Archiwa tagu: Arteta

Bitwa na Etihad: kieszonkowcy Artety, cierpliwość Guardioli, zmęczenie Rodriego i konsekwencja Olivera

Szkoda, że tak mało tu będzie o samym futbolu. Ale pewnie trudno się dziwić, bo w sumie od pierwszych sekund – od wejścia Havertza w Rodriego – widać było, że starcie w Manchesterze, choć rozgrywane jeszcze we wrześniu, w oczach jego uczestników może przesądzić o mistrzostwie Anglii. Że na Emirates zdają sobie sprawę, że to jest ten rok, w którym budowana przez Artetę drużyna jest u szczytu możliwości, że po tytuł trzeba sięgnąć teraz, że za rok może być już za późno. Że na Etihad z kolei czują, że budowana przez Guardiolę twierdza może w tym czasie zachwiać się w posadach – i to nie tylko ze względu na 115 zarzutów, które zaczęły być wreszcie rozpatrywane, co trener City komentuje frazą, że niektórzy chcieliby wymazać jego klub z powierzchni ziemi. Szkoda, że Michael Oliver wtedy nie pokazał kartki Havertzowi, być może mecz toczyłby się wówczas spokojniej, a tak nerwy u piłkarzy i sztabów obu drużyn od pierwszych chwil napięły się jak postronki.

O sędziowaniu musi tu być sporo. O niekonsekwencji arbitra, dającego drugą żółtą kartkę Trossardowi za odkopnięcie piłki – nie tylko dlatego, że Belg zrobił to ułamek sekundy po gwizdku, być może nie będąc już w stanie zatrzymać rozpędzonej nogi, ale i dlatego, że wcześniej Oliver nie zareagował przy podobnym odkopnięciu Doku. O bezradności arbitra w sytuacjach, kiedy Arsenal w drugiej połowie kradł czas, wykorzystując każde wznowienie gry przez Rayę do jej opóźniania. Scena, w której bramkarz Kanonierów położył się na boisku, symulując kontuzję i dając czas Artecie na udzielenie drużynie wskazówek, była równie spodziewana jak gol Gabriela z rzutu rożnego. Przyznam, że w pewnym momencie używałem już sekundnika, żeby sprawdzić, ile każda z tych przerw trwała – jeśli uwzględnić jeszcze zmiany wydaje się aż niewiarygodne, że do drugiej połowy doliczono zaledwie siedem minut. Okoliczności, w jakich padł gol Calafiorego, również były kontrowersyjne – kapitan City Walker po rozmowie z arbitrem (Oliver wezwał jego i Sakę, by zaapelować o… uspokojenie emocji) wracał jeszcze na swoją pozycję, kiedy goście wznowili grę i skierowali piłkę akurat w stronę, na której powinien się znajdować prawy obrońca City.

To są te detale, można by w tym momencie powiedzieć. Detale, o które Mikel Arteta dba w sposób zaiste niezrównany, nawet jeśli czasami oznacza to konieczność wchodzenia w szarą strefę. Czy cel uświęca środki, czy te wszystkie symulowane urazy, kradzione sekundy, drobne prowokacje, przestaną mieć znaczenie na koniec sezonu, jeśli ostatecznie zakończy się triumfem Arsenalu? Wiem, że to pytanie ucichnie przy lawinie pretensji o drugie żółte kartki Trossarda i Rice’a (w meczu z Brighton), wokół których trener Kanonierów podwyższać będzie teraz mur oblężonej twierdzy, niemniej chciałbym je tutaj zostawić. Nie tylko dlatego, że podobne spowalnianie gry Arsenal stosował także w ubiegłotygodniowych derbach z Tottenhamem i generalnie w kradnięciu czasu zaczął się specjalizować, jak wynajęty przez Artetę do jednej z coachowskich sesji z piłkarzami kieszonkowiec. Także dlatego, że z coraz większym trudem oglądam mecze, w których złych emocji jest tyle, że nawet Guardiola z wściekłością kopie swój fotel.

Bo przecież chciałoby się pisać właśnie o futbolu. O lekkości, z jaką Savinho przyjął sobie piłkę przy linii, zwiódł Calafiorego, ściął do środka, a potem wyłożył ją Haalandowi – i o wykończeniu Haalanda zewnętrzną częścią buta, które dało Norwegowi setnego gola w sto piątym występie dla City. O fenomenalnym, zaiste, uderzeniu Calafiorego. O kunszcie, z jakim wyuczeni przez Nicolasa Jovera Kanonierzy strzelili kolejnego gola po rzucie rożnym – jeśli dobrze liczę, czterdziestego trzeciego w ciągu ostatnich trzech lat (niebywała statystyka, przyznacie – gospodarzom nie pomogła nawet decyzja o zmianie zawodnika próbującego upilnować Gabriela, z Doku na Walkera). O sprawności, z jaką Raya wyłapywał kolejne dośrodkowania MC – i groźniejsze od tych dośrodkowań strzały Gvardiola. Może także o cenie, jaką przychodzi płacić piłkarzom za udział w meczach o takim poziomie intensywności, fizyczności, czy w końcu: znaczenia – Rodri, który jeszcze w pierwszej połowie opuścił boisko z kontuzją kolana, przed środowym spotkaniem w Lidze Mistrzów mówił o potrzebie zastrajkowania przez nadmiernie eksploatowanych piłkarzy; przypomnijmy, że kiedy on walczył jeszcze o mistrzostwo Europy z Hiszpanią, większość drużyn Premier League rozpoczęła już przygotowania do sezonu. Nawiasem mówiąc kontuzje uniemożliwiły występ w tym meczu innym artystom środka pola: Odegaardowi i De Bruyne. Wszyscy oni wiedzą, że po zakończeniu sezonu mają się odbyć Klubowe Mistrzostwa Świata…

Jakaś część mnie podziwiała oczywiście dyscyplinę, z jaką Arsenal bronił się przez całą drugą połowę we własnym polu karnym. Ustawienie 5-4-0, bo w przerwie White zmienił Sakę. Podwajane krycie wchodzących w drybling skrzydłowych City. Blokowane strzały. Spokój w obliczu niezliczonych wymian krążącej po obwodzie futbolówki (w całym meczu gospodarze nabili 699 podań, większość właśnie w drugiej połowie i, jak podejrzewam, większość w okolicy trzydziestego metra od bramki Rayi). 

Ostatecznie pozwoliło to jedynie na wywiezienie z Etihad punktu zamiast trzech – a to z powodu cierpliwości Guardioli i jego piłkarzy, którą podziwiała inna część mnie. Cierpliwości, która przyniosła gola w 97. minucie po akcji, a jakże, rezerwowych: Grealisha, Kovacicia i Stonesa. Ten ostatni, choć formalnie jest obrońcą, po wejściu na boisko nie opuścił pola karnego Arsenalu ani na moment, grając w zasadzie jako drugi obok Haalanda napastnik, który mógł rywalizować z rosłymi obrońcami gospodarzy. Być może City nie męczyłoby się aż tak straszliwie, gdyby nie kontuzja Rodriego – piłkarza, który jak nikt w tym roku zasłużył na Złotą Piłkę – ale to już temat na inną opowieść. Po tak naładowanym emocjami meczu zresztą, wołania o strajk nadmiernie eksploatowanych piłkarzy nie zostaną usłyszane.

Derbowe różnice

Z lekcji do odrobienia przez Tottenham po wczorajszych derbach najważniejsza nie wydaje mi się ta o bronieniu przy stałych fragmentach gry – choć dwie bramki stracone po rogach dopisujemy do i tak długiej, liczącej już dwanaście pozycji w tym sezonie listy. Problemem jest, oczywiście, wprowadzanie piłki w strefę ataku, a później jej krążenie między zawodnikami z szybkością i płynnością co najmniej porównywalną do tej, która cechuje Arsenal (ileż to już meczów zespół bez większego problemu przedostaje się pod pole karne przeciwnika, ale tam utyka, zmuszony do podawania w poprzek i niezdolny do sforsowania ciasno ustawionej obrony?). Problemem jest, z pewnością z tym związana, forma Maddisona, a także Sona, który akurat tutaj nigdy nie dorówna Harry’emu Kane’owi (mam na myśli zarówno udział w rozegraniu, cofanie się spod bramki rywala i branie na siebie roli kogoś uruchamiającego kolegów podaniami; coś podobnego robił wczoraj Havertz – jak obecność obecnego snajpera Bayernu we własnym polu karnym przy wolnych i rogach). Ale kwestia najważniejsza dotyczy nie taktycznych niuansów, formy poszczególnych zawodników czy wywołanych przez derby emocji, które nawet przy stanie 3:0 dla gości nie pozwalały uznać meczu za rozstrzygnięty. Chodzi o to, co wydarzyło się siedem sekund przed golem Bukayo Saki.

Strzelec tej bramki udzielił kilka dni temu interesującego wywiadu brytyjskiej prasie. Mówił nie tylko o tym, jak w trosce o swoje zdrowie nauczył się unikać kontaktu z przeciwnikiem, ale także o momentach, w których został już sfaulowany: że często podrywał się wówczas z murawy i wracał do gry mimo bólu, by przedłużająca się przerwa nie wybiła jego drużyny z rytmu. Rzecz w tym, że kiedy Saka gubił już krycie Daviesa, hen daleko na połowie gości (a nawet w ich polu karnym) dwóch piłkarzy Tottenhamu, Maddison i Kulusevski, podnosiło się jeszcze z murawy i protestowało z powodu krzywdzących rzekomo decyzji sędziego. Jeśli czegoś zazdrościłem wczoraj Arsenalowi to właśnie solidarności, z jaką po stracie piłki cała drużyna galopowała na własną połowę, by tworzyć tam szczelną zaporę. W zasadzie dopiero w końcówce gracze przedniej formacji Kanonierów zaczęli odpuszczać zadania defensywne – choć Arteta błyskawicznie wezwał wówczas Martinellego, by przypomnieć mu o tym, co do niego należy.

Kilkanaście godzin po meczu łatwiej odrzucić typowe dla derbów skrajności i przywrócić nieco proporcji. Tottenham zaczął dobrze, odbierał piłki wysoko i generalnie w pierwszej połowie nie był aż tak zły, jak sugerował wynik. Jego comeback również nie był aż tak spektakularny, nawet jeśli w ostatnich sekundach zobaczyliśmy w polu karnym Arsenalu także Guglielmo Vicario. Trochę w tym wszystkim było pecha (samobój Hojbjerga, słupek Romero, minimalny spalony przy nieuznanym golu Van de Vena), trochę w tym wszystkim było szczęścia (pomyłka w ocenie przy faulu w polu karnym niezawodnego zwykle Rice’a; złe wybicie bramkarza, przejęte przez Romero, który doprawdy nie wiadomo, co robił w tym akurat miejscu boiska). Najwięcej było jednak świadomości różnicy w rozwoju obu drużyn.

Mikel Arteta pracuje w Arsenalu od grudnia 2019, cztery i pół roku. Wszyscy wiemy, jak to się zaczynało: Puchar Anglii był ważnym argumentem, by „zawierzyć procesowi”, ale jeszcze sezon 2020/21 drużyna kończyła na ósmej pozycji i bez awansu do europejskich pucharów. W sezonie 2021/22 w końcówce zjadły ją nerwy, m.in. w derbach północnego Londynu, rok temu brakowało niby niewiele, ale w zasadzie dopiero teraz mówimy o dojrzałym, świadomym celu zespole, zbudowanym wedle potrzeb szkoleniowca – regularnie wspieranego na rynku transferowym, a w kwestii stylu gry ewoluującego wraz ze swoimi podopiecznymi. Pierwszy sezon Postecoglou, jeśli liczyć punkty, z pewnością zakończy się lepiej niż w przypadku Artety. Porażka w derbach boli, owszem, ale uświadamia tę różnicę, o której w ogniu przygotowań do takiego meczu chętnie się zapomina. Wszystko to, co ofensywni gracze Arsenalu robią już niemal odruchowo, w Tottenhamie trwa ułamki sekund dłużej: w tym także widać czas, jaki ten nowy zespół (ilu kluczowych zawodników Spurs wchodzi dopiero na poziom Premier League?) spędził ze sobą do tej pory.

PS Romero, ty wspaniały wariacie.

Derby dla Tottenhamu. Ale czy sezon?

Co było do wygrania. Za te wszystkie stracone punkty, z Brightonem choćby, z którym gdyby udało się chociaż zremisować na własnym boisku, nie trzeba byłoby teraz modlić się o dobry wynik Newcastle przeciwko Arsenalowi w poniedziałek. Za okoliczności porażki na Emirates, pod Nuno Espirito Santo, gdzie nie tylko brak pomysłu na grę, ale po prostu brak zaangażowania w walkę, był zaiste szokujący. Za okoliczności porażki na Turf Moor także, po którym to meczu Antonio Conte eksplodował, mówiąc, że może nie nadaje się do tej pracy.

Wspominam to wszystko z prostego powodu. Fajnie wygrywać z Arsenalem czy z Manchesterem City. Miło urywać punkty Liverpoolowi. Ale na koniec sezonu przegrane z Brighton czy Burnley mogą zadecydować o braku awansu do Ligi Mistrzów. Przegrane, które nadeszły niespodziewanie, po występach udanych, kiedy wydawało się, że wszystko jest na najlepszej drodze. Oto, dlaczego także Conte we wszystkich wczorajszych wypowiedziach tonował entuzjazm, przypominając, że teraz po prostu trzeba się porządnie przygotować do kolejnego spotkania – z Burnley właśnie. Zwłaszcza że czasu naprawdę nie ma zbyt wiele – do niedzielnego południa.

I zwłaszcza że Burnley nie będzie rywalem tak wygodnym jak Arsenal. Wiem, to zdanie może brzmieć dziwnie, bo różnica klas tych dwóch przeciwników jest bezdyskusyjna, ale znowuż: przed meczem z Kanonierami, podobnie jak przed meczem z Liverpoolem, nie bałem się aż tak bardzo. Wiedziałem, że goście przyjadą tu grać swoje, że będą zmotywowani i że będą myśleć o ofensywie (w ciągu pierwszych siedmiu minut Tottenham nie wymienił ani jednego podania na ich połowie). I że bardzo nam to podejście będzie pasowało. Że wystarczy zachowując uważność w defensywie na Arsenal nacisnąć – niekoniecznie zresztą biegając za jego piłkarzami po całym boisku – a po odbiorze piłki błyskawicznie wyprowadzić atak, uruchomić biegnących Sona, Kulusevskiego albo któregoś z wahadłowych. Zwłaszcza szybkość Sona okazała się kluczowa.

Nie wiedziałem oczywiście, że Arsenal sam pozbawi się szans na wygranie derbów. Z pomeczowej konferencji Antonio Conte pozostanie wiele smacznych cytatów o Artecie, który – streszczam wywód Włocha – wiecznie narzeka, a przecież nie powinien, bo jest naprawdę dobrym trenerem, ale najcelniejszy strzał został wyprowadzony mimochodem. „Jeśli dociskasz piłkarzy za bardzo, ryzykujesz, że odpowiedzą na opak” – mówił trener gospodarzy swoją prostą angielszczyzną. Nawiązanie do przemotywowanego Roba Holdinga, który na swoją czerwoną kartkę pracował od początku (i faul z dziesiątej, i faul z dwunastej minuty zasługiwały na żółte kartki, a uderzenie łokciem, za który obejrzał drugą żółtą, mógł być właściwie automatyczną czerwoną), wydawało się oczywiste. We wczesnej fazie spotkania, nawiasem mówiąc, żółtą kartkę obejrzał również Ben Davies: Conte błyskawicznie przekazał mu z ławki komunikat, że musi się od teraz bardzo pilnować, a w końcówce zdjął go z boiska.

Oczywiście rzut karny, po którym Tottenham objął prowadzenie, był z gatunku bardzo miękkich, mniej więcej jak jedenastka, którą Howard Webb podyktował przeciwko Polsce w meczu z Austrią na Euro 2008: przepisy zostały przekroczone, ale wielu arbitrów w takiej sytuacji przymyka oko. Czy gdybym kibicował Kanonierom, uważałbym tego karnego za rozbój w biały dzień? W moim temperamencie słabo się mieści szukanie przyczyn porażki w okolicznościach zewnętrznych, typu kalendarz czy złe sędziowanie – może więc raczej zwracałbym uwagę na fakt, że do świetnego dośrodkowania Kulusevskiego startowało w polu karnym trzech graczy ofensywnych Tottenhamu i tylko trzech obrońców gości, a Cedric nie wiedział, czy ma pilnować Sona, czy może Sessegnona, i zapewne dlatego postanowił się trochę rozepchnąć.

Pomeczową wypowiedź Contego można sprowadzić w gruncie rzeczy do braku doświadczenia – i jego vis a vis, i jego młodych podopiecznych. To było coś, czym wykazał się Kane, po pierwszej napaści Holdinga na Sona wkraczając między nich, żeby Koreańczyk nie mógł odpowiedzieć. To było coś, czym Tottenham zaimponował również przy stanie 1:0, rzucając się do ataku zanim jeszcze goście zdążą się przegrupować. Gol po rzucie rożnym – dośrodkowanie Sona, zgranie Bentancura, Kane przy dalekim słupku – był z gatunku wypracowanych: spójrzcie, jak od momentu, w którym Koreańczyk uderza piłkę, Anglik truchta w lewą stronę, omijając kłębiących się w centrum zawodników i cały czas pilnując, żeby nie spalić. A potem już grało się bardzo łatwo i właściwie szkoda, że w drugiej połowie nie udało się strzelić jeszcze czwartej i piątej bramki.

Co było do wygrania zatem. Po prostu. Mimo nieobecności poobijanego w meczu z Liverpoolem  Romero (Sanchez dał dobrą zmianę – to od jego podania zaczęła się akcja dająca trzecią bramkę…). Mimo że w środku pola brakowało zawodników o kunszcie Ødegaarda. Mimo że Lloris i tym razem wypuścił sobie piłkę po wyjściu do jednego z dośrodkowań (zaasekurował go, który to już raz w tym sezonie, Højbjerg). Mimo że wahadłowi w tej drużynie wciąż pozostawiają wiele do życzenia – choć nieodczuwający skutków kontuzji Sessegnon znów gra lepiej z meczu na mecz i chyba nie będzie chciał oddać miejsca w wyjściowej jedenastce. Mimo że wciąż nie wiadomo, jak ten sezon się skończy.

Napisałbym, że teraz cała nadzieja w Newcastle. I w buzujących w Artecie emocjach. Ale najpierw trzeba wygrać z Burnley. Oby doping był równie imponujący, jak wczoraj, kiedy na nowym stadionie padł rekord frekwencyjny, a trybuny wibrowały od pierwszej do ostatniej minuty. „Kibice strzelili jednego gola – podsumował Conte. – My strzeliliśmy dwa i jednego dla nich”.