Archiwa tagu: Arteta

Derbowe różnice

Z lekcji do odrobienia przez Tottenham po wczorajszych derbach najważniejsza nie wydaje mi się ta o bronieniu przy stałych fragmentach gry – choć dwie bramki stracone po rogach dopisujemy do i tak długiej, liczącej już dwanaście pozycji w tym sezonie listy. Problemem jest, oczywiście, wprowadzanie piłki w strefę ataku, a później jej krążenie między zawodnikami z szybkością i płynnością co najmniej porównywalną do tej, która cechuje Arsenal (ileż to już meczów zespół bez większego problemu przedostaje się pod pole karne przeciwnika, ale tam utyka, zmuszony do podawania w poprzek i niezdolny do sforsowania ciasno ustawionej obrony?). Problemem jest, z pewnością z tym związana, forma Maddisona, a także Sona, który akurat tutaj nigdy nie dorówna Harry’emu Kane’owi (mam na myśli zarówno udział w rozegraniu, cofanie się spod bramki rywala i branie na siebie roli kogoś uruchamiającego kolegów podaniami; coś podobnego robił wczoraj Havertz – jak obecność obecnego snajpera Bayernu we własnym polu karnym przy wolnych i rogach). Ale kwestia najważniejsza dotyczy nie taktycznych niuansów, formy poszczególnych zawodników czy wywołanych przez derby emocji, które nawet przy stanie 3:0 dla gości nie pozwalały uznać meczu za rozstrzygnięty. Chodzi o to, co wydarzyło się siedem sekund przed golem Bukayo Saki.

Strzelec tej bramki udzielił kilka dni temu interesującego wywiadu brytyjskiej prasie. Mówił nie tylko o tym, jak w trosce o swoje zdrowie nauczył się unikać kontaktu z przeciwnikiem, ale także o momentach, w których został już sfaulowany: że często podrywał się wówczas z murawy i wracał do gry mimo bólu, by przedłużająca się przerwa nie wybiła jego drużyny z rytmu. Rzecz w tym, że kiedy Saka gubił już krycie Daviesa, hen daleko na połowie gości (a nawet w ich polu karnym) dwóch piłkarzy Tottenhamu, Maddison i Kulusevski, podnosiło się jeszcze z murawy i protestowało z powodu krzywdzących rzekomo decyzji sędziego. Jeśli czegoś zazdrościłem wczoraj Arsenalowi to właśnie solidarności, z jaką po stracie piłki cała drużyna galopowała na własną połowę, by tworzyć tam szczelną zaporę. W zasadzie dopiero w końcówce gracze przedniej formacji Kanonierów zaczęli odpuszczać zadania defensywne – choć Arteta błyskawicznie wezwał wówczas Martinellego, by przypomnieć mu o tym, co do niego należy.

Kilkanaście godzin po meczu łatwiej odrzucić typowe dla derbów skrajności i przywrócić nieco proporcji. Tottenham zaczął dobrze, odbierał piłki wysoko i generalnie w pierwszej połowie nie był aż tak zły, jak sugerował wynik. Jego comeback również nie był aż tak spektakularny, nawet jeśli w ostatnich sekundach zobaczyliśmy w polu karnym Arsenalu także Guglielmo Vicario. Trochę w tym wszystkim było pecha (samobój Hojbjerga, słupek Romero, minimalny spalony przy nieuznanym golu Van de Vena), trochę w tym wszystkim było szczęścia (pomyłka w ocenie przy faulu w polu karnym niezawodnego zwykle Rice’a; złe wybicie bramkarza, przejęte przez Romero, który doprawdy nie wiadomo, co robił w tym akurat miejscu boiska). Najwięcej było jednak świadomości różnicy w rozwoju obu drużyn.

Mikel Arteta pracuje w Arsenalu od grudnia 2019, cztery i pół roku. Wszyscy wiemy, jak to się zaczynało: Puchar Anglii był ważnym argumentem, by „zawierzyć procesowi”, ale jeszcze sezon 2020/21 drużyna kończyła na ósmej pozycji i bez awansu do europejskich pucharów. W sezonie 2021/22 w końcówce zjadły ją nerwy, m.in. w derbach północnego Londynu, rok temu brakowało niby niewiele, ale w zasadzie dopiero teraz mówimy o dojrzałym, świadomym celu zespole, zbudowanym wedle potrzeb szkoleniowca – regularnie wspieranego na rynku transferowym, a w kwestii stylu gry ewoluującego wraz ze swoimi podopiecznymi. Pierwszy sezon Postecoglou, jeśli liczyć punkty, z pewnością zakończy się lepiej niż w przypadku Artety. Porażka w derbach boli, owszem, ale uświadamia tę różnicę, o której w ogniu przygotowań do takiego meczu chętnie się zapomina. Wszystko to, co ofensywni gracze Arsenalu robią już niemal odruchowo, w Tottenhamie trwa ułamki sekund dłużej: w tym także widać czas, jaki ten nowy zespół (ilu kluczowych zawodników Spurs wchodzi dopiero na poziom Premier League?) spędził ze sobą do tej pory.

PS Romero, ty wspaniały wariacie.

Derby dla Tottenhamu. Ale czy sezon?

Co było do wygrania. Za te wszystkie stracone punkty, z Brightonem choćby, z którym gdyby udało się chociaż zremisować na własnym boisku, nie trzeba byłoby teraz modlić się o dobry wynik Newcastle przeciwko Arsenalowi w poniedziałek. Za okoliczności porażki na Emirates, pod Nuno Espirito Santo, gdzie nie tylko brak pomysłu na grę, ale po prostu brak zaangażowania w walkę, był zaiste szokujący. Za okoliczności porażki na Turf Moor także, po którym to meczu Antonio Conte eksplodował, mówiąc, że może nie nadaje się do tej pracy.

Wspominam to wszystko z prostego powodu. Fajnie wygrywać z Arsenalem czy z Manchesterem City. Miło urywać punkty Liverpoolowi. Ale na koniec sezonu przegrane z Brighton czy Burnley mogą zadecydować o braku awansu do Ligi Mistrzów. Przegrane, które nadeszły niespodziewanie, po występach udanych, kiedy wydawało się, że wszystko jest na najlepszej drodze. Oto, dlaczego także Conte we wszystkich wczorajszych wypowiedziach tonował entuzjazm, przypominając, że teraz po prostu trzeba się porządnie przygotować do kolejnego spotkania – z Burnley właśnie. Zwłaszcza że czasu naprawdę nie ma zbyt wiele – do niedzielnego południa.

I zwłaszcza że Burnley nie będzie rywalem tak wygodnym jak Arsenal. Wiem, to zdanie może brzmieć dziwnie, bo różnica klas tych dwóch przeciwników jest bezdyskusyjna, ale znowuż: przed meczem z Kanonierami, podobnie jak przed meczem z Liverpoolem, nie bałem się aż tak bardzo. Wiedziałem, że goście przyjadą tu grać swoje, że będą zmotywowani i że będą myśleć o ofensywie (w ciągu pierwszych siedmiu minut Tottenham nie wymienił ani jednego podania na ich połowie). I że bardzo nam to podejście będzie pasowało. Że wystarczy zachowując uważność w defensywie na Arsenal nacisnąć – niekoniecznie zresztą biegając za jego piłkarzami po całym boisku – a po odbiorze piłki błyskawicznie wyprowadzić atak, uruchomić biegnących Sona, Kulusevskiego albo któregoś z wahadłowych. Zwłaszcza szybkość Sona okazała się kluczowa.

Nie wiedziałem oczywiście, że Arsenal sam pozbawi się szans na wygranie derbów. Z pomeczowej konferencji Antonio Conte pozostanie wiele smacznych cytatów o Artecie, który – streszczam wywód Włocha – wiecznie narzeka, a przecież nie powinien, bo jest naprawdę dobrym trenerem, ale najcelniejszy strzał został wyprowadzony mimochodem. „Jeśli dociskasz piłkarzy za bardzo, ryzykujesz, że odpowiedzą na opak” – mówił trener gospodarzy swoją prostą angielszczyzną. Nawiązanie do przemotywowanego Roba Holdinga, który na swoją czerwoną kartkę pracował od początku (i faul z dziesiątej, i faul z dwunastej minuty zasługiwały na żółte kartki, a uderzenie łokciem, za który obejrzał drugą żółtą, mógł być właściwie automatyczną czerwoną), wydawało się oczywiste. We wczesnej fazie spotkania, nawiasem mówiąc, żółtą kartkę obejrzał również Ben Davies: Conte błyskawicznie przekazał mu z ławki komunikat, że musi się od teraz bardzo pilnować, a w końcówce zdjął go z boiska.

Oczywiście rzut karny, po którym Tottenham objął prowadzenie, był z gatunku bardzo miękkich, mniej więcej jak jedenastka, którą Howard Webb podyktował przeciwko Polsce w meczu z Austrią na Euro 2008: przepisy zostały przekroczone, ale wielu arbitrów w takiej sytuacji przymyka oko. Czy gdybym kibicował Kanonierom, uważałbym tego karnego za rozbój w biały dzień? W moim temperamencie słabo się mieści szukanie przyczyn porażki w okolicznościach zewnętrznych, typu kalendarz czy złe sędziowanie – może więc raczej zwracałbym uwagę na fakt, że do świetnego dośrodkowania Kulusevskiego startowało w polu karnym trzech graczy ofensywnych Tottenhamu i tylko trzech obrońców gości, a Cedric nie wiedział, czy ma pilnować Sona, czy może Sessegnona, i zapewne dlatego postanowił się trochę rozepchnąć.

Pomeczową wypowiedź Contego można sprowadzić w gruncie rzeczy do braku doświadczenia – i jego vis a vis, i jego młodych podopiecznych. To było coś, czym wykazał się Kane, po pierwszej napaści Holdinga na Sona wkraczając między nich, żeby Koreańczyk nie mógł odpowiedzieć. To było coś, czym Tottenham zaimponował również przy stanie 1:0, rzucając się do ataku zanim jeszcze goście zdążą się przegrupować. Gol po rzucie rożnym – dośrodkowanie Sona, zgranie Bentancura, Kane przy dalekim słupku – był z gatunku wypracowanych: spójrzcie, jak od momentu, w którym Koreańczyk uderza piłkę, Anglik truchta w lewą stronę, omijając kłębiących się w centrum zawodników i cały czas pilnując, żeby nie spalić. A potem już grało się bardzo łatwo i właściwie szkoda, że w drugiej połowie nie udało się strzelić jeszcze czwartej i piątej bramki.

Co było do wygrania zatem. Po prostu. Mimo nieobecności poobijanego w meczu z Liverpoolem  Romero (Sanchez dał dobrą zmianę – to od jego podania zaczęła się akcja dająca trzecią bramkę…). Mimo że w środku pola brakowało zawodników o kunszcie Ødegaarda. Mimo że Lloris i tym razem wypuścił sobie piłkę po wyjściu do jednego z dośrodkowań (zaasekurował go, który to już raz w tym sezonie, Højbjerg). Mimo że wahadłowi w tej drużynie wciąż pozostawiają wiele do życzenia – choć nieodczuwający skutków kontuzji Sessegnon znów gra lepiej z meczu na mecz i chyba nie będzie chciał oddać miejsca w wyjściowej jedenastce. Mimo że wciąż nie wiadomo, jak ten sezon się skończy.

Napisałbym, że teraz cała nadzieja w Newcastle. I w buzujących w Artecie emocjach. Ale najpierw trzeba wygrać z Burnley. Oby doping był równie imponujący, jak wczoraj, kiedy na nowym stadionie padł rekord frekwencyjny, a trybuny wibrowały od pierwszej do ostatniej minuty. „Kibice strzelili jednego gola – podsumował Conte. – My strzeliliśmy dwa i jednego dla nich”.