nie tylko padały bramki, ale sunęły akcje i stwarzały się szanse (nawet Romero pięknie uderzał nożycami), było coś z pamiętnego pojedynku Andrzeja Gołoty z Lennoksem Lewisem – z tą różnicą, że wówczas sędzia zlitował się nad Polakiem po 95. sekundach, a dziś Czerwone Diabły musiały wytrzymać 95 minut.

Bitwa na Etihad: kieszonkowcy Artety, cierpliwość Guardioli, zmęczenie Rodriego i konsekwencja Olivera

Szkoda, że tak mało tu będzie o samym futbolu. Ale pewnie trudno się dziwić, bo w sumie od pierwszych sekund – od wejścia Havertza w Rodriego – widać było, że starcie w Manchesterze, choć rozgrywane jeszcze we wrześniu, w oczach jego uczestników może przesądzić o mistrzostwie Anglii. Że na Emirates zdają sobie sprawę, że to jest ten rok, w którym budowana przez Artetę drużyna jest u szczytu możliwości, że po tytuł trzeba sięgnąć teraz, że za rok może być już za późno. Że na Etihad z kolei czują, że budowana przez Guardiolę twierdza może w tym czasie zachwiać się w posadach – i to nie tylko ze względu na 115 zarzutów, które zaczęły być wreszcie rozpatrywane, co trener City komentuje frazą, że niektórzy chcieliby wymazać jego klub z powierzchni ziemi. Szkoda, że Michael Oliver wtedy nie pokazał kartki Havertzowi, być może mecz toczyłby się wówczas spokojniej, a tak nerwy u piłkarzy i sztabów obu drużyn od pierwszych chwil napięły się jak postronki.

O sędziowaniu musi tu być sporo. O niekonsekwencji arbitra, dającego drugą żółtą kartkę Trossardowi za odkopnięcie piłki – nie tylko dlatego, że Belg zrobił to ułamek sekundy po gwizdku, być może nie będąc już w stanie zatrzymać rozpędzonej nogi, ale i dlatego, że wcześniej Oliver nie zareagował przy podobnym odkopnięciu Doku. O bezradności arbitra w sytuacjach, kiedy Arsenal w drugiej połowie kradł czas, wykorzystując każde wznowienie gry przez Rayę do jej opóźniania. Scena, w której bramkarz Kanonierów położył się na boisku, symulując kontuzję i dając czas Artecie na udzielenie drużynie wskazówek, była równie spodziewana jak gol Gabriela z rzutu rożnego. Przyznam, że w pewnym momencie używałem już sekundnika, żeby sprawdzić, ile każda z tych przerw trwała – jeśli uwzględnić jeszcze zmiany wydaje się aż niewiarygodne, że do drugiej połowy doliczono zaledwie siedem minut. Okoliczności, w jakich padł gol Calafiorego, również były kontrowersyjne – kapitan City Walker po rozmowie z arbitrem (Oliver wezwał jego i Sakę, by zaapelować o… uspokojenie emocji) wracał jeszcze na swoją pozycję, kiedy goście wznowili grę i skierowali piłkę akurat w stronę, na której powinien się znajdować prawy obrońca City.

To są te detale, można by w tym momencie powiedzieć. Detale, o które Mikel Arteta dba w sposób zaiste niezrównany, nawet jeśli czasami oznacza to konieczność wchodzenia w szarą strefę. Czy cel uświęca środki, czy te wszystkie symulowane urazy, kradzione sekundy, drobne prowokacje, przestaną mieć znaczenie na koniec sezonu, jeśli ostatecznie zakończy się triumfem Arsenalu? Wiem, że to pytanie ucichnie przy lawinie pretensji o drugie żółte kartki Trossarda i Rice’a (w meczu z Brighton), wokół których trener Kanonierów podwyższać będzie teraz mur oblężonej twierdzy, niemniej chciałbym je tutaj zostawić. Nie tylko dlatego, że podobne spowalnianie gry Arsenal stosował także w ubiegłotygodniowych derbach z Tottenhamem i generalnie w kradnięciu czasu zaczął się specjalizować, jak wynajęty przez Artetę do jednej z coachowskich sesji z piłkarzami kieszonkowiec. Także dlatego, że z coraz większym trudem oglądam mecze, w których złych emocji jest tyle, że nawet Guardiola z wściekłością kopie swój fotel.

Bo przecież chciałoby się pisać właśnie o futbolu. O lekkości, z jaką Savinho przyjął sobie piłkę przy linii, zwiódł Calafiorego, ściął do środka, a potem wyłożył ją Haalandowi – i o wykończeniu Haalanda zewnętrzną częścią buta, które dało Norwegowi setnego gola w sto piątym występie dla City. O fenomenalnym, zaiste, uderzeniu Calafiorego. O kunszcie, z jakim wyuczeni przez Nicolasa Jovera Kanonierzy strzelili kolejnego gola po rzucie rożnym – jeśli dobrze liczę, czterdziestego trzeciego w ciągu ostatnich trzech lat (niebywała statystyka, przyznacie – gospodarzom nie pomogła nawet decyzja o zmianie zawodnika próbującego upilnować Gabriela, z Doku na Walkera). O sprawności, z jaką Raya wyłapywał kolejne dośrodkowania MC – i groźniejsze od tych dośrodkowań strzały Gvardiola. Może także o cenie, jaką przychodzi płacić piłkarzom za udział w meczach o takim poziomie intensywności, fizyczności, czy w końcu: znaczenia – Rodri, który jeszcze w pierwszej połowie opuścił boisko z kontuzją kolana, przed środowym spotkaniem w Lidze Mistrzów mówił o potrzebie zastrajkowania przez nadmiernie eksploatowanych piłkarzy; przypomnijmy, że kiedy on walczył jeszcze o mistrzostwo Europy z Hiszpanią, większość drużyn Premier League rozpoczęła już przygotowania do sezonu. Nawiasem mówiąc kontuzje uniemożliwiły występ w tym meczu innym artystom środka pola: Odegaardowi i De Bruyne. Wszyscy oni wiedzą, że po zakończeniu sezonu mają się odbyć Klubowe Mistrzostwa Świata…

Jakaś część mnie podziwiała oczywiście dyscyplinę, z jaką Arsenal bronił się przez całą drugą połowę we własnym polu karnym. Ustawienie 5-4-0, bo w przerwie White zmienił Sakę. Podwajane krycie wchodzących w drybling skrzydłowych City. Blokowane strzały. Spokój w obliczu niezliczonych wymian krążącej po obwodzie futbolówki (w całym meczu gospodarze nabili 699 podań, większość właśnie w drugiej połowie i, jak podejrzewam, większość w okolicy trzydziestego metra od bramki Rayi). 

Ostatecznie pozwoliło to jedynie na wywiezienie z Etihad punktu zamiast trzech – a to z powodu cierpliwości Guardioli i jego piłkarzy, którą podziwiała inna część mnie. Cierpliwości, która przyniosła gola w 97. minucie po akcji, a jakże, rezerwowych: Grealisha, Kovacicia i Stonesa. Ten ostatni, choć formalnie jest obrońcą, po wejściu na boisko nie opuścił pola karnego Arsenalu ani na moment, grając w zasadzie jako drugi obok Haalanda napastnik, który mógł rywalizować z rosłymi obrońcami gospodarzy. Być może City nie męczyłoby się aż tak straszliwie, gdyby nie kontuzja Rodriego – piłkarza, który jak nikt w tym roku zasłużył na Złotą Piłkę – ale to już temat na inną opowieść. Po tak naładowanym emocjami meczu zresztą, wołania o strajk nadmiernie eksploatowanych piłkarzy nie zostaną usłyszane.

Derby północnego Londynu, czyli historia się powtarza

Spróbujmy przekleić jeden do jednego początek poprzedniego wpisu i sprawdźmy, w którym momencie przestaje się zgadzać. „Czy widziałem ten mecz w wykonaniu tej drużyny pod tym trenerem już wielokrotnie? Dominacja i kontrola (pozorna, jak się okazuje). Gra na połowie rywala, ba: w jego polu karnym. Sytuacje i szanse, nawet strzały. Popisy technicznego kunsztu, ale też – przyznajmy – podparte ciężką pracą na całym boisku. A przy tym dwa momenty gapiostwa, wykorzystane przez przeciwnika, który większą część meczu bronił się w dziesięciu w obrębie i tuż przed własnym polem karnym”… No dobrze, w tym ostatnim zdaniu należałoby dokonać korekty, zmieniając dwa momenty gapiostwa w jeden, ale dalsze akapity muszą już być mniej optymistyczne niż te pisane po porażce z Newcastle. Tym razem to były przecież derby północnego Londynu: mecz, w którym pasja trybun powinna powodować, że drużyna faktycznie gra na 110 procent normy – a spowodowała jedynie coś, co Postecoglou określił po meczu mianem „braku przekonania”.

Nie słuchało się tych słów dobrze. A może raczej: niedobrze się patrzyło na poczynania Tottenhamu po straconym golu – po tej jednej chwili gapiostwa przy stałym fragmencie – kiedy to gospodarzom ewidentnie brakowało pomysłu, co mają zrobić teraz. Wydawałoby się: nie powinno tak być, bo przecież tracone bramki są wpisane w strategię trenera, który uznaje, że doskonałość w futbolu nie istnieje, więc na zachowanie czystego konta co tydzień trudno liczyć – byle tylko można było strzelić więcej goli od przeciwnika. A tutaj znowu blado. A tutaj liczba strzałów może nawet wydaje się zadowalająca, ale już ich jakość – nie bardzo. A tutaj w pamięci zostaje na przykład ten moment z pierwszej połowy, kiedy imponujący pressing Tottenhamu przynosi odebranie piłki przed polem karnym rywala i szansę Solankego, ten jednak zwleka ze strzałem na tyle długo, by Saliba zdołał go zablokować. Albo okazja Kulusevskiego – nie ta z piątej minuty, gdzie instynktownie bronił Raya; późniejsza, kiedy Saliba pozbawił Szweda swobody manewru. Albo ta płynna akcja z 73. minuty, kiedy piłka błyskawicznie krążyła między zawodnikami Spurs, by w końcu trafić do Maddisona, ten jednak zamiast strzelać próbował ją jeszcze przekazać Sonowi… i tyle z tego było. Znów patrząc na sposób, w jaki rozwijały się ataki gospodarzy, miałem wrażenie, że oglądam szczypiornistów i piłkę krążącą po obwodzie – problem w tym, że nie miał kto jej rzucić. Mało prostopadłych podań, mało strzałów, schematyczne dość próby dostarczenia futbolówki na skrzydło, ale potem płynące ze skrzydła dośrodkowania z łatwością padające łupem stoperów Arsenalu.

Kto oglądał dzisiejsze studio przedmeczowe Viaplay, ten wie: osłabienia Arsenalu nie budziły we mnie wielkich nadziei. Czy z Odegaardem i Rice’em, czy bez – Mikel Arteta już w poprzednim sezonie pokazał, że wie, jak się gra z Tottenhamem. Że można oddać piłkarzom Postecoglou futbolówkę, zagęścić przedpole własnej bramki, a oprócz tego czyhać na sposobność do kontry bądź  na stały fragment właśnie. Jeśli spojrzymy na cztery ostatnie gole Arsenalu w derbach północnego Londynu – dzisiejsze trafienie Gabriela było trzecim po rzucie rożnym. Historia się powtarza: w ostatnich trzech latach Kanonierzy zdobyli już 42 gole po stałych fragmentach (tylko w sezonie 23/24 – 22) i trudno, żeby kibic Tottenhamu nie przypominał sobie w tym momencie z goryczą dysertacji pracującego niegdyś z Antonio Conte Gianniego Vio – dysertacji o tym, że rzuty rożne i wolne mogą być ekwiwalentem napastnika strzelającego dla drużyny 20 bramek w sezonie. Można powiedzieć: zajmujący się w Arsenalu stałymi fragmentami Nicolas Jover potężnie ułatwił zadanie dziennikarzom spisującym pomeczowe sprawozdania. Mogli po prostu uczynić ich głównym bohaterem… Nicolasa Jover. 

O tym też zdążyłem w studiu powiedzieć: kiedy wszystko Tottenhamowi wychodzi, oglądamy futbol oszałamiająco piękny, może nawet najlepszy w lidze. Problem w tym, że w piłkę grają ludzie, a ludziom z definicji nie może wychodzić „wszystko”. Ludzie mają słabe punkty, jak świetny przecież w bronieniu strzałów Vicario, przy rzucie rożnym przynoszącym Arsenalowi gola odpychający stłoczonych przed nim zawodników zamiast skupić się na tym, gdzie za moment pojawi się piłka.

To poczucie rosło we mnie w ostatnich miesiącach poprzednich rozgrywek: w tej lidze wszyscy już wiedzą, jak grać przeciwko Tottenhamowi. A że dziś Arteta w jakimś sensie zrobił to samo, co Howe czy Cooper w minionych tygodniach – wrażenie to pogłębia się w pierwszych kolejkach sezonu obecnego.

Co mnie prowadzi w kierunku myśli raczej niespokojnej. O Ange’u Postecoglou, który jest, owszem, wspaniałym człowiekiem i dobrym wychowawcą, który pięknie potrafi opowiadać o piłce i o życiu, ale którego poziom radykalizmu może się okazać jak na Premier League jednak zbyt wysoki. Że Australijczyk to może być przypadek trochę taki jak Juanma Lillo, piękny umysł, wizjoner i idealista, z którym Pep Guardiola toczy najbardziej fascynujące debaty w dziejach współczesnego futbolu, ale który nieprzypadkowo nie prowadzi drużyny samodzielnie.

Owszem, zaraz po tej myśli przychodzi druga: o powszechnej niecierpliwości, która w dzisiejszych czasach zniszczyła niejedno trenerskie dzieło. Przecież zanim Mikel Arteta stworzył z Arsenalu drużynę nieustraszoną i dzielnie mierzącą się z przeciwnościami, musiało upłynąć sporo czasu – po kilkunastu miesiącach pracy, owszem, wygrany Puchar Anglii dał mu kredyt zaufania, ale nadal roboty było mnóstwo i zdarzały się serie słabszych występów. Ange Postecoglou w sposób oczywisty na podobny kredyt zasługuje, nie tylko dlatego, że Son czy Romero przystępowali do dzisiejszych derbów po wielogodzinnych podróżach z drugiego końca świata, a Dominic Solanke dopiero co wznowił treningi.

Tak, najbardziej ze wszystkiego nie lubię w dzisiejszych czasach niecierpliwości. Łatwych sądów w mediach społecznościowych. Hejtowania piłkarzy i zwalniania trenera po jednym kiepskim wyniku. Siedem powyższych akapitów służyło wyłącznie temu, bym nie robił takich rzeczy na koniec akapitu ósmego.

Trzy pytania o porażkę Tottenhamu w Newcastle

Czy widziałem ten mecz w wykonaniu tej drużyny pod tym trenerem już wielokrotnie? Dominacja i kontrola (pozorna, jak się okazuje). Gra na połowie rywala, ba: w jego polu karnym. Sytuacje i szanse, nawet strzały. Popisy technicznego kunsztu, ale też – przyznajmy – podparte ciężką pracą na całym boisku. A przy tym dwa momenty gapiostwa, wykorzystane przez przeciwnika, który większą część meczu bronił się w dziesięciu w obrębie i tuż przed własnym polem karnym. Na końcu: niedosyt i frustracja, również spowodowane myślą, że gdyby w tej drużynie mógł zagrać środkowy napastnik z prawdziwego zdarzenia, jeśli nie Solanke, to Richarlison, naprawdę wyglądałoby to zupełnie inaczej.

Czy szukam, jak każdy rasowy kibic, okoliczności łagodzących? Owszem, wiele razy podczas meczu Tottenhamu z Newcastle patrzyłem z poczuciem narastającej bezsilności, jak futbolówka krąży po obwodzie, gdzieś na dwudziestym-trzydziestym metrze przed bramką Pope’a, zupełnie jakbym patrzył na mecz piłki ręcznej, w trakcie którego drużyna atakująca nie może zdecydować się na rzut. Z drugiej strony: zwłaszcza początek drugiej połowy w wykonaniu Tottenhamu oglądało się z wielką przyjemnością, a statystyka celnych podań gospodarzy (zaledwie 75 %) wskazuje jasno intensywność, z jaką doskakiwali do nich piłkarze Ange’a Postecoglou. Częściej niż w poprzednich spotkaniach zawodnicy Spurs próbowali uderzeń z dystansu – i nie były to, zwłaszcza w wydaniu Sarra i Maddisona, złe uderzenia. Czasami prosiło się o szybszą wymianę podań, zagranie z pierwszej piłki, „na ścianę”. Czasami prosiło się o podniesienie głowy realizującego jakiś schemat zawodnika, zwłaszcza Johnsona w drugiej połowie, kilkakrotnie zagrywającego wzdłuż bramki z założeniem, że na dalekim słupku akcję zamknie lewoskrzydłowy. Czasami niezłe skądinąd schematy rzutów rożnych mogłyby zostać zrealizowane precyzyjniej.

Czy poziom mojej frustracji zmniejszył się w trakcie oglądania meczu Manchesteru United z Liverpoolem? Jak widać: zdecydowanie tak. To nie jest przecież tak, że Tottenham nie miał okazji, że grał ospale czy na jałowym biegu, to nie jest tak, że został rozgromiony równie straszliwie, jak w trakcie dwóch poprzednich wizyt na St. James’ Park. Owszem, pigułka porażki jest gorzka do przełknięcia – ale przecież widzę, że Tottenham gra lepiej, że się uczy i rozwija, a nawet że (patrz: kontuzja Van de Vena i świetny występ zastępującego go Dragusina) jest mocniejszy kadrowo. Gdyby jeszcze ci dwaj środkowi napastnicy nie kontuzjowali się w jednym momencie…