Archiwum autora: michalokonski

Nie będzie jankes pluł nam w twarz

Historia lubi się powtarzać, a zwłaszcza w Zjednoczonym Królestwie. Stereotypy, jakie uruchomiły się na Wyspach po tym, jak nowy właściciel Chelsea, amerykański inwestor Todd Boehly podzielił się podczas konferencji biznesowej w Nowym Jorku kilkoma refleksjami na temat możliwych udoskonaleń zarówno w samym klubie, jak w ogóle w angielskiej piłce, znamy od dziesięcioleci, zresztą – mam wrażenie – nie tylko w ojczyźnie futbolu. Oto pewny siebie, arogancki i przekonany o własnej nieomylności, żujący gumę albo kopcący cygaro jankeski bogacz czy polityk, z wywalonymi na stół nogami śmie nas pouczać i mówić, jak żyć. Zupełnie jakbyśmy to nie my odkryli Amerykę, czytaj: wymyślili futbol.

Nie żeby Boehly sam się tu i ówdzie nie podłożył. Zdania o powodach zwolnienia Thomasa Tuchela, niechętnego ponoć do podążania ścieżką wytyczoną przez nowych właścicieli, byłyby nawet zrozumiałe, gdyby nie fakt, że zachowujący się tego lata na rynku transferowym niemal jak gracze w Football Managera panowie Boehly i Eghbali wydali ogromne pieniądze, żeby zbudować drużynę o profilu odpowiadającym upodobaniom taktycznym Niemca. Co gorsza: kiedy Todd Boehly wychwalał osiągnięcia akademii Chelsea, doliczając zaczynającego karierę w El Mokawloon SC Mohammeda Salaha czy grającego początkowo w Genk Kevina de Bruyne do grona fantastycznych skądinąd wychowanków, Tammy’ego Abrahama, Masona Mounta i Reece’a Jamesa, przypomniał mi się „Widok z Dziewiątej Alei”, genialna okładka „New Yorkera” przygotowana przez Saula Steinberga, na której widać w miarę dokładnie Dziesiątą Aleję i Hudson River, później jednak szczegóły się zacierają, przed Pacyfikiem leżą jeszcze Chicago, Kansas, Las Vegas, Waszyngton, Los Angeles, Nebraska i Utah, a za oceanem, w dość dowolnym układzie, Chiny, Japonia i Rosja.

Rzecz jednak w tym, że kiedy Amerykanin mówi, iż zamiast wysyłać niemieszczących się jeszcze w składzie Chelsea młodzieńców do klubów całej Anglii i Europy, gdzie ich rozwój zależy od widzimisię mających różne podejście i stosujących różne taktyki trenerów, praktyczniej byłoby zainwestować w jeden klub, np. w Portugalii czy Belgii, gdzie mogliby iść ustaloną i zgodną z interesem macierzystej drużyny ścieżką, trudno nie przyznać mu racji. Trudno też nie zauważyć, że nie jest to praktyka w Europie nieznana, bo idą nią zespoły pozostające w stajni Red Bulla. Jasne: mówienie o „Portugalii, Belgii albo czymś w tym stylu” pobrzmiewa podejściem cokolwiek kolonialnym, ale zarazem wymienienie np. Portugalii w kontekście młodych Brazylijczyków, adaptujących się do nowej kultury i zyskujących punkty w systemie rozpatrującym pozwolenia na pracę dla graczy spoza Wielkiej Brytanii, ma głęboki sens. Każdy z tych młodych zawodników potencjalnie wart jest fortunę – nadzór nad ich rozwojem jest, mówiąc językiem biznesowym, działaniem w interesie firmy, a zapowiadana przez FIFA reforma systemu wypożyczeń, zmierzająca w kierunku wprowadzenia limitu piłkarzy wpuszczanych przez poszczególne kluby w ten system, również woła o zmianę dotychczasowego modelu.

Tak naprawdę jednak Boehly podpadł czymś zupełnie innym: tym, że jeszcze na dobre się w Anglii nie rozgościł, a już ma pomysły na urządzanie miejscowym życia wedle własnych, czytaj: amerykańskich reguł. Cokolwiek by mówić o Abramowiczu, marzący (także z powodu, nazwijmy to, polityki kremlowskiego pryncypała) o rozpuszczeniu się w londyńskim establishmencie Rosjanin nie odważyłby się na narzucanie Brytyjczykom czegokolwiek nawet w ostatnich sezonach, kiedy jego pozycję wzmacniały już lata inwestowanych pieniędzy, a także pucharów i mistrzostw, jakie dzięki nim Chelsea wywalczyła. „Nie będzie jankes pluł nam w twarz”, „Cóż za bezczelna ingerencja w naszą świętą tradycję”, „Nie, bo nie” – taka jest wymowa większości oburzonych komentarzy na temat sugestii Amerykanina, że nieustannie szukające przecież dodatkowych pieniędzy kluby Premier League mogłyby zorganizować mecz All Stars między najlepszymi zawodnikami z północy i południa kraju, na wzór podobnego wydarzenia w świecie amerykańskiego baseballa. „Może jeszcze zaprosimy Harlem Globetrotters?”, kpił Jurgen Klopp, jakby zapomniał, że także jego drużyna z przyczyn marketingowych, bo nie sportowych przecież, przygotowywała się do tego sezonu w Bangkoku i Singapurze, i że generalnie normą w przypadku wszystkich drużyn Premier League są podobne wyprawy do Azji, Australii czy Ameryki Północnej – wszędzie tam, gdzie zażyczą sobie sponsorzy. Jakkolwiek przykro to zabrzmi dla wyznawców świętej angielskiej tradycji, w letnie miesiące ich ukochane drużyny od dawna zmieniają się w cyrkowców i komiwojażerów.

Jasne, że kalendarz jest napięty do granic absurdu, ale tu mówimy o wciśnięciu w niego jednego spotkania i o finansach, które sprawią, że przynajmniej klubowym księgowym gra wyda się warta świeczki. Co więcej: Boehly mówi o podzieleniu zysków z takiego przedsięwzięcia nie, jak w pomyśle Superligi, wśród najbogatszych, ale także z drużynami pozostającymi na niższych poziomach ligowej piramidy. Szczegóły z pewnością są do dyskusji, ale idea, w której kibice zyskują wpływ na dobór biorących udział w meczu zawodników, ergo: odzyskują jakiś poziom sprawczości, również wydaje się nie do pogardzenia. I oczywiście: nie o sportowym wymiarze przedsięwzięcia mówimy, ale raczej o zapomnianym skądinąd przez wielu z nas (jestem kibicem Tottenhamu – naprawdę wiem, co piszę) wymiarze, w którym oglądanie meczu może być po prostu rozrywką.

Opór Anglików przed zmianami, zwłaszcza tymi przynoszonymi z zagranicy, jest legendarny. Pamiętamy wszyscy, jak u początków kodyfikowania futbolu niejaki F.W. Campbell z Blackheath bronił idei kopania się po nogach frazą: „Jeśli zabronicie zahaczania, odbierzecie tej grze walor męstwa i determinacji. Sprowadzę wam wtedy na głowy tłum Francuzów, którzy pokonają was po tygodniowej dawce treningu”. Pamiętamy też zdumienie, jakie budziła inna, niż to się przyjęło na Wyspach, numeracja na koszulkach węgierskich piłkarzy, dających w 1953 roku tysiącom zgromadzonych na Wembley fanów lekcję nowoczesnego futbolu. Pamiętamy sceptycyzm, z jakim w szatni Arsenalu przyjmowano początkowo metody Arsene’a Wengera – przykłady można mnożyć, wszystkie podsumowuje zdanie Briana Glanville’a z „Soccer Nemesis”, odnoszące się właśnie do porażki Anglików z Aranycsapat, a sprowadzające historię wyspiarskiego futbolu do „opowieści o ogromnej wyższości, która padła ofiarą głupoty, krótkowzroczności i bezsensownej izolacji (…) wstydliwego marnowania talentu, niezwykłego samozadowolenia i nieskończonego oszukiwania siebie samego”.

Zdaje się, że już pisałem raz czy drugi, iż jedno z moich ulubionych zdań o piłce głosi, że futbol jest grą opinii. Mam wielką ochotę o pomyśle na mecz gwiazd wymienić z wami opinie, a nie odrzucać go tylko dlatego, że jego autor jest, apage satanas, Amerykaninem.

Uśmiech Sona

A jeśli w tym wszystkim chodzi po prostu o uśmiech? O to, że w końcu, po ośmiu meczach bez gola, po wałkowaniu tematu na bodaj każdej przedmeczowej konferencji prasowej, po rozlicznych tekstach w prasie i na portalach, po filipikach tak zwanych ekspertów telewizyjnych, do których, jak się zdaje, sam zacząłem się zaliczać, a w końcu po decyzji, że mecz z Leicester Son Heung-min zacznie na ławce rezerwowych, nadeszło trzynaście minut, w trakcie których Koreańczyk zdobył trzy bramki, a po strzeleniu trzeciej na jego twarzy pojawiła się wreszcie radość, której w minionych tygodniach tak bardzo brakowało?

Po pierwszym, najtrudniejszym trafieniu prawą nogą uśmiechał się głównie tonący w ramionach asystentów trener Koreańczyka, przy drugiej bramce, zdobytej tym razem lewą, Son położył palec na ustach, jakby chciał podkreślić, że te wszystkie komentarze pod jego adresem nie przeszły niezauważone, a w końcu po trzecim golu i opóźnieniu wywołanym analizą VAR, mającą ustalić, czy nie był aby na spalonym, zaczął znów przypominać tamtego cieszącego się grą ulubieńca fanów z północnego Londynu – fanów, którym zresztą dziękował w emocjonalnej pomeczowej wypowiedzi dla Sky Sports. Czy to tylko ja miałem wrażenie, że znosząc z boiska upamiętniającą hat-trick piłkę wydawał się bardziej wyprostowany, jakby zrzucił z ramion przytłaczający go ciężar?

Nie ma chyba piłkarza, o którym w świecie angielskiej piłki mówiłoby się równie ciepło. „Najskromniejszy, najbardziej lubiany gość w tej lidze” – to Owen Hargreaves. „Wydałbym za niego swoją córkę” – to Antonio Conte, choć frazę tę cytuję z wahaniem, bo zdaje się, że trener Tottenhamu nie pytał Vittorii o zdanie. „Jeden z najlepszych ludzi, jakich spotkałem w życiu” – to Yves Bissouma; cytaty mógłbym mnożyć, zwłaszcza te płynące z ust uwielbiających go kolegów (Perisić dostał wczoraj nawet żółtą kartkę, bo wbiegł z ławki na boisko, by cieszyć się wraz z Koreańczykiem). Kibice Spurs pamiętają te wszystkie sceny po zakończeniu kolejnych sezonów, kiedy podczas tradycyjnego pożegnalnego spaceru rodzin zawodników wokół murawy wujek Son próbuje rozśmieszyć dzieci kumpli z drużyny. Tak, zdecydowanie, o uśmiechu trzeba mówić i pisać co najmniej równie często, jak o statystykach tak zwanych goli oczekiwanych albo o tym, że siedemnaście strzałów oddanych przez Koreańczyka do chwili rozpoczęcia meczu z Leicester nie znalazło drogi do siatki, mimo iż – podkreślmy to – część z nich była łatwiejsza do zamiany na bramkę niż te wczorajsze.

A może zresztą ten uśmiech pozwala nie mówić i nie myśleć o czymś, co od początku sezonu wydaje się nieodłącznie związane z każdą rozmową o Tottenhamie: o tym, że wyniki są dużo lepsze niż gra, że drużyna – choć w lidze pozostaje niepokonana, choć zajmuje drugie miejsce w tabeli, choć zdobywa bramki już nie tylko po szybkich atakach, ale i (grazie, Gianni Vio!) po stałych fragmentach gry, ze szczególnym uwzględnieniem trafień głową – wciąż nie wie, co to jest kontrola nad meczem. Że nawet wczoraj niedokładnych podań, głupich strat przed własnym polem karnym, niepotrzebnych fauli (Sanchez przed pierwszym golem dla gości!), krycia na radar (Sessegnon przed drugim golem!) było zaskakująco dużo. Że były takie momenty – nie tylko w pierwszej połowie, kiedy goście objęli prowadzenie, a potem doprowadzili do wyrównania, ale także w drugiej, kiedy ich kolejny gol wydawał się kwestią czasu, a Hugo Lloris był najpewniejszym punktem drużyny – w których cofnięcie na własną połowę nie wydawało się tylko przemyślną strategią, obliczoną na wyprowadzenie morderczej kontry, tylko dowodem, że sytuacja wymknęła się spod (powtórzę to słowo, bo Conte chyba go nie powtarza) kontroli.

A przecież był to mecz z ostatnią drużyną w tabeli. Drużyną, która kolejny raz w tym sezonie straciła prowadzenie (gdyby Leicester potrafiło bronić korzystnych wyników, miałoby aż 11 punktów więcej), która dała już sobie wbić 22 gole w 7 meczach, która wciąż nie umie się bronić przy stałych fragmentach, której liderem defensywy pozostaje z roku na rok coraz wolniejszy Evans i w której Ndidi notuje tak straszliwe straty, jak ta przy golu Bentancura, a dopiero co wprowadzony na boisko Soumare daje się wyprzedzić na krótkim dystansie potężnie przecież zmęczonemu Hojbjergowi przy ostatniej bramce dla Tottenhamu.

To oczywiście nie moje zmartwienie, czy podczas przerwy na reprezentację Brendan Rodgers straci pracę w Leicester, ale wiele na to wskazuje – także dlatego, że od jakiegoś czasu wypowiedzi tego trenera pokazują, że nie ma najwyższego mniemania o swoich podopiecznych; trudno na takiej postawie zbudować dobre relacje w szatni. Mówiłem o tym trochę w studio Viaplay: że trzon tej drużyny pracuje ze sobą zbyt długo, że kiedy w klubie wydawano jeszcze pieniądze na piłkarzy, żaden nie zdołał się przebić do pierwszego składu, że nie zastąpiono odchodzącego Schmeichela itd. Właściciele klubu stracili zbyt dużo pieniędzy na pandemii, by nie myśleć z głęboką troską o krachu, jakim byłby spadek z Premier League.

Co się zaś tyczy kwestii moich zmartwień, wypada jednak zauważyć, że Antonio Conte kolejny raz w tym sezonie zareagował na niekorzystny rozwój wypadków. Że już przed tym meczem wymienił czterech zawodników po nieudanej wyprawie do Lizbony, że w jego trakcie spróbował najpierw żonglować pozycjami wahadłowych, później dokonał (w końcu!) trzech szybkich zmian personelu, a co jeszcze ważniejsze: ustawienia, bo wprowadzenie Bissoumy, przysunięcie Sona w pobliże Kane’a i przejście na 3-5-2 było tak naprawdę kluczem do odzyskania inicjatywy i odblokowania miejsca do rozpędzenia się przez obu atakujących. Owszem: jeszcze dobrych parę minut po bramce Bentancura (tak naprawdę mojej ulubionej, bo będącej efektem doskoku pressingowego) miałem silne poczucie, że najlepszym piłkarzem środka pola był w tym meczu James Maddison – było to akurat wtedy, kiedy Lloris kapitalnie bronił strzał Patsona Daki. Tyle że sam jeden Maddison (skądinąd również zmuszający kapitana Tottenhamu do świetnej interwencji tuż przed przerwą) spotkania z Tottenhamem wygrać nie był w stanie. Skądinąd, i bardzo a propos kontroli nad meczem: jeśli w tym wszystkim chodzi po prostu o uśmiech, to czy Son nie uśmiechałby się częściej, gdyby mógł liczyć na podania kogoś takiego jak Maddison właśnie?

Walka kogutów na Stamford Bridge

Owszem, smakowało. Bramka w ostatniej minucie doliczonego czasu gry, bramka dająca remis w wyjazdowym meczu derbowym z rywalem w walce o miejsce w pierwszej czwórce, bramka na stadionie, który jest symbolem tylu lat porażek, a w dodatku jeszcze bramka po stałym fragmencie gry – czyli w ostatnich czasach raczej rzadkość i powód do wzmocnienia sztabu szkoleniowego pracującym do niedawna z reprezentacją Włoch Giannim Vio – to wszystko są powody, by się cieszyć. Powodem, by się cieszyć, jest także taktyczna zmiana, jakiej dokonał Antonio Conte w drugiej połowie: przejście na ustawienie 4-2-4, wypróbowane skądinąd bodaj tylko raz przez tego trzymającego się systemu 3-4-2-1 szkoleniowca, w styczniowym meczu z Chelsea skądinąd. Włoch podjął ryzyko, Chelsea miała dzięki temu kilka dobrych okazji (Conte mówił zresztą po meczu, że trójka defensorów nie dałaby sobie wbić takiej bramki, jak ta na 2:1), ale przynajmniej przewagę w środku pola udało się zniwelować; tę przewagę, która powodowała, że zwłaszcza w ciągu pierwszych 45 minut mecz wyglądał, jak wyglądał. Ostatni powód do zadowolenia wiąże się z jakością rezerwowych; kiedy mówiliśmy – także w studiu Viaplay, gdzie na zaproszenie Pawła Wilkowicza dziś zadebiutowałem – o przepaści, jaka dzieliła te dwie drużyny podczas trzech meczów styczniowych, wspominaliśmy też, że trener Tottenhamu miał wówczas na ławce niewielu zawodników zdolnych do odmiany boiskowej sytuacji, a teraz Richarlison sprawiał problemy porządnie już podmęczonym obrońcom Chelsea, Bissouma wniósł sporo energii w drugiej linii, zwłaszcza zaś przydała się obecność Perisicia przy dośrodkowaniach z rzutów rożnych. W tym sensie naprawdę jesteśmy już w innym miejscu niż siedem miesięcy temu.

Co nie zmienia faktu, że w przerwie miałem poczucie, iż od stycznia nie minęło więcej niż kilkanaście dni. Chelsea dominowała kompletnie, jej piłkarze byli szybsi i agresywniejsi (tak, nie zapomniałem, jak Cucurella przejechał się korkami po kolanie Romero…), błyskawicznie doskakując do piłkarzy Tottenhamu, kiedy tylko ci próbowali rozpocząć jakąś akcję. Najboleśniejsza była strata Kulusevskiego przed golem Jamesa, ale już w pierwszych 45 minutach było tego trochę, a hybrydowe ustawienie, w którym gospodarze płynnie przechodzili z gry trójką obrońców na czwórkę (Loftus-Cheek przesuwał się wtedy znacznie wyżej, Cucurella natomiast zostawał z Silvą, Jamesem i Koulibalym), pozwoliło im panować nad środkiem pola w sposób aż tak absolutny. Gol po tyleż pięknym woleju Koulibaly’ego, co po nieudanym kryciu strefowym gości we własnym polu karnym, dodatkowo uniemożliwił taką grę, jaka Contemu i jego drużynie odpowiada najbardziej (i jakiej próbowali w pierwszej fazie spotkania, choć niebędący chyba w pełni formy, a z pewnością świetnie pilnowany przez Jamesa Son zdecydowanie nie ułatwiał): błyskawicznych wyjść z własnej połowy i rozpędzenia się gdzieś pomiędzy nienajszybszymi przecież defensorami Chelsea.

To będzie temat kolejnych tygodni i miesięcy: tak zwany plan B, kiedy rywale wiedzą już doskonale, na czym opiera się ulubiony system Antonio Conte, a zapewne także plan C, do zastosowania w sytuacji, kiedy to przeciwnik zamierza bronić się nisko i oddać Tottenhamowi inicjatywę. Ta drużyna wciąż nie czuje się komfortowo w ataku pozycyjnym i wciąż prosi się o kreatywnego pomocnika, który potrafiłby nie tylko błyskawicznie przeprowadzić piłkę od obrońców do atakujących, ale także jakimś niebanalnym podaniem rozmontować szczelną defensywę. Owszem, coś takiego świetnie robi Harry Kane, ale przecież akurat jego trenerzy wolą widzieć raczej w polu karnym rywala. Wahadłowi? Ci, którzy rozpoczęli ten mecz od pierwszej minuty, byli najsłabszymi ogniwami, a różniło ich tylko to, że Emerson Royal gorzej radził sobie w ofensywie, a Sessengon w defensywie. Może trudno się dziwić, zważywszy na to, jak często pod jego nosem rozgrywali sobie piłkę w trójkącie Loftus-Cheek, James i Kante…

No ale trzeba w końcu powiedzieć: były też rzeczy, które nie smakowały. Awanturę o wślizg Bentancura pomijam: obejrzałem tę akcję na wielkim monitorze w studio wystarczająco wiele razy, żeby uznać, iż Urugwajczyk zdążył trącić piłkę, a mój sąsiad Adam Targowski zna instrukcje sędziowskie wystarczająco dobrze, żeby z wielką pewnością twierdzić, że Richarlison nie uniemożliwił Mendy’emu interwencji przy strzale Hojbjerga. Faktu, że Romero pociągnął za włosy Cucurelli na chwilę przed golem na 2:2 (albo raczej tego, że sędzia nie dał Argentyńczykowi żółtej kartki, a gospodarzom wolnego), zrozumieć jednak nie potrafię. Przy całej mojej miłości do Tottenhamu, przy frajdzie, jaką sprawiło mi to, że Harry Kane jest o jedno trafienie mniej w misji pobicia rekordu najskuteczniejszego w dziejach klubu Jimmy’ego Greavesa, uważam, że w tej ostatniej minucie doliczonego czasu gry nie kolejny róg Tottenhamu powinniśmy oglądać, a wznowienie gry ze stojącej piłki przez któregoś z graczy Chelsea.

Kompetencja taktyczna Thomasa Tuchela zachwyca mnie równie mocno, jak szybkość akcji rozwijanych przez Mounta, Sterlinga czy Havertza (ależ miał szansę po dośrodkowaniu Jamesa, ale też jak pięknie rozegrał piłkę ze Sterlingiem przed rogiem, po którym Chelsea strzeliła pierwszego gola…) albo hiperaktywność Kante, oby zdrów był jak nadłużej. Zdaję sobie sprawę, że lato z pełniącym także rolę tymczasowego dyrektora sportowego nowym właścicielem Toddem Boehlym za plecami z pewnością do łatwych nie należało. Widzę, że sprint po bramce na 2:1 był z gatunku tych, którymi przed laty popisywał się Jose Mourinho. Owszem, zmierzam do myśli, że trochę za łatwo Niemiec traci nerwy i trochę za bardzo próbował pokazać Włochowi, że tak naprawdę był w tym meczu lepszy. Szkoda, bo coś, co zapowiadano szumnie jako „bitwę na Stamford Bridge”, okazało się ostatecznie walką kogutów.

Ale Niemiec miał rację. I kropka.

Tottenham w Lidze Mistrzów, czyli warto trenować

Nie jestem pewien, jaki jest morał z tej historii. Tottenham wraca do Ligi Mistrzów, mimo iż przed sezonem nic tego nie zapowiadało, ba: mimo iż bezstronny opis tego, co działo się w klubie w okresie między przegranym finałem Champions League sprzed trzech lat a drugim listopada 2021 roku, kiedy to Daniel Levy i Fabio Paratici namówili na powrót do Londynu Antonio Conte, powinien być właściwie opisem zsuwania się po równi pochyłej. Okazuje się, że można zatrudniać nie tych trenerów, co trzeba, że można wydawać dziesiątki milionów funtów na nie tych piłkarzy, co trzeba (wcześniej zaś skąpić tych milionów, kiedy drużyna, jeszcze pod Mauricio Pochettino, była u szczytu swoich możliwości i domagała się odświeżenia), że można kompromitować się gruntownie podczas rozmów z kandydatami pokroju Gennaro Gattuso, że można narazić kibiców na katusze podczas oglądania najmniej biegającego w całej Premier League zespołu pod wodzą Nuno Espirito Santo, a potem odwrócić to wszystko za pomocą kilku podpisów pod umowami z Contem i jego sztabem szkoleniowym.

Może więc taki jest morał? Że prezes klubu może popełniać błąd za błędem (i że konsekwencją takich błędów mogą być stracone lata w karierach piłkarzy, których zatrudnia, spadek ich wartości rynkowej, spadek przychodów z telewizyjnych transmisji, utrata premii za występy w najbardziej prestiżowych rozgrywkach itd.), ale że o tej gałęzi przemysłu rozrywkowego, w której jego przedsiębiorstwo funkcjonuje, wciąż nie da się mówić w kategoriach czysto biznesowych. Tottenham nie wrócił do Ligi Mistrzów dlatego, że zyskał potężnego inwestora, który nagle wydał na transfery setki milionów funtów. Tottenham wrócił do Ligi Mistrzów dlatego, że znalazł szkoleniowca, który przywrócił piłkarzom wiarę w sens pracy na treningach. Który ich podniósł, który zaraził ich swoim entuzjazmem, pasją i profesjonalizmem. Który przekonał ich do biegania więcej i do bronienia się mądrzej. Który wyrobił w nich automatyzmy zarówno w kwestii przesuwania się po boisku, jak i zdrowego prowadzenia się poza nim. Który był na tyle pragmatyczny, by pozbyć się w zimowym okienku transferowym zawodników o wielkich nazwiskach i talencie, niepracujących wszak wystarczająco ciężko (Ndombele), i który był na tyle elastyczny, by z tych, co zostali, a których perspektywy na wielką karierę tylekroć już skreślano (Davies, DIer, Doherty), stworzyć kluczowe elementy maszyny do wygrywania.

Fachowcy podsumowując sezon rozpisywać się będą z pewnością o fenomenalnych meczach niesłusznie pominiętych w plebiscytach na najlepszego piłkarza czy najlepszą jedenastkę roku Kane’a, Sona czy Romero. Niejeden doda również komplementy pod adresem Fabio Paraticiego za ściągnięcie z Juventusu Bentancura i Kulusevskiego – ten drugi był, jak się zdaje, planem B po niepowodzeniu związanym z zakupem Luisa Diaza z Porto, ale wykręcił statystyki bardziej imponujące niż Kolumbijczyk w Liverpoolu (w osiemnastu meczach Premier League Szwed zdobył pięć bramek i miał osiem asyst). Ale przecież opowieść o tym sezonie Tottenhamu musi być opowieścią o tym, że właściwie każdy z podopiecznych Antonio Conte stał się w ciągu ostatnich sześciu miesięcy lepszym piłkarzem. W maju nawet najsłabsze ogniwa wyjściowej jedenastki – wahadłowi Sessegon i Emerson Royal, zresztą grający w zastępstwie kontuzjowanych Reguliona i Doherty’ego, przestali przypominać zagubionych we mgle: nareszcie zdrowy młody Anglik, po tym jak wyłączył z gry kolejno Salaha i Sakę, wydaje się faworytem do utrzymania miejsca w składzie także w przyszłym roku. A kiedy się słucha rozmów z piłkarzami na temat trenera Tottenhamu, można odnieść wrażenie, że uprawiają kult jednostki. W skrócie: z jego przyjściem zmieniło się wszystko.

Będzie z pewnością czas powspominać kluczowe momenty. Z perspektywy klubowego folkloru najważniejszym będzie oczywiście zmiana Moury na Bergwijna w przegranym 3:0 meczu z MU, ostatnim pod wodzą Nuno Espirito Santo, która wywołała taką furię fanów, że Daniel Levy postanowił działać szybko w poczuciu, że za chwilę ta furia obróci się przeciw niemu. Kolejnym: wejście Bergwijna za Reguliona w styczniowym spotkaniu z Leicester i dwie bramki Holendra w doliczonym czasie gry. Jeszcze jednym – kolejny gol w doliczonym czasie gry, tym razem Kane’a na Etihad, w lutym. Z perspektywy wewnętrznych relacji w drużynie: tyrada Contego po porażce z Burnley w tymże lutym, zaraz po wyjazdowym zwycięstwie z City. Potem wyglądało to już coraz lepiej, nawet porażka z United była niezasłużona, a z chwilowego dołka sprzed miesiąca (tylko punkt w spotkaniach z Brighton i Brentford) udało się wyjść w stylu, którego ucieleśnieniem mógłby być podwójny wślizg Romero, rozpoczynający akcję zakończoną golem Sona w meczu z Leicester, na początku maja. Nigdy jeszcze żarty na temat „Spursy” Tottenhamu nie brzmiały tak sucho jak w minionym tygodniu, kiedy drużyna szykowała się do rutynowego zwycięstwa ze zdegradowanym Norwich. Nawet spekulacje na temat wirusa żołądkowego, który zakłócił przygotowania do dwóch ostatnich meczów, Conte ucinał zdaniem, że nie ma mowy, by gracze tacy jak Lloris czy Kane odpuścili sobie spotkania tej rangi z powodu jakiegoś tam wirusa.

Będzie z pewnością czas także na rozważania na temat przyszłości włoskiego trenera. Conte podpisał kontrakt zaledwie półtoraroczny, a w zasadzie od początku pracy z Tottenhamem zapowiada, że po tym sezonie odbędzie rozmowę z Danielem Levym na temat swoich ambicji i możliwości sprostania im przez klub. Wiadomo, że przywykł walczyć o mistrzostwo, a od tego celu Tottenham w obecnym stanie jest jednak bardzo daleko. Wiadomo, że rywale się zbroją. Wiadomo, że możliwość dokonania pięciu zmian w meczu odmieni piłkę nożną po raz kolejny, a ci, którzy będą mieli szeroką kadrę, zyskają tu ogromne przewagi nad pozostałymi. 

Tak naprawdę trudno więc spekulować, kto poprowadzi drużynę z północnego Londynu w przyszłorocznej edycji Ligi Mistrzów i jak bardzo jej skład będzie się różnił od obecnego. Czy Conte zostanie? Czy w ślad za nim zostanie także Kane, wpatrzony we Włocha jak w obrazek? Powtórzę: z pewnością będzie czas na takie rozważania. Na razie zalecam toast za zdrowie Antonio Conte, najlepiej winem z jego rodzinnej Apulii. Porządne primitivo będzie jak znalazł.

Derby dla Tottenhamu. Ale czy sezon?

Co było do wygrania. Za te wszystkie stracone punkty, z Brightonem choćby, z którym gdyby udało się chociaż zremisować na własnym boisku, nie trzeba byłoby teraz modlić się o dobry wynik Newcastle przeciwko Arsenalowi w poniedziałek. Za okoliczności porażki na Emirates, pod Nuno Espirito Santo, gdzie nie tylko brak pomysłu na grę, ale po prostu brak zaangażowania w walkę, był zaiste szokujący. Za okoliczności porażki na Turf Moor także, po którym to meczu Antonio Conte eksplodował, mówiąc, że może nie nadaje się do tej pracy.

Wspominam to wszystko z prostego powodu. Fajnie wygrywać z Arsenalem czy z Manchesterem City. Miło urywać punkty Liverpoolowi. Ale na koniec sezonu przegrane z Brighton czy Burnley mogą zadecydować o braku awansu do Ligi Mistrzów. Przegrane, które nadeszły niespodziewanie, po występach udanych, kiedy wydawało się, że wszystko jest na najlepszej drodze. Oto, dlaczego także Conte we wszystkich wczorajszych wypowiedziach tonował entuzjazm, przypominając, że teraz po prostu trzeba się porządnie przygotować do kolejnego spotkania – z Burnley właśnie. Zwłaszcza że czasu naprawdę nie ma zbyt wiele – do niedzielnego południa.

I zwłaszcza że Burnley nie będzie rywalem tak wygodnym jak Arsenal. Wiem, to zdanie może brzmieć dziwnie, bo różnica klas tych dwóch przeciwników jest bezdyskusyjna, ale znowuż: przed meczem z Kanonierami, podobnie jak przed meczem z Liverpoolem, nie bałem się aż tak bardzo. Wiedziałem, że goście przyjadą tu grać swoje, że będą zmotywowani i że będą myśleć o ofensywie (w ciągu pierwszych siedmiu minut Tottenham nie wymienił ani jednego podania na ich połowie). I że bardzo nam to podejście będzie pasowało. Że wystarczy zachowując uważność w defensywie na Arsenal nacisnąć – niekoniecznie zresztą biegając za jego piłkarzami po całym boisku – a po odbiorze piłki błyskawicznie wyprowadzić atak, uruchomić biegnących Sona, Kulusevskiego albo któregoś z wahadłowych. Zwłaszcza szybkość Sona okazała się kluczowa.

Nie wiedziałem oczywiście, że Arsenal sam pozbawi się szans na wygranie derbów. Z pomeczowej konferencji Antonio Conte pozostanie wiele smacznych cytatów o Artecie, który – streszczam wywód Włocha – wiecznie narzeka, a przecież nie powinien, bo jest naprawdę dobrym trenerem, ale najcelniejszy strzał został wyprowadzony mimochodem. „Jeśli dociskasz piłkarzy za bardzo, ryzykujesz, że odpowiedzą na opak” – mówił trener gospodarzy swoją prostą angielszczyzną. Nawiązanie do przemotywowanego Roba Holdinga, który na swoją czerwoną kartkę pracował od początku (i faul z dziesiątej, i faul z dwunastej minuty zasługiwały na żółte kartki, a uderzenie łokciem, za który obejrzał drugą żółtą, mógł być właściwie automatyczną czerwoną), wydawało się oczywiste. We wczesnej fazie spotkania, nawiasem mówiąc, żółtą kartkę obejrzał również Ben Davies: Conte błyskawicznie przekazał mu z ławki komunikat, że musi się od teraz bardzo pilnować, a w końcówce zdjął go z boiska.

Oczywiście rzut karny, po którym Tottenham objął prowadzenie, był z gatunku bardzo miękkich, mniej więcej jak jedenastka, którą Howard Webb podyktował przeciwko Polsce w meczu z Austrią na Euro 2008: przepisy zostały przekroczone, ale wielu arbitrów w takiej sytuacji przymyka oko. Czy gdybym kibicował Kanonierom, uważałbym tego karnego za rozbój w biały dzień? W moim temperamencie słabo się mieści szukanie przyczyn porażki w okolicznościach zewnętrznych, typu kalendarz czy złe sędziowanie – może więc raczej zwracałbym uwagę na fakt, że do świetnego dośrodkowania Kulusevskiego startowało w polu karnym trzech graczy ofensywnych Tottenhamu i tylko trzech obrońców gości, a Cedric nie wiedział, czy ma pilnować Sona, czy może Sessegnona, i zapewne dlatego postanowił się trochę rozepchnąć.

Pomeczową wypowiedź Contego można sprowadzić w gruncie rzeczy do braku doświadczenia – i jego vis a vis, i jego młodych podopiecznych. To było coś, czym wykazał się Kane, po pierwszej napaści Holdinga na Sona wkraczając między nich, żeby Koreańczyk nie mógł odpowiedzieć. To było coś, czym Tottenham zaimponował również przy stanie 1:0, rzucając się do ataku zanim jeszcze goście zdążą się przegrupować. Gol po rzucie rożnym – dośrodkowanie Sona, zgranie Bentancura, Kane przy dalekim słupku – był z gatunku wypracowanych: spójrzcie, jak od momentu, w którym Koreańczyk uderza piłkę, Anglik truchta w lewą stronę, omijając kłębiących się w centrum zawodników i cały czas pilnując, żeby nie spalić. A potem już grało się bardzo łatwo i właściwie szkoda, że w drugiej połowie nie udało się strzelić jeszcze czwartej i piątej bramki.

Co było do wygrania zatem. Po prostu. Mimo nieobecności poobijanego w meczu z Liverpoolem  Romero (Sanchez dał dobrą zmianę – to od jego podania zaczęła się akcja dająca trzecią bramkę…). Mimo że w środku pola brakowało zawodników o kunszcie Ødegaarda. Mimo że Lloris i tym razem wypuścił sobie piłkę po wyjściu do jednego z dośrodkowań (zaasekurował go, który to już raz w tym sezonie, Højbjerg). Mimo że wahadłowi w tej drużynie wciąż pozostawiają wiele do życzenia – choć nieodczuwający skutków kontuzji Sessegnon znów gra lepiej z meczu na mecz i chyba nie będzie chciał oddać miejsca w wyjściowej jedenastce. Mimo że wciąż nie wiadomo, jak ten sezon się skończy.

Napisałbym, że teraz cała nadzieja w Newcastle. I w buzujących w Artecie emocjach. Ale najpierw trzeba wygrać z Burnley. Oby doping był równie imponujący, jak wczoraj, kiedy na nowym stadionie padł rekord frekwencyjny, a trybuny wibrowały od pierwszej do ostatniej minuty. „Kibice strzelili jednego gola – podsumował Conte. – My strzeliliśmy dwa i jednego dla nich”.

Z Amsterdamu na Anfield

Po pierwsze i najważniejsze: jeśli na końcu zabraknie punktu czy dwóch, to nie przez wczorajszy remis na Anfield. Jeśli zresztą miałbym być zupełnie szczery, to się nawet spodziewałem, że o dobry wynik w meczu z Liverpoolem będzie łatwiej niż na przykład w spotkaniu z tymi, którzy przed trzema tygodniami odebrali Tottenhamowi w Londynie aż trzy oczka, czyli z Brightonem. Jeżeli Antonio Conte czegoś jeszcze swoich piłkarzy nie nauczył, to tego, czego ta drużyna nie potrafi od czasu, kiedy Christian Eriksen zaczął myśleć o tym, że pora się z nią rozstać, czyli przechodzenia przez zasieki zespołów broniących się nisko i niezostawiających wiele przestrzeni między poszczególnymi formacjami. Można by w sumie powiedzieć: karma wraca, bo włoski trener Tottenhamu sam arcychętnie tę strategię stosuje, kiedy przychodzi mu rywalizować z klubami, których filozofia gry opiera się na proaktywności. Czy to na Anfield, czy na Etihad, ale też w starciach z takimi Leicester czy Leeds, nie przejmuje się statystykami posiadania piłki, nie dba o scenariusze cierpliwego rozgrywania na połowie rywala, nie bardzo wie (a nawet jeśli wie, to nie bardzo się tym dzieli), co to atak pozycyjny. Jego podopieczni, skupieni przed własnym polem karnym, czyhają na moment, w którym po udanym odbiorze któregoś z obrońców stojący tyłem do bramki przeciwnika gdzieś na połowie boiska Harry Kane dostanie piłkę, a następnie uruchomi jednym podaniem pędzących już kolegów, Kulusevskiego czy Sona, ewentualnie na taki, w którym raz na sto prób wypali któraś z szarż najsłabszych ogniw w jego systemie, czyli wahadłowych.

Chociaż akurat tym razem zarówno Ryana Sessegnona wypada pochwalić za asystę i za to, że pozbierał się po feralnej główce, której wybicie sprawiło bodaj najwięcej kłopotów Hugo Llorisowi w czasie całego meczu, jak Emersona Royala za zdyscyplinowaną grę obronną, kluczowe dalekie podanie do Kane’a w akcji bramkowej i kilka udanych prób wyjścia z piłką – jeśli chciałoby się Brazylijczyka za coś skrytykować, to chyba tylko za to, że wybił parę razy futbolówkę na róg, choć dośrodkowana niezbyt celnie przez któregoś z graczy Liverpoolu i tak zmierzała już za linię końcową.

Nie wiem jednak, czy po takim meczu powinno się wchodzić w ocenę indywidualnych występów. Narzekać na przykład na Bentancura, że – rozpuszczony spotkaniami, w których rywale doskakują do niego z mniejszą zaciętością lub w wolniejszym tempie niż ci z Liverpoolu – kilka razy stracił piłkę przed własnym polem karnym, mylnie zakładając, że jeszcze ma ułamek sekundy na nabranie tchu. Nie, tu trzeba pisać o drużynie jako takiej: chwalić dyscyplinę, konsekwencję, ofiarność i odwagę (zwłaszcza podczas wyprowadzania piłki od obrony, co za każdym razem przyprawiało mnie o przerażenie, a co generalnie okazało się strategię skuteczną, także dlatego, że budowało w drużynie zaufanie do własnych sił), a w końcu za koncentrację i cierpliwość. To był naprawdę dojrzały mecz Tottenhamu, a i o tym ułamku sekundy Bentancura też wypada pisać z większą wyrozumiałością, bo kontrpressing Liverpoolu chwalił po meczu sam Jurgen Klopp. To było dziewięćdziesiąt sześć minut, w trakcie których Tottenham wytrzymał presję psychiczną i fizyczną. I w których stracił gola po rykoszecie.

Nie będę się rzecz jasna spierał z faktami: Liverpool toczy w tym sezonie bój wspaniały, a fakt, że 8 maja, po pięćdziesięciu ośmiu rozegranych meczach, ma wciąż nadzieję na cztery trofea, wystawia Kloppowi i jego piłkarzom wspaniałe świadectwo. Także w tym spotkaniu gospodarze dominowali, gospodarze byli groźni po stałych fragmentach i po wspomnianych przejęciach piłki na połowie Tottenhamu – gdyby gospodarze przegrali, byłoby to niesprawiedliwe jak cholera. Ale… gospodarze naprawdę mogli przegrać i frustracja przebijająca z pomeczowych narzekań ich trenera na to, że rywale mają piłkarzy światowej klasy i każą im jedynie blokować strzały, wydaje się jednak cokolwiek nadmierna – także dlatego, że rywalom Liverpoolu do mistrzostwa odebrali nie cztery, a całe sześć punktów. Zresztą Klopp pracuje na Anfield siedem lat, a Conte na White Hart Lane siedem miesięcy, w sumie to może nawet na tę niezdarność w ataku pozycyjnym nie powinienem narzekać, skoro żaden ze środkowych pomocników Tottenhamu nie ma w tej kwestii kompetencji takiego Thiago Alcantary.

Po wszystkich doświadczeniach Tottenhamu z występami w Lidze Mistrzów za kadencji Mauricio Pochettino (dziś trzecia rocznica cudu w Amsterdamie, wciąż najpiękniejszego doświadczenia w moim kibicowskim życiu…), ba: po starciu z Liverpoolem w finale tych rozgrywek, trudno oczywiście portretować wczorajszy pojedynek w kategoriach starcia Dawida z Goliatem, ale w jednej kwestii włoskiemu trenerowi gości trudno odmówić racji: przez te trzy lata od madryckiego finału Liverpool konsekwentnie budował, wzmacniał i odświeżał skład, a Tottenham szedł od jednej personalnej pomyłki do drugiej i właściwie dopiero zatrudnienie Contego, a w styczniu transfery Kulusevskiego i Bentancura można uznać za nowy początek.

W zachwytach nie ma co przesadzać: nawet tym najbardziej zwykle komplementowanym zawodnikom od zabezpieczania tyłów, jak Romero, zdarzały się proste błędy, a i gracze ofensywni tracili raz czy drugi głowę, może również dlatego, że sytuacje, w których się znaleźli, były zaskakująco dogodne (zwłaszcza ta z doliczonego czasu gry, kiedy Hojbjerg po dośrodkowaniu Winksa nie przepuścił piłki do Bergwijna i nie umiał jej podać celnie w kierunku Kane’a). Ale znów: jak zapisałem to zdanie, to natychmiast myślę, że nie ma co też przesadzać w krytyce. To był mecz na Anfield. Tu się wszystko odbywa szybciej i intensywniej. Nie stracić głowy w tym kotle, nie zrobić żadnego z tych typowych ponoć dla Tottenhamu, komicznych, nieoczekiwanych błędów, nie złapać piłki ręką ani nie sfaulować nikogo w polu karnym, po prostu wytrwać przy swoim, i nawet po utracie prowadzenia dowieźć remis do końca, zaiste: na miejscu Antonio Contego musiałbym mieć poczucie, że z tej mąki naprawdę może być chleb.

To jest tak naprawdę najważniejsze i najciekawsze pytanie na najbliższe tygodnie. Co zrobi Antonio Conte po sezonie z drużyną, która dwa razy wygrała z Manchesterem City (choć raz, oddajmy mu tę sprawiedliwość, pod Nuno Espirito Santo) i dwa razy zremisowała z Liverpoolem, ale dała się zabiegać Southamptonowi albo przegrywała z Brightonem. Pytanie niezależne tak naprawdę od losu rywalizacji z Arsenalem o czwarte miejsce, choć rzecz jasna awans do Ligi Mistrzów już po pierwszym niecałym sezonie pracy byłby i dla Włocha, i np. dla Harry’ego Kane’a potężnym argumentem, by zostać, a i dla prezesa Levy’ego oznaczałby nadmuchanie poduszki finansowej, z której miałby sfinansować dalsze inwestycje w drużynę, których domaga się od niego Conte. Pytanie, w którym jest pochwała trenerskiej pracy, bo w zasadzie każdy z występujących wczoraj w barwach Tottenhamu zawodników wygląda na lepszego niż był tych siedem miesięcy temu – ale też pochwała charakteru ekipy, która z ufnością powierzyła się w ręce Włocha, bo np. Ralf Rangnick przekonuje się boleśnie, że to wcale nie musi być reguła. Pytanie, w którym jest nadzieja, że Fabio Paratici do Romero, Bentancura czy Kulusevskiego dołoży kolejne włoskie specjały, kończąc zarazem czyszczenie szatni z nietrafionych transferów okresu poprzedniego. Pytanie, w którym jest wiara, że zamiast odtwarzać sobie po raz nie wiadomo który ów wspaniały mecz sprzed trzech lat z Amsterdamu będę mógł jeszcze kiedyś przeżyć kolejny taki.

Drużyna Harry’ego Kane’a

Football, bloody hell: najpierw przegrać na własnym boisku z Southamptonem i Wolves – przegrać, dodajmy, raczej bezdyskusyjnie, zważywszy na fantastyczny pressing gości w pierwszym meczu i prezenty Llorisa w drugim spotkaniu – a potem wygrać na wyjeździe z Manchesterem City. Wygrać z Manchesterem CIty, i to wygrać w sposób i w okolicznościach tak kompletnie do Tottenhamu niepasujących, że wciąż wydaje mi się to trudne do uwierzenia. Już nawet zostawiając na boku wszystkie okoliczności pozasportowe, to znaczy trwające pół tygodnia zamieszanie wokół wywiadu Antonio Conte dla Sky Italia i jego co najmniej niejasnych wypowiedzi na temat styczniowego okienka, pozbywania się ważnych zawodników, kupowania niegotowych piłkarzy czy szans na pierwszą czwórkę – mówimy przecież o meczu, w którym powodów, by złożyć broń, było aż nadto.

Mówimy przecież o meczu z mistrzem kraju, najlepszą drużyną ligi, a może nawet kontynentu. Mówimy o meczu, w którym Tottenham objął wprawdzie prowadzenie już w czwartej minucie, ale jeszcze przed przerwą dał sobie strzelić bramkę – i to w niegroźnej stosunkowo sytuacji, po kolejnym niestety błędzie lidera i kapitana drużyny Hugo Llorisa, który wypuścił przed siebie piłkę proszącą się o chwyt, czym umożliwił strzał Gundogana. Mówimy o meczu, w którym po tym, jak Tottenham znów zdołał wyjść na prowadzenie, Ederson obronił uderzenie Kane’a, mogące dać gościom dwubramkową przewagę. Mówimy o meczu, w którym Kane trafił kolejny raz do siatki, ale jego gola na 3:1 unieważnił VAR, bo przy świetnym przerzucie Daviesa do Kulusevskiego Szwed był jednak na spalonym. Mówimy o meczu, w którym w doliczonym już czasie gry po ręce Romero i kolejnej interwencji VAR gospodarze dostali karnego i doprowadzili do wyrównania. Doprawdy, podnieść się po tym wszystkim po raz kolejny, wyprowadzić jeszcze jeden atak, zdobyć bramkę w 97. minucie, a potem wytrzymać kolejne minuty, doliczone przez Anthony’ego Taylora do doliczonego czasu gry – wszystko to wydaje się tak nie pasować do naszej wiedzy o tej drużynie, że może naprawdę, ale to naprawdę, tfu, tfu, splunąć przez lewe ramię, zaczyna się w niej i z nią dziać coś nowego?

To, co się wydarzyło przed miesiącem w Leicester to były w gruncie rzeczy dwie szalone minuty, pozwalające, owszem, konstruować nowe narracje i szukać momentu założycielskiego drużyny Antonio Conte, ale nieoddające przecież całej prawdy o przebiegu meczu. Tutaj, upieram się, było coś jeszcze niż walka do końca. Był przygotowany i konsekwentnie realizowany plan, był sposób na przeszkodzenie Manchesterowi City w rozwinięciu skrzydeł i na wyprowadzenie własnych ataków. Była konsekwencja w realizacji przedmeczowych założeń. Było mnóstwo pracy, włożonej przez całą drużynę w grę defensywną (Son asekurujący Sessegnona, Kulusevski wspierający Emersona – i Koreańczyka, i Szweda słusznie komplementować się będzie za gole i udział przy golach, ale także przed własną bramką zostawili mnóstwo serca). Jeśli były też błędy, na które nieraz się zżymałem (np. kiedy wystraszony Sessegnon nieprzekonująco próbował szarżować lewą stroną i bardzo szybko gubił piłkę, albo kiedy Bentancur tracił piłkę na własnej połowie), to przecież błyskawicznie naprawiane przez któregoś z kolegów.

Oczywiście, oczywiście. W końcu, po tylu miesiącach, obrona Tottenhamu wyszła w ustawieniu, o którym Conte mówił od początku – z Romero po prawej, Daviesem po lewej i organizującym ich pracę Dierem pośrodku. Oczywiście, zwłaszcza Romero był w tej trójce znakomity i nawet to, że dał City karnego, nie jest w stanie zmienić mojej opinii. Oczywiście, nie brakowało chwil, w których Tottenham grał na czas. Oczywiście, wszystkie przerwy w grze, zwłaszcza w pierwszej połowie, wybijały gospodarzy z uderzenia i odbierały ich akcjom płynności, do której tak bardzo nas przyzwyczaili. Oczywiście, w przypadku Dejana Kulusevskiego można mówić o elemencie zaskoczenia, bo ani ostatnimi czasy w Juventusie, ani w pierwszych epizodach na boiskach Premier League nie zapowiadał aż takiej skuteczności i precyzji. Pal jednak licho te wszystkie zastrzeżenia: jak to często bywa w przypadku Manchesteru City gigantyczna przewaga piłkarzy Pepa Guardioli w posiadaniu piłki nie przekładała się na arcyklarowne sytuacje, natomiast jeśli chodzi o głęboko cofnięty Tottenham, to zmysł tej drużyny w wynalezieniu sobie wolnej przestrzeni podczas ataków, tempo, z jakim potrafiła ona wyjść spod własnej bramki – bynajmniej nie tylko dzięki szybkości nóg, ale przede wszystkim dzięki otwierającym podaniom i umiejętności znalezienia sobie wolnej przestrzeni przez wychodzących piłkarzy – doprawdy zasługiwał na najwyższe noty.

Choć kiedy o najwyższych notach mówimy, trudno nie poświęcić osobnego akapitu Harry’emu Kane’owi. Antonio Conte mówił od początku, gdzie widzi kapitana reprezentacji Anglii – a wcześniejsze sukcesy Włocha w pracy z innymi środkowymi napastnikami zapowiadały, że w trakcie kolejnych spotkań Kane będzie nie tylko dochodził do pozycji strzeleckich, ale także zdobywał swoje bramki. Ale w jego występie było przecież coś więcej niż popis króla pola karnego, klasycznej „dziewiątki”. To Kane w czwartej minucie dostrzegł wybiegającego za plecy wysoko ustawionej linii obrony gospodarzy Sona i obsłużył go idealnym podaniem, po którym ten zgrał do Kulusevskiego. To on podobnych zagrań – takich, które przystoją bardziej „dziesiątce” niż „dziewiątce” – miał jeszcze kilka. To on wygrywał pojedynki z rywalami, dawał oddech obrońcom, uruchamiał podaniami wychodzących kolegów – ale przede wszystkim to on wpadał w pole karne i przy każdej możliwej okazji strzelał celnie. Jasne: nie wykluczam, że przemawia przeze mnie emocja chwili, ale doprawdy nie wiem, czy nie był to jego najlepszy, czytaj: najbardziej kompletny występ w koszulce Tottenhamu. Oby tak dalej, zwłaszcza że Conte mówi, iż Anglik wciąż jeszcze ma co poprawiać.

Ale to zdecydowanie nie był „one man show” – i w tym sensie Pepowi Guardioli kolejny raz odbija się czkawką fraza o „drużynie Harry’ego Kane’a”. I to zdecydowanie nie była tylko strategia na parkowanie autobusu. Weźmy drugiego gola Tottenhamu, który przecież zaczął się od rozegrania piłki przed własną bramką przez Llorisa, a w wymianie podań przed asystą Sona uczestniczyli również Sessegnon i Kane. Weźmy akcję z 64. minuty, po której strzał Kane’a zatrzymał bramkarz gospodarzy: również rozpoczętą na własnej połowie, dzięki odbiorowi Romero, błyskawicznym odegraniu Bentancura do Sona, klepki Koreańczyka z Kane’em, odegraniu Anglika znów do Bentancura, który wypuścił po skrzydle Sessegnona, żeby Urugwajczyk i Koreańczyk mogli zagrać kolejne podania. Weźmy także trzeciego gola, kiedy również przed przyspieszeniem i asystą Kulusevskiego udało się wymienić kilka podań. Weźmy w końcu opisaną tu już wcześniej pierwszą bramkę – każda z tych akcji była efektem pomysłu, który narodził się i został wycyzelowany w ośrodku treningowym. W strategii Tottenhamu kluczowe były momenty, w których udawało się przejąć piłkę; goście nie bronili się, by tego meczu nie przegrać, ale by przerwać atak rywala i wyprowadzić swój.

Uwielbiam to. Uwielbiam znów widzieć potencjał rozwoju drużyny i doceniać postęp poszczególnych zawodników – nawet najsłabsze dzisiaj ogniwa, czyli obaj wahadłowi, rośli z każdą chwilą i z pewnością fakt, że Ryan Sessegnon rozegrał w końcu 90 minut w zwycięskim meczu na takim stadionie może oznaczać dla niego nowe otwarcie. Uwielbiam słuchać, jak w pomeczowych wywiadach trener naciska właściwe guziki: mówi o tym, że bardzo lubi pracować z tą grupą piłkarzy, że to jedni z najlepszych, z którymi miał do czynienia w całej swojej karierze, i że jego ambicją jest zrobienie z każdego z nich po kolei lepszego zawodnika. No i że, oczywiście, ten świetny mecz na niewiele się przyda, jeśli teraz Tottenhamowi powinie się noga podczas wyjazdów do Burnley i Leeds.

Puenta będzie banalnie oczywista. Zanim parę miesięcy temu prezes Daniel Levy jakimś cudem zdołał zatrudnić jednego z najlepszych trenerów świata, wydawało się, że ten klub czeka kolejny sezon w środku tabeli, a na zakończenie – odejście jego talizmanu i ikony, czyli Harry’ego Kane’a właśnie. Dziś drużyna odżyła, bije się o pierwszą czwórkę, talizman ponoć nie wyklucza przedłużenia kontraktu, pod jednym wszakże warunkiem – że jego włoski szkoleniowiec dostanie latem naprawdę porządne wsparcie na rynku transferowym. Znów masz złoty róg, Daniel. Nie zepsuj tego.

Dele i nowy świat

To był z pewnością najciekawszy moment pamiętnego serialu Amazonu o Tottenhamie: trzy minuty rozmowy Jose Mourinho z Dele Allim. W przestronnym gabinecie trenera (dziś zajmuje go ponoć dyrektor sportowy Fabio Paratici), z widokiem na boisko treningowe tylko trochę przesłoniętym flipchartem z tablicą taktyczną, wygodnie usadowiony przy biurku Portugalczyk mówi swojemu podopiecznemu, co o nim myśli. Mówi, że go lubi. I że go nie zna. Że nie chce być jego ojcem ani starszym bratem, tylko jego trenerem. I że zastanawia się, dlaczego Dele potrafi rozgrywać wielkie mecze i robić w ich trakcie niebywałe rzeczy, a później notuje obniżki formy. Mówi, że jest wielka różnica między zawodnikiem, który gra równo, a takim, który ma „momenty”. I że tu właśnie leży różnica między wielkim piłkarzem, a piłkarzem z wielkim potencjałem. Mourinho mówi, że nie wie, dlaczego Dele tak ma – apeluje do zawodnika, żeby sam sobie odpowiedział na to pytanie. Że nie wie, czy to styl życia, np. okresy, w których piłkarz imprezuje – i że nie wnika. Po czym wygłasza wstrząsającą w swojej prostocie deklarację: „Mam pięćdziesiąt sześć lat, ale wczoraj, naprawdę wczoraj, byłem dwudziestolatkiem. Czas ucieka. Czas ucieka. I myślę, że pewnego dnia pożałujesz, że nie osiągnąłeś tego, co mogłeś. Musisz więcej od siebie wymagać”.

Trzy lata minęły od tamtej rozmowy. Jose Mourinho nie pracuje już w Tottenhamie, a dwudziestopięcioletni Dele Alli odszedł właśnie z Tottenhamu do Evertonu na zasadzie wolnego transferu, z którym pieniądze wiązać się będą dopiero po rozegraniu przez piłkarza określonej liczby spotkań. Cztery lata temu (czas ucieka…) nazywany przez Mauricio Pochettino najlepszym dwudziestojednolatkiem we współczesnym futbolu, określany przez sir Aleksa Fergusona największym talentem Anglii od czasów Gascoigne’a, na tamtym etapie kariery notujący statystyki lepsze od legend wyspiarskiego futbolu, Scholesa, Gerrarda, Beckhama czy Lamparda, który skądinąd właśnie, po objęciu Evertonu, daje mu ostatnią może szansę w poważnej piłce – teraz został w zasadzie wypchnięty przez klub, którego sukcesów był ikoną.

Bo przecież nikt chyba nie uosabiał „nowego wspaniałego świata”, który nadszedł w Tottenhamie z zatrudnieniem przez klub Mauricia Pochettino, równie dobrze, jak właśnie Dele. Pojawił się w klubie w zasadzie równo z Argentyńczykiem – pięć milionów funtów, jakie otrzymało za niego MK Dons, nawet dziś wielu kibiców Tottenhamu uznaje za najlepszą inwestycję klubu w ostatniej dekadzie. Był wtedy nieustraszonym siedemnastolatkiem, już w pierwszym przedsezonowym sparingu zakładającym siatkę Luce Modriciowi z Realu – i robiącym z tej sztuczki w następnych latach swój znak firmowy. Zuchwały, niestroniący od zwarć z rywalami, naciskający ich, a czasem także prowokujący, znakomicie wybiegany, zjawiający się jak duch w polu karnym rywali, zdobywający ważne bramki w najważniejszych wówczas meczach klubu… wyliczać by można długo: nie tylko ograną dzięki jego trafieniom Chelsea pod wodzą Antonio Conte, ale także gole w spotkaniach z Manchesterem United, z Manchesterem City, z Liverpoolem, z Arsenalem, a w końcu z Realem, a oprócz nich jeszcze bajeczne bramki z Watfordem i Crystal Palace. Wyliczać i wspominać łobuzerski uśmiech, z którym szedł wówczas po tytuły najlepszego młodego piłkarza w Anglii i po kolejne powołania do reprezentacji – w której zresztą również zdobywał ważne gole, np. na mundialu 2018.

Co poszło nie tak? Odpowiedzi jest pewnie tyle, co pytających. Są tacy, którzy po prostu łączą kryzys Delego z kryzysem Tottenhamu Pochettino, albo mówią, że jest jednym z tych piłkarzy, których klub nie sprzedał w odpowiednim momencie, na przykład kiedy wyceniano go na osiemdziesiąt milion funtów. Są tacy, którzy podkreślają, że następcy Argentyńczyka nie ustawiali piłkarza na pozycji, która najbardziej mu odpowiadała – wynajdującego sobie wolną przestrzeń za plecami Harry’ego Kane’a. Że od żadnego z kolejnych szkoleniowców nie dostał tyle swobody do wyrażenia – uwaga, to będzie cytat z Pochettino – „charakteru dzikiego mustanga, któremu nie powinno się nakładać wodzy”. Są wreszcie tacy, którzy mówią, że zawodników, którzy obniżyli w tym czasie loty, było w tej drużynie dużo więcej – ale nawet jeśli wszystko to prawda, to z pewnością nie cała.

Owszem, pamiętna decyzja Mourinho o zdjęciu Delego z boiska podczas meczu ze Stoke w grudniu 2020 – i późniejsza publiczna reprymenda z ust Portugalczyka – z pewnością pewności siebie zawodnika nie podbudowywała. Z pewnością nie pomagały mu podobne gesty Nuno Espirito Santo. Faktem jest jednak, że od czasu dobrego – i zwieńczonego golem – meczu z Evertonem w listopadzie 2019, udane występy Delego mogę policzyć na palcach jednej ręki. U Nuno Espirito Santo zagrał świetnie z Manchesterem CIty, na zwycięską inaugurację tego sezonu, zresztą w nietypowej dla siebie roli jednego z dwójki biegających między polami karnymi pomocników w ustawieniu 4-3-3. U Antonio Conte miał bardzo dobrą godzinę gry w zremisowanym meczu z Liverpoolem, również jako jeden z dużo biegających pomocników w ustawieniu 5-3-2 – wtedy po raz ostatni wydawało mi się, że to może być dla niego nowy początek.

Nie był. Włoch, jak dwaj poprzednicy, uznał ostatecznie, że nie może na Delego liczyć. I przy całym sentymencie, z jakim pisałem poprzednie akapity i z jakim czekałem wczoraj długie minuty już po formalnym zamknięciu okienka transferowego na potwierdzenie wiadomości, że jednak odchodzi, by móc powiedzieć, że dziękuję i że jest mi cholernie żal – muszę teraz przyznać, że nie potrafię już dłużej opowieści o tym piłkarzu sprowadzać do prostej narracji o trenerskich rzemieślnikach, którzy nie potrafili się poznać na artyście. Owszem, najsilniejszą stroną Anglika była zawsze improwizacja rozsadzająca schematy gry pozycyjnej, na którą stawia Conte. Owszem, fakt, że na pożegnanie z Tottenhamem chciał specjalnie podziękować „Mauricio i jego sztabowi” za zaufanie i przewodnictwo, wydał mi się wielce znaczący. Owszem, nieraz widziałem w mediach społecznościowych jego zdjęcia z siłowni i z boisk, na których pracował nad siłą i kondycją – równie często jednak widziałem, jak wypełnia pustkę popołudni i wieczorów bez futbolu na jałowych rozrywkach. Widziałem mrok, którego w tej postaci było coraz więcej.

Porównanie go do Gascoigne’a ma i ten aspekt, że obu reprezentantów Anglii przez całą karierę ścigały demony trudnego dzieciństwa. O tym, co spotkało Delego po rozwodzie rodziców, o jego tułaczce między Anglią, Nigerią, Stanami i ponownie Anglią, o uzależnieniu matki, o groźbie pozbawienia jej praw rodzicielskich i o życiu dorastającego chłopaka na ulicy, w świecie podlondyńskich gangów, przeczytałem tyle, że właściwie z wdzięcznością myślę o tym, że znalazł w futbolu ratunek choć na tych parę lat. Zwłaszcza że o tym, iż wciąż się mierzy z tamtym dziedzictwem, świadczy choćby decyzja o zastąpieniu imieniem nazwiska na klubowej koszulce.

Napisawszy to wszystko, czuję wreszcie ulgę. Może jednak Jose Mourinho nie miał wtedy racji. To znaczy owszem, czas ucieka. Ale wcale nie jestem pewien, czy ten najważniejszy mecz, jaki ma do rozegrania Dele Alli, toczy się na boisku – i czy naprawdę jeszcze „musi wymagać od siebie więcej”. W każdym razie ja – kibic, którego tyle razy zachwycił pokazaniem, do jakiego stopnia można poczuć się wolnym próbując doścignąć futbolówkę – życzę mu sukcesów większych niż te, które czekają nań w niebieskiej koszulce firmy Hummel.

Moment założycielski

Napisałbym, że był to najlepszy mecz Tottenhamu pod Antonio Conte nawet gdyby John Moss zakończył go po dziewięćdziesięciu czterech minutach, przy stanie 2:1 dla Leicester. Narzekałbym wtedy, oczywiście, na dwa momenty gapiostwa w defensywie, i martwiłbym się, że po wejściu na boisko Lo Celso szturm gości nie nabrał nowego impetu, a przeciwnie: zdawał się hamować. Doceniłbym akcję poprzedzającą bramkę Kane’a – walkę Skippa o odbiór piłki, błyskawiczne podanie Winksa, później zaś kunszt, z jakim kapitan reprezentacji Anglii wyrobił sobie pozycję do uderzenia, generalnie jednak żałowałbym, że tyle wysiłku na nic. Że tyle okazji i strzałów (w sumie dwadzieścia siedem, z czego dziesięć celnych; statystyka goli oczekiwanych podaje niespotykaną dotąd w tym sezonie liczbę 4,49) poszło na marne. Że ewidentnie odrodzony – nie tylko dochodzący do pozycji strzeleckich, ale jak w najlepszych latach otwierający drogę do bramki kolegom – Harry Kane skończył z tylko jednym golem. Że trudno będzie teraz zmobilizować się po raz kolejny, skoro tak wiele wysiłku, proaktywnej postawy, intensywności w pressingu, kreatywności w konstruowaniu akcji nie przyniosło nawet remisu. Żałowałbym świetnych występów w walce o środek pola Skippa i Hojbjerga (ten blok Duńczyka przy strzale Barnesa, po którym mogło być 3:1 dla gospodarzy, to jego podanie do Doherty’ego przed pierwszym golem Bergwijna…). Żałowałbym odważnych podań Winksa i Lucasa, szarż Reguliona i wprowadzonego po przerwie Doherty’ego (Irlandczyk zagrał najlepsze 45 minut w całej swojej północnolondyńskiej karierze…). Żałowałbym strzału Tangangi i główki Sancheza, poprzeczki Kane’a, dwóch wybitych z pustej bramki uderzeń – znowuż Kane’a oraz Hojbjerga. Owszem, żałowałbym także swoich dzieci, które wysiedziały ze mną cierpliwie po raz nie wiadomo który, próbując uwierzyć, że to, czym zajmuje się ich ojciec, nie jest kompletnie bez sensu, no i w końcu żałowałbym samego siebie, że kibicuję klubowi, który potrafi przegrać nawet mecz, w którym jego wyższość nie podlegała żadnej dyskusji.

Ale teraz nie muszę tego wszystkiego pisać. Nie muszę narzekać i żałować. Siedzę sobie, patrzę na udzielających wywiadu brytyjskiej stacji Kane’a i Bergwijna, i widzę, jak uśmiech po prostu nie może zejść z twarzy Anglika, reprezentant Niderlandów zaś wciąż nie potrafi nabrać tchu, mimo iż grał zaledwie kwadrans, a po swoich dwóch bramkach – strzelonych w ciągu 79 sekund, w 95. i 97. minucie meczu – zdążył już przecież kolejny kwadrans odczekać. Zdaje się, że sam właśnie tak wyglądam: uśmiech nie schodzi mi z twarzy i nie potrafię nabrać tchu. Myślę o prawdziwym momencie założycielskim Tottenhamu pod nowym szkoleniowcem – takim, od którego naprawdę można rozpocząć opowieść dającą nadzieję na szczęśliwe zakończenie. Takim, w którym do jakości gry, do w końcu trafionego ustawienia (w 3-5-2 naprawdę wygląda to znacznie lepiej niż w 3-4-3), do wykreowanych szans, do pressingowych doskoków, do świetnego przygotowania fizycznego (to gospodarzy łapały skurcze, goście natomiast nieustannie podkręcali tempo) i tych wszystkich kwestii, którymi zdążyłem się już zachwycić na Twitterze, dochodzi coś, o co być może najtrudniej, a co wiąże się z kwestiami mentalnymi. Z atmosferą w drużynie i z aurą, która ją otacza.

Kiedy Steven Bergwijn zdobył wyrównującą bramkę, zawodnicy Tottenhamu cieszyli się, owszem. Przede wszystkim jednak popędzili na swoją połowę, by sędzia wznowił grę jak najszybciej, a kiedy to zrobił – rzucili się na rywala po raz kolejny. Pamiętam, zdarzały się takie rzeczy za Mauricio Pochettino, ale kiedyż to było? Za Jose Mourinho drużyna specjalizowała się raczej – jeśli w czymś takim można się „specjalizować” – w trwonieniu wypracowanych przewag niż w odrabianiu strat. Za Nuno Espirito Santo nie było nawet przewag. Za Antonio Conte? W dziewięciu meczach ligowych Tottenham jeszcze nie przegrał. „To musi być nasza filozofia – mówił po meczu Włoch, który w tym okienku transferowym wciąż jeszcze nie doczekał się wzmocnień. – Nigdy się nie poddawać i walczyć do samego końca”.

Napisałem akapit wyżej o aurze, jaka otacza tę drużynę. W ciągu ostatnich paru dni Tottenham odrzucił ponoć dwie oferty Ajaksu, który chciałby ściągnąć Bergwijna z powrotem do ojczyzny – ale który proponuje ponoć wciąż za mało pieniędzy. Oczywiście zawodnik może mieć osobiste powody, by chcieć zmienić klub – z drugiej strony jednak każdy uczestnik meczu wygranego w takich okolicznościach musi mieć poczucie, że z tej drużyny zwyczajnie nie warto odchodzić. Dali temu wyraz ci najważniejsi – pędzący przez całe boisko Lloris, by wyściskać Bergwijna, Kane mówiący do kamery, że było to jedno z takich spotkań, które pamięta się całe życie. Chłopaki, to jest Tottenham. Cholerne zuchy.

Nowa nadzieja

Nie remis, który przed rozpoczęciem meczu kibice Tottenhamu wzięliby w ciemno, zważywszy na dwutygodniowy chaos, przekładane mecze, zamknięty ośrodek treningowy, pandemiczne ubytki w składzie i wytracony impet po wcześniejszej serii zwycięstw. Nie niedosyt z braku wygranej, który najlepiej chyba świadczy o postępie, jaki zrobił Tottenham po przejęciu tej drużyny przez Antonio Contego. Nie świetny występ Winksa, bardzo dobry Delego i solidny Ndombelego – dublerów, których przyszłość w klubie jest mocno niepewna i którzy wskoczyli do składu w związku z przebytą chorobą przez grających dotąd u włoskiego trenera wszystko, co się da, Hojbjerga, Skippa i Lucasa (w sumie, w porównaniu z meczem z Norwich, w wyjściowej jedenastce było aż pięć zmian). Nie radykalna poprawa wszelkich statystyk, w których Tottenham wypadał w tym sezonie zawstydzająco blado, od przebiegniętych kilometrów po wykreowane szanse i oddane strzały. Zwyczajny fakt, że w tym klubie znów gra się w piłkę, która stawia kibiców na nogi, zmusza do zdzierania gardeł w trakcie meczu, a po jego zakończeniu każe o nim gadać, spierać się, analizować, niektóre akcje kontemplować wręcz – to chyba cieszy najbardziej. Zwyczajny fakt, że minęła godzina, a mnie wciąż drżą nogi, wciąż chrypię i wciąż nie zdjąłem prastarej klubowej koszulki – i że do tego wszystkiego chce mi się jeszcze o tym pisać.

Jasne: jednym z powodów, dla których o tym meczu gadać się będzie dłużej niż dzisiejszego wieczora, jest kwestia, na ile jego tempo okazało się zbyt szybkie dla arbitrów – na ile byli konsekwentni i na ile ich decyzje ostatecznie wypaczyły wynik. Skoro Harry Kane obejrzał w pierwszej połowie tylko żółtą kartkę za faul na Robertsonie, dlaczego Robertson obejrzał aż czerwoną za wejście w Emersona Royala? Dlaczego uznano drugiego gola dla Liverpoolu, skoro (upadek Delego w polu karnym gości sobie darujmy, Jota też padał w pierwszej połowie w polu karnym gospodarzy…) Salah ułamek sekundy przed trafieniem Robertsona dotknął piłki ręką? Moim zdaniem faul Anglika był bardziej niebezpieczny niż faul Szkota – a gol Robertsona powinien zostać anulowany, ale nie mam zamiaru kruszyć o te kwestie kopii; ostatecznie przewagę bramkową Liverpoolu goście sami zniwelowali błędem Allisona przy golu Sona, a przewagi liczebnej Tottenham w końcówce nie wykorzystał.

Koncentrowanie się na sędziowaniu byłoby błędne także ze względu na wysiłek, jaki zawodnicy obu drużyn włożyli w ten, jak dotąd chyba najbardziej emocjonujący mecz sezonu – dosłownie od pierwszego gwizdka, bo napór gości mógł przynieść im bramkę od razu po rozpoczęciu gry, kiedy to po dośrodkowaniu Alexandra-Arnolda minimalnie chybił Robertson (cóż to jest za duet fantastyczny…). To goście, rzecz jasna, prowadzili grę w początkowej fazie meczu, ale kontrataki ustawionego w systemie 5-3-2 Tottenhamu wydawały się wręcz wypieszczone. Wszystko tu było obmyślone: długie piłki od Diera, wykorzystanie przez Sessegnona i Royala miejsca, które otwierało się na skrzydłach po odbiorze piłki, błyskawiczny ruch Sona, Kane’a czy Delego w stronę wysoko ustawionych stoperów Liverpoolu, i chyba tylko dręczące poczucie, że na wykończenie akcji gospodarze mają aż za dużo czasu, było przyczyną, że kolejnych doskonałych sytuacji z pierwszej połowy nie udawało im się wykorzystać.

Inna sprawa, że gol dający Tottenhamowi prowadzenie nie był wcale wynikiem jakiegoś tam kontrataku: wszystko zaczęło się od kontrpressingu, jaki nastąpił po wcześniej szansie Delego; od kapitalnego wślizgu Winksa, po którym Sessegnon podał do Ndombele, a ten zagrał idealnie w tempo do Kane’a i napastnik Tottenhamu wykorzystał swoją pierwszą, niejedyną i wcale nie najłatwiejszą szansę w tym meczu. Z pewnością: gdyby grali Fabinho, Thiago Alcantara czy Henderson, przechodzenie przez środek Liverpoolu nie byłoby aż tak łatwe, a i van Dijka trudniej byłoby ogrywać, ale bloguję przecież jako fan Tottenhamu: mogę sobie w tej rubryczce pozwolić na koguciocentryzm i nie myśleć, co by było, gdyby Jurgen Klopp również mógł wystawić najsilniejszy skład.

Jedyne bowiem, czego życzyłby sobie w tej chwili fan Tottenhamu, to żeby z energią, jaka wyzwoliła się w trakcie dzisiejszego spotkania, można było jak najszybciej rozegrać spotkanie kolejne. Owszem, widać także z gry wspomnianych już Winksa czy Delego, ale także bardzo ważnych dziś Llorisa, Diera, Daviesa czy kolejnego dublera, Sessegnona, że każda sesja treningowa pod Antonio Contem procentuje, że piłkarze uczą się nowych ról i nowych formacji, że odpowiada im nowy styl i to, że znów mogą wyrazić się na boisku. Ale właśnie: niech się wyrażają, niech szybko nadchodzi kolejne spotkanie, niech się nie zdarza kolejna przerwa, niech pozbawieni keczupu i wzięci w obroty przez tego szaleńca z Apulii (ach, jak on się pięknie cieszy z goli, i jak podrywa cały stadion do kibicowania…) jak najszybciej zabiegują następnego rywala w zgodzie z klubowym DNA, które – jako rzecze prezes Levy i co było do udowodnienia – oznacza futbol ofensywny, pełen rozmachu, sprawiający kibicom frajdę.

Dawno nie miałem tyle frajdy, co dzisiaj. I tyle nadziei, że ciąg dalszy nastąpi.