Archiwum autora: michalokonski

Manifest surrealizmu Ange’a Postecoglou

1. Tak, owszem, to było naprawdę wspaniałe. Przegrać 1:4 z rywalem, którego z mnóstwa powodów nie darzy się nadmierną sympatią, przegrać u siebie i chyba jednak – zważywszy na to, że pierwszym krokiem do porażki była czerwona kartka lidera obrony – przegrać na własne życzenie, a przecież być świadkiem, jak po tej porażce kibice gotują przegranym owację na stojąco i śpiewają „Oh, when the Spurs…” zupełnie tak, jakby właśnie byli świadkami zwycięstwa. Zbierać komplementy za heroiczną walkę najpierw w dziesiątkę, potem w dziewiątkę. Zachwycać się kolejnymi interwencjami bramkarza, co ja mówię: bramkarza – podejrzewam, że tzw. heatmapa Guglielmo Vicario z drugiej połowy meczu z Chelsea mogłaby być równie dobrze heatmapą zawodnika z pola, w drużynie kierowanej przez takiego José Mourinho, powiedzmy: defensywnego pomocnika. Zachwycać się tym, że jeszcze w dziewiątkę, przy stanie 1:2, robili wszystko, by doprowadzić do wyrównania – i że dwukrotnie byli bardzo blisko, po nieuznanym trafieniu Diera i minimalnym pudle Bentancura. Podziwiać wysiłek, dzięki któremu do 94. minuty w zasadzie mogli jeszcze myśleć o remisie. Jeśli kibice są w tym sporcie najważniejsi, to kibice Tottenhamu przekonali się wczoraj, że mają drużynę do kochania, wliczając w nią zawodników, o których myśleli już w czasie przeszłym, np. Diera czy Hojbjerga.

2. No nie wiem. Może jednak wolałbym przez to wszystko nie przechodzić. Nie patrzeć najpierw na to cudowne podanie Jamesa Maddisona z głębi pola, mijające całą drugą linię Chelsea i umożliwiające Sarrowi przedłużenie piłki do Kulusevskiego. Nie patrzeć na piękniejszą jeszcze, bo kilkupodaniową akcję, którą w 14. minucie Son zakończył trafieniem z minimalnego doprawdy spalonego po zagraniu od Brennana Johnsona, niedługo po pierwszej tego wieczora znakomitej interwencji Vicario. Nie patrzeć na zapiski z pierwszych dwudziestu minut, zdające się zapowiadać, że ten mecz zakończy się kolejnym w tym sezonie zwycięstwem Tottenhamu, tak obiecująco rozwijały się akcje gospodarzy zwłaszcza lewym skrzydłem. Nade wszystko jednak nie patrzeć na to, jak krew uderza do głowy Romero, najpierw kopiącego bez piłki Colwilla, a później wchodzącego zbyt ostro w nogi Enzo Fernandeza. Rzadko się zdarza, by jeden zawodnik mógł w jednym meczu dostać dwie czerwone kartki – i to zawodnik komplementowany w ostatnich tygodniach jako ten, który dojrzał po powierzeniu mu przez nowego trenera Tottenhamu funkcji wicekapitana. Wiadomo, że Argentyńczyk zawsze gra na granicy, ale łatwość, z jaką wczoraj za nią wypadł, była cokolwiek niepokojąca.

3. Destiny’ego Udogie, który wyleciał z boiska w drugiej połowie, rozumiem: nie grał ani nie trenował przez dwa tygodnie, przystępował do derbów z Chelsea po jednym lekkim rozruchu, trudno się spodziewać, by nadążał za tempem pojedynku o tej skali intensywności. Na kilka minut przed jego drugą żółtą kartką napisałem nawet na Twitterze, że tego meczu nie dogra – nie mając, rzecz jasna, na myśli tego, że może zostać usunięty z boiska z boiska, a raczej to, że po niedawnej kontuzji nie ma już siły, no ale to właśnie było jedno z rozlicznych ryzyk, jakie podjął Ange Postecoglou w tym spotkaniu, a zarazem jedna z rozlicznych ilustracji tego, jak ograniczone są tak naprawdę jego możliwości. Prawdę powiedziawszy już przy pierwszym faulu Udogiego na Sterlingu mogło to się skończyć czerwoną kartką dla Włocha.

4. W systemie, który proponuje Australijczyk, w stylu gry, który – jak mówi – jest dlań nienegocjowalny, potrzebni są piłkarze obdarzeni konkretnymi umiejętnościami. Tak się składa, że Udogie był wczoraj jedynym w miarę zdrowym zawodnikiem, który mógł zagrać na pozycji lewego obrońcy schodzącego u Postecoglou do środka pola (po angielsku nazywa się to inverted full back). Tak się składa, że Micky van de Ven i Cristian Romero byli jedynymi w miarę zdrowymi zawodnikami, którzy mogli zagrać na pozycji środkowego obrońcy w wysoko ustawionej linii, tak by w przypadku nieudanej pułapki ofsajdowej zdążyć ze wślizgiem bądź dogonić rozpędzonego rywala. Myśląc o przyszłości – i słuchając tego, co Postecoglou mówił po meczu, że grałby tak nawet gdyby na boisku zostało mu pięciu zawodników zdolnych do gry – nie wierzę przecież, by to szaleństwo dało się powtórzyć raz jeszcze z Erikiem Dierem, niezależnie od tego, jak wysoko oceniam jego postawę i jak szanuję tempo, z jakim wyszedł z roli piątego koła u wozu; roli, na którą skazany był przez cały sezon. 

5. Przy wszystkich zachwytach nad kolejnymi wygranymi, golami w ostatnich minutach, odwagą i fantazją w rozegraniu, przy każdym komplemencie, jaki słyszałem o Tottenhamie Postecoglou w rozlicznych telewizjach i wyczytywałem na rozmaitych portalach, wiedziałem przecież, na jak kruchych podstawach stoi na razie ta budowla. Że wystarczy, myślałem sobie przez te wszystkie tygodnie, jedna kontuzja, jedna absencja – takiego Maddisona, van de Vena czy Romero – aby się okazało, ile jeszcze pracy przed Postecoglou, a zwłaszcza ile zakupów, nie tylko w najbliższym, zimowym okienku transferowym. Jedna absencja, myślałem, a nie dwie-trzy – bo tak mi to wygląda przed najbliższą sobotą. Tak mi to wygląda, że linię obrony podczas meczu z Wolves tworzyć będą Porro, Dier, Emerson Royal z konieczności po lewej stronie, a na dokładkę któryś z osiemnastolatków – albo mający za sobą kilka występów w Championship Ashley Philips albo sprawdzany do tej pory wyłącznie w młodzieżówce (choć szalenie tam komplementowany, zwłaszcza za zasięg podań) Alfie Dorrington; tak czy inaczej na koszulce klubowej pod kołnierzykiem zobaczymy pewnie wkrótce nową cyferkę.

6. Tak, wiem, wczorajszy mecz rozstrzygnął w gruncie rzeczy VAR. To on spowodował, że pierwsza połowa trwała 56 minut, a druga 55. To on zdecydował o kartkach, o karnym (ależ był blisko Vicario odbicia strzału Palmera…), o nieuznanych golach. To on był tematem pomeczowej konferencji, podczas której – jak słusznie zauważył Charlie Eccleshare z „The Athtletic” – Postecoglou sprawiał wrażenie, jakby zależało mu na dobru futbolu jako takiego, a nie na dobru własnej drużyny; naprawdę rzadki to ptak wśród trenerów. W sumie VAR interweniował dziewięciokrotnie, w sumie anulował aż pięć goli – i za każdym razem interweniował słusznie. W całym tym szaleństwie i przy całym żalu, spowodowanym przedłużającymi się przerwami w niebywale intensywnym spektaklu, wypada to jednak odnotować. Sędziowie są ludźmi, popełniają błędy, technologia, jaką mają do dyspozycji, ma swoje ograniczenia – ale nie są oszustami, do licha!

7. Tak, owszem, to było naprawdę wspaniałe. Zabraniający swoim piłkarzom cofnięcia się bliżej własnej bramki Ange Postecoglou, ustawiający ich linię obrony na połowie boiska i każący im łapać rywali na kolejne spalone, był może nie jak król Lear (australijski trener wraz z małżonką obejrzeli w tych dniach na West Endzie szekspirowski dramat, wystawiany zresztą przez wieloletniego kibica Tottenhamu, wielkiego aktora i reżysera sir Kennetha Branagha), i z pewnością nie jak odmawiający poddania się poszukiwaczom świętego Graala Czarny Rycerz z Monty Pythona (takie porównanie przyszło na myśl piszącemu pomeczową relację dla „Timesa” Henry’emu Winterowi), jeśli już szukać porównań w świecie sztuki, to raczej z André Bretonem piszącym swój manifest surrealizmu. Jedenaście lat temu na podobnie radykalny gest zdobył się Andre Villas-Boas w derbowym starciu Tottenhamu z Arsenalem po czerwonej kartce grającego wówczas w drużynie z White Hart Lane Adebayora. Wtedy również z początku prowadził Tottenham, wtedy również jego trener nie zamierzał spuszczać z tonu grając w osłabieniu (Jan Vertonghen, piszący wczoraj na Twitterze, że tak wysokiej linii nie widział nigdy w życiu, wyparł chyba, jak ustawiał go Villas-Boas), wtedy również krytycy zachwycali się jego odwagą – i wtedy również zakończyło się porażką.

8. Przy całej miłości do Postecoglou, nie byłbym jednak sobą, gdybym nie zauważył na koniec, że znalazłoby się niemało kibiców – obu drużyn zresztą – którzy woleliby zobaczyć w kluczowych momentach wczorajszego meczu (przy prowadzeniu Tottenhamu, przy grze Chelsea w przewadze, kiedy jej zawodnicy również rozgrywali piłkę z zawstydzającą momentami niestarannością) trochę starej dobrej kontroli. Ten niebywale odważny w drugiej połowie Tottenham, piszący ważny rozdział taktycznej, i może także etycznej historii Premier League sposobem, w jakim zmagał się z przeciwnościami, w trakcie pierwszej połowy nie musiał przecież pozwolić sobie na aż tak wiele szaleństwa (już nie mówię o tym, jak po czerwonej kartce próbowaliby zamknąć mecz trenerzy pokroju wspomnianego już Mourinho).

9. A może jednak musiał? Może zdanie „Biorę to na siebie”, które Postecoglou powiedział Jamesowi Maddisonowi w przerwie meczu z Arsenalem, zachęcając go, by nie przestawał rozgrywać piłki na takim ryzyku, które doprowadziło wówczas do straty przed własnym polem karnym i kapitalnej szansy Jesusa, wróży nam, że podobnych szaleństw będzie jeszcze więcej i więcej? Jak pamiętamy to Marcelo Bielsę określa się mianem „El Loco”, ale od wczoraj mam poczucie, że w najlepszej lidze świata pojawił się trener, który swoim radykalizmem przebija nawet Argentyńczyka.

10. Na jednej z konferencji prasowych Postecoglou mówił, że jest członkiem pewnej spotykającej się mniej więcej raz w miesiącu grupy wsparcia, skupiającej trenerów różnych dyscyplin sportu. W tym fachu – opowiadał – albo ma się kłopoty, albo będzie się je miało wkrótce. Z kalendarza gier wynika, że Australijczyk właśnie zaczął je mieć, nawet jeśli manifest, który przedstawił nam wczoraj, był (powtórzę to po raz ostatni) naprawdę wspaniały.

Tottenhamie, robisz to dobrze

Stali czytelnicy bloga przecierają pewnie oczy, bo zdanie w stylu „Tottenhamie, robisz to dobrze”, nie padło tu pewnie od czasów środkowego Pochettino. Od razu zastrzegę jednak: nie mam na myśli kwestii sportowych, choć nawet i o nich można by w tych dniach napisać niejedno miłe słowo. Na kilka godzin przed meczem z Crystal Palace w angielskich mediach natrafiam zresztą na całkiem sporo artykułów, których autorzy zastanawiają się, czy drużyna Ange’a Postecoglou jest już materiałem na mistrza kraju, czy może stanie się nim z upływem najbliższych miesięcy. Z mojej perspektywy są to oczywiście rozważania przedwczesne – wystarczy kontuzja jednego z dwójki stoperów, o Maddisonie nie wspominając (odpukać), żeby uświadomić sobie, na jak kruchych podstawach zbudowana jest dotychczasowa dobra passa, ale to temat na inną okazję. Kiedy piszę, że Tottenham robi to dobrze, mam na myśli coś związanego z klubowym dziedzictwem – co jednak również może przyczyniać się w przyszłości do powstawania materiału nawet, no dobrze, wygłoszę tę frazę: na mistrza kraju.

O tym, jak wyglądają dziś relacje piłkarzy z klubami napisano setki stron. Against modern football, wiadomo, tu nikt nie robi sobie wielkich złudzeń. Wiemy, jak weryfikuje się wartość osławionego przywiązania do barw, całowania herbu itd., kiedy przychodzi lepsza oferta od innego potencjalnego pracodawcy. Wiemy, że najważniejsze są z jednej strony pieniądze, z drugiej zaś – sportowe ambicje, szansa na wygranie trofeum, wyjazd z reprezentacją na wielki turniej etc. Kto by się przejmował jakimś dziedzictwem?

Ale przecież są w tym dziwnym świecie również rzeczy niematerialne, niedające się zmierzyć wysokością tygodniówki czy premiami wypłacanymi za strzelone bramki, mające jednak przełożenie na fakt, że na boisku piłkarzom chce się jeszcze bardziej. Trener Tottenhamu wie o tym znakomicie i w ciągu ostatnich miesięcy zdążyliśmy się już trochę nasłuchać od jego podopiecznych o tym, że przedmeczowe pogadanki Australijczyka o życiu i moralności robią na nich wrażenie równie wielkie, jak odprawy o charakterze czysto taktycznym. Bycie piłkarzem Tottenhamu oznacza dziś nie tylko odwagę i skłonność do ryzyka na boisku, nastawienie na grę ofensywną i nieustanny pressing, ale także szacunek do wszystkich pracowników klubu, o kibicach nie wspominając. Od pierwszego dnia w klubie Postecoglou tworzy środowisko – słowo, którego używa równie często jak słynne już „mate” – sprzyjające nieustającemu rozwojowi, podkreślam jeszcze raz: i na boisku, i poza nim. A gesty typu zaproszenie do wspólnego zdjęcia nie tylko zawodników pierwszej drużyny, ale i wszystkich pracowników ośrodka treningowego, albo umożliwienie chłopcu z niepełnosprawnością intelektualną zadanie pytania podczas spotkania prezesa, trenerów i kapitanów drużyn z fanami (Postecoglou upomniał się o to, kiedy prowadzący chciał już zamknąć imprezę) pokazują, w jaki sposób to środowisko się tworzy.

Pomysł dodania na klubowej koszulce jeszcze jednego numerka, drobną czcionką tuż pod kołnierzykiem, jest dla mnie pomysłem właśnie z tego porządku. Dzięki pracy klubowych historyków w Tottenhamie sporządzono listę wszystkich zawodników, którzy od 13 października 1894 roku reprezentowali klub w oficjalnych meczach, i przydzielono im kolejne numery (kiedy debiutowali równocześnie, decydowała kolejność alfabetyczna, rezerwowych uwzględniano w kolejności wejścia na boisko). Okazuje się, że na przestrzeni tych 129 lat było ich dotąd 879: najświeższy debiutant, Alejo Veliz, będzie więc miał koszulkę z tym numerem; Brennan Johnson to numer 878.

Sporo na tej liście gwiazd światowej piłki, sporo angielskich i klubowych legend. Pierwszy czarnoskóry zawodnik z pola w dziejach brytyjskiego futbolu, żołnierz I wojny światowej Walter Tull, ma numer 170, legendarny trener i zdobywca podwójnej korony z sezonu 1960/61 Bill Nicholson – numer 354, kapitan tamtej drużyny Danny Blanchflower to 420, rekordzista, jeśli idzie o rozegrane mecze w Tottenhamie, Steve Perryman, to 477, Glenn Hoddle – 498, Ossie Ardiles zaś – 511. Jak widać, nazwiska, od których dla mnie zaczynała się ta historia (świadomie zaczynałem kibicować Tottenhamowi w sezonie 1986/87), można odnaleźć na przełomie piątej i szóstej setki. Gary Mabbutt to numer 538, Gascoigne – 573, Lineker – 580, Sheringham – 599, Klinsmann – 617, Ginola – 636, King – 649, Keane – 672, Davids – 706, Berbatow – 715, Bale – 726, Modrić – 736. Jedyny, jak dotąd, polski akcent, Grzegorz Rasiak, to numer 710. Harry Kane debiutował jako zawodnik numer 767. Najdłużej występujący w klubie z zawodników obecnej kadry Lloris to 781, Dier – 795, Davies – 796, Son – 805. Asystent Ange’a Postecoglou Ryan Mason, który opowiadał członkom pierwszej drużyny o istocie pomysłu: o tym, że noszenie tej koszulki to przywilej, że bycie piłkarzem Tottenhamu zawsze coś znaczyło i zawsze będzie coś znaczyć, ma numer 743; zadebiutował w sezonie 2008/09.

Nie wiem, jak dzisiaj pójdzie Tottenhamowi w meczu z Crystal Palace. Wiem jednak, że tych kilkunastu chłopaków, którzy założą na Selhurst Park wyjazdowe koszulki, jest częścią historii większej niż ich ambicje, marzenia, stany kont, liczba obserwujących w mediach społecznościowych itd. Dobrze to sobie czasem uświadomić, niezależnie od nadziei, że rozdział, który zaczęli właśnie pisać, będzie jednym z piękniejszych.

PS. Gdyby ktoś jutro miał chwilę i był między godziną 14:00 a 15:00 na Targach Książki w Krakowie – zapraszam na stoisko „Tygodnika Powszechnego” w EXPO Kraków, ul. Galicyjska 9, Hala Wisła, stoisko C1. Możemy rozmawiać o Tottenhamie, o „Stałych fragmentach”, o „Tygodniku” i o czymkolwiek chcecie.

Tottenham wychodzi z cienia

Spacerującym po tej części Puszczy Niepołomickiej, która leży pomiędzy samymi Niepołomicami a Staniątkami, należy się wyjaśnienie: facet o cokolwiek nieprzytomnym spojrzeniu (skojarzenie z rozbieganym wzrokiem Cristiana Romero z pewnością nieprzypadkowe), na którego natrafiali w to niedzielne popołudnie kilkanaście minut po siedemnastej, próbował właśnie dojść do siebie po obejrzanych w telewizji derbach północnego Londynu. Derbach, które jego drużyna zremisowała ostatecznie 2:2 – i choć w samej końcówce mogła zdobyć zwycięskiego gola po tym, jak Richarlison doszedł do pozycji strzeleckiej w polu karnym gospodarzy, to przecież równie dobrze mogła przegrać z kretesem, zwłaszcza kiedy przy stanie 1:0 Jesus odebrał piłkę Maddisonowi i miał przed sobą tylko Vicario. Przez pierwsze pół godziny gry to Arsenal był bardziej zdecydowany, jego akcje – zwłaszcza skrzydłami – bardziej płynne, jego pressing na połowie gości bardziej zdecydowany, jego strzały groźniejsze.

We wszystkich wypowiedziach poprzedzających to spotkanie Ange Postecoglou podkreślał, że wynik będzie dlań drugorzędny: że dla niego ważniejsze jest sprawdzenie, na ile jego piłkarze będą w stanie grać swoją piłkę niezależnie od klasy rywala. Czy nie będą próbowali się schować w jego cieniu, unikając brania na siebie odpowiedzialności – także wtedy, gdy coś pójdzie nie tak. W jakim miejscu będą po tych paru zaledwie miesiącach wspólnej pracy, naznaczonej – nigdy dość przypominać – transferową sagą Kane’a czy rwanym okresem przygotowawczym podczas azjatyckiego tournee. Wymęczony jakimś cudem remis po grze defensywnej niczego nas nie nauczy – mówił Australijczyk, przystępując do swoich pierwszych derbów północnego Londynu.

No więc Tottenham nie grał defensywnie. Nawet jeśli były w tym meczu momenty, w których gospodarze dominowali, próbował robić swoje: rozgrywać piłkę od własnej bramki i wychodzić spod pressingu za pomocą szybkiej wymiany podań. Nie było łatwo, bo rywal był naprawdę klasowy – tak trudnego testu jeszcze w tym sezonie nie było i straty piłki przed własnym polem karnym liderów środka pola, Bissoumy i Maddisona, świadczyły o tym bardzo wyraźnie. Nie było tak trudnego testu także ze względu na kartki – Udogie swoją dostał już na początku meczu i nieprzypadkowo większość groźnych akcji Arsenalu szła później jego stroną. No i nie było tak trudnego testu ze względu na okoliczności, w których Tottenham tracił gole: najpierw samobójczy rykoszet Romero po zagraniu Saki, które nie zmierzało do bramki, a potem rzut karny po trafieniu w rękę Argentyńczyka, na temat którego dyskutowano po meczu, zastanawiając się i nad wcześniejszym faulem Gabriela na Maddisonie, i nad konsekwencją w reagowaniu sędziów na podobne incydenty.

W tym sensie ten test został zdany: piłkarze Postecoglou pokazali na Emirates osobowość i charakter. Kapitan Son zdobył dwa gole, wykorzystując okazje, które w poprzednich sezonach zdarzało mu się marnować, a wicekapitan Maddison miał dwie asysty – przede wszystkim jednak obaj bardzo ciężko pracowali dla drużyny. Bissouma wygrywał rywalizację w środku pola z zawodnikami o wiele bardziej doświadczonymi i utytułowanymi. Kulusevski biegał tak, jak to robi od początku sezonu, rozpoczynając akcje swojej drużyny, ale i wspierając Porro przed własnym polem karnym.

Właściwie o żadnym z piłkarzy gości nie sposób powiedzieć, że próbował ten mecz przetrwać albo grać na alibi – każdy prosił o piłkę, wchodził w pojedynki, a jeśli popełnił błąd – próbował go naprawić. Nie do końca panujący nad boiskowymi wydarzeniami sędzia Jones szafował kartkami, ale ci z graczy Tottenhamu, którzy dostali je w trakcie gry, umieli do końca zachować dyscyplinę i zimną krew. Zero paniki, tylko cierpliwe rozgrywanie na własnej połowie, nawet jeśli niejeden raz kończyło się to stratą i szansą gospodarzy… To właściwie niewiarygodne, że taki Sarr ma wciąż tylko 20 lat, a Udogie, Johnson czy (znakomity!) van de Ven – 22… To właściwie niewiarygodne, dla ilu graczy Tottenhamu były to pierwsze takie derby.

Oczywiście kibice Arsenalu mogą narzekać na skuteczność swoich ulubieńców i mogą mówić, że grę gospodarzy skomplikowały kontuzje: Martinelli i Trossard w ogóle nie wyszli na boisko, Rice opuścił je w przerwie. Ale i goście stracili Maddisona i Johnsona, a z ławki na ich miejsce nie mogli się pojawić doświadczeni Perisić i Lo Celso. Myślę, że napisanie w tym miejscu o sprawiedliwym remisie nie będzie tylko jeszcze jednym świadectwem, że autor niniejszego bloga kibicuje Tottenhamowi. Inna sprawa, że nawet gdyby Tottenham przegrał, byłbym zadowolony po tym, co zobaczyłem w ciągu stu minut, z których 55 minut upłynęło moim ulubieńcom z piłką przy nodze. To był, przypomnijmy, siódmy mecz Tottenhamu Postecoglou – Arsenal pod Artetą rozegrał już 186 spotkań.

„Błędy są naturalne – pytanie, jak na nie zareagujesz” – tak można by streścić przesłanie Australijczyka do swoich piłkarzy. Otóż oni reagują na tyle dojrzale, że niezależnie od tego, jak wykończyło mnie patrzenie na ten mecz i jak później musiałem odreagowywać stres przechadzką po deszczowym lesie, muszę zakończyć deklaracją, którą już zresztą wygłosiłem na Twitterze: to naprawdę idzie w dobrą stronę.

Postecoglou, Richarlison i zarządzanie zmianą

Ange Postecoglou nie ma złudzeń: przed i po każdym kolejnym meczu, po każdej kolejnej wygranej (a w Premier League zrobiły się już cztery z rzędu) powtarza, że rewolucja, jakiej dokonuje w północnym Londynie, jest dopiero w fazie niemowlęcej. Choć dodaje przy tym, że dobre wyniki na wczesnym etapie z pewnością skracają czas potrzebny na przekonanie piłkarzy, członków zarządu, a nade wszystko bazy kibicowskiej, iż jego propozycja ma sens, to wie, że przyjdzie moment, w którym ktoś tę rozpędzającą się maszynę zatrzyma. Kiedy minie efekt nowości, kiedy skończy się niedocenianie przybysza z dalekiego kraju, kiedy jego taktyka zostanie gruntownie przeanalizowana i kiedy zrodzi się pytanie, co w przypadku, gdy podstawowy plan Australijczyka nie przynosi powodzenia.

Szczerze mówiąc, wiele wskazywało na to, że stanie się to właśnie wczoraj. Kiedy nisko broniące się – i bezwstydnie kradnące czas przy każdej nadarzającej się okazji (nie krytykuję tego: wybijanie mocniejszego rywala z rytmu to prawo słabszego) – Sheffield United utrzymało bezbramkowy remis do przerwy, kiedy gol dla gospodarzy nie padł po upływie sześćdziesięciu minut, a ich kolejne próby wejścia w szesnastkę albo strzałów spoza niej robiły się coraz bardziej przewidywalne, kiedy sędzia nie chciał się zlitować przy żadnej ze stykowych sytuacji w polu karnym (no dobra, faul na Maddisonie w pierwszej połowie był ewidentny), doświadczonemu przez los kibicowi Tottenhamu odwijały się w głowie wspomnienia takich właśnie meczów: w trakcie dobrej serii, po nagrodzie trenera miesiąca dla aktualnego szkoleniowca, po fali komplementów w mediach, 0:1 u siebie w spotkaniu, którego było się murowanym faworytem i w którym było się przy piłce przez 70 procent czasu.

Kiedy ten jeden jedyny raz obrona Spurs przysnęła po dalekim wyrzucie z autu i Sheffield United wyszło na prowadzenie, doświadczony kibic Tottenhamu nie był nawet zdziwiony i zaczynał powoli godzić się z porażką, przynajmniej ten kibic przed telewizorem, bo jedną z ważniejszych zmian, jakie dokonały się w ostatnich tygodniach na White Hart Lane, jest ta, że stadion nie stracił nadziei, nie buczał na piłkarzy i nie wyzywał prezesa, nie przestał dopingować i ani myślał pustoszeć, nawet kiedy w 98. minucie jego ulubieńcy nadal przegrywali.

Słowo „zmiana” wydaje się kluczowa nie tylko w opisie tego, co dotąd osiągnął Postecoglou. Nowe zwyczaje na zapleczu (np. rezygnacja ze wspólnego nocowania w ośrodku treningowym przed meczami u siebie). Radykalne odmłodzenie wyjściowego składu. Inne ustawienie i inna filozofia gry: proaktywna zamiast reaktywnej, oparta na pressingu i posiadaniu piłki na połowie rywala. Inni kapitanowie i liderzy drużyny: Son, Maddison, Romero w miejsce Llorisa czy Kane’a. Ważni debiutanci: Vicario, Udogie, Van de Ven, Maddison, Solomon, wczoraj także Johnson. Korzystający w pełni z nowej szansy Bissouma czy Sarr. Uczący się nowej roli Porro. Czujący się wciąż potrzebni rutyniarze Hojbjerg i Perisić – ich precyzja i spokój były przy obu golach Tottenhamu równie kluczowe, jak niespożyte siły Udogiego, odbierającego piłkę rywalowi kilka podań przed strzałem Kulusevskiego. No i w końcu Richarlison, który zasługuje na osobny akapit.

Podczas któregoś z wczorajszych wejść w studio Viaplay Michał Zachodny użył frazy „zawodnik kończący mecz” i, jak to zwykle u tego eksperta, była to fraza w punkt. W dzisiejszym futbolu, a przynajmniej w tej jego wersji, którą proponuje Ange Postecoglou, gdzie przebiegnięcie w trakcie meczu trzynastu kilometrów nie wydaje się jakimś horrendum, trudno traktować tych, którzy wchodzą z ławki, jako „rezerwowych”. Jeśli podczas meczu możesz żonglować połową graczy z pola, zarządzanie zmianami wydaje się jedną z kluczowych trenerskich umiejętności, a szerokość ławki i różnorodność wyczekujących na niej odpowiedniego momentu zawodników – podstawowym elementem trenerskiego arsenału. Szczęśliwie Postecoglou potrafi z niego korzystać w każdym kolejnym meczu – wygrana z Bournemouth również byłaby tu dobrym przykładem.

Przyznam, że patrząc, jak gracze Tottenhamu biją głowami w mur gości w pierwszej fazie drugiej połowy, a zwłaszcza widząc, jak Sheffield bez problemu radzi sobie z dośrodkowaniami, wyczekiwałem wejścia Richarlisona dużo, dużo wcześniej. Ale Postecoglou tłumaczył po meczu, że zwizualizował go sobie nie jako bój trwający dziewięćdziesiąt minut, ale ponad sto minut: Brazylijczyk pojawił się na boisku na dziesięć minut przed końcem regulaminowego czasu, co oznacza, że spędził na nim intensywne dwadzieścia sześć minut.

Żaden piłkarz Tottenhamu nie potrzebował gola tak bardzo jak on. Żaden piłkarz Tottenhamu nie potrzebował tak bardzo również dającej zwycięstwo asysty – bramkę dla Spurs w Premier League Richarlison zdołał już wprawdzie strzelić, w pamiętnym thrillerze z Liverpoolem z kwietnia tego roku, ale wtedy radość odebrało mu późniejsze o kilkadziesiąt sekund trafienie Joty. Tutaj poczucia satysfakcji z kluczowej roli w wygranej nic mu już nie odebrało, a koledzy po ostatnim gwizdku (na czele z kapitanem Sonem) zrobili wszystko, by oddać mu honorowe miejsce przed frontem zachwyconych fanów.

Trudno się dziwić, bo to był naprawdę przejmujący kawałek przerwy na reprezentację: Richarlison najpierw niewykorzystujący dwóch świetnych sytuacji w meczu Brazylii z Boliwią, a potem płaczący na ławce rezerwowych. Richarlison mówiący, że po powrocie do Anglii poszuka pomocy psychologicznej. Richarlison opowiadający o trudnych pięciu miesiącach i o rozstaniu z ludźmi, dla których ważne były tylko jego pieniądze. Trudno było się nie martwić, co dalej, bo przecież w Londynie czekała go również ławka – przestawiony w poprzednim spotkaniu na środek ataku Son zdobył w jego trakcie hat-tricka.

Pytany o kryzys Richarlisona Postecoglou robił to, co zawsze na swoich konferencjach prasowych – rozbrajał potencjalne miny z otwartością, empatią, życiowym doświadczeniem i świadomością własnych ograniczonych kompetencji. Kiedy ktoś mówi o potrzebie wsparcia psychologa czy psychoterapeuty, trudno się spodziewać, że pomoże mu piłkarski trener, choćby nie wiem jak dojrzały i mądry. Dojrzały i mądry trener w takim przypadku się nie wtrąca, oddając pole ekspertom (podobnie jak było z oceną urazu Romero w meczu z Brentford), może za to – i o tym Australijczyk mówił bardzo wyraźnie – zadbać o środowisko otaczające człowieka w kryzysie. O to, żeby czuł się w nim bezpiecznie i miał wsparcie grupy. O to, żeby stan spraw w tym środowisku pozwalał piłkarzowi znaleźć równowagę potrzebną do uporania się z życiowymi kłopotami. Żeby wiedział, że nawet jeśli nie trafia do bramki, nie jest krytycznie oceniany, bo jego wkład w sukcesy drużyny i tak jest widziany i doceniany. Że nigdy nie idzie sam.

Jest coś niebywałego w tym, co wnosi do cyrku Premier League Ange Postecoglou. On jest oczywiście dobrym trenerem, a jego drużyna gra piękną piłkę, ale za każdym razem, kiedy dziennikarze pytają go o jakąś trudną sprawę, trafia w samo jej sedno, schodząc w głąb nawet kilkusekundowego pytania zadanego w chaosie i gwarze konferencji prasowej. Dojrzałość, równowaga, spokój, godność i poczucie humoru Australijczyka układają się we wzór całkowicie nietoksycznej męskości, jakiego w tym świecie dotąd nie oglądaliśmy.

Moja prawda o wczorajszej wygranej Tottenhamu? Czując obecność kogoś takiego za plecami – figurę ojca, można by wręcz powiedzieć – łatwiej mierzyć się z przeciwnościami i odwracać losy meczu, wydawałoby się, już przegranego.

Stałe fragmenty

To jest jednak niezwykły moment: trzymać w ręku coś, nad czym się tak długo pracowało. Wydawało mi się, że nie przeżyję go z aż taką intensywnością, bo przecież wcześniej było tyle innych, z pewnością ważniejszych: postawienia ostatniej kropki, wysłania do wydawnictwa, potem odesłania poprawionego tekstu, uzupełnień (np. w rozdziale, którego bohaterem jest Dele Alli…) i korekt, a w końcu nadejścia wiadomości, że poszło do druku i nie poprawi się już ani przecinka (np. w rozdziale, którego bohaterem jest Harry Kane…). Dziś jednak stałem się szczęśliwym posiadaczem własnego egzemplarza „Stałych fragmentów” i mam poczucie, że to nie koniec, ale początek jakiejś przygody: że może będę miał teraz okazję rozmawiać o tematach, jakie tu poruszam, z tymi, którzy zechcą książkę przeczytać. Że może sprawdzę, jak te tematy rezonują – piękna i wstrętna twarz futbolu, zachwyty i zgroza, jakie budzi w nas świat zawodowego sportu, podziw, współczucie, czasem niechęć wobec ludzi, którzy w tym świecie tkwią, przekonanie, że to, jak on wygląda, wiele mówi także o nas samych… Dużo tu jest kwestii, o których chciałbym mówić i o których chciałbym słuchać – hejt w mediach społecznościowych, plemienność, pytanie, czy zawsze najważniejszy jest wynik, czy chodzi o coś jeszcze, czy w tym tak bardzo sztucznym, wydawałoby się, produkcie, jest jeszcze miejsce na radość. Czy będąc takim Messim można się jeszcze czuć wolnym człowiekiem…

Pisałem „Stałe fragmenty” przez dwa lata, zazwyczaj w pośpiechu, czasami w hotelowym pokoju, bardzo często w pociągu, próbując poradzić sobie z emocjami, które uwolnił obejrzany właśnie mecz, ale niekiedy także usiłując złapać dystans i obkładając się w tym celu książkami, które o futbolu – i nie tylko o futbolu – napisali inni. W końcu są. Można zamawiać (na przykład w Empiku, link tutaj), dzielić się, udostępniać, a nade wszystko rozmawiać, bo jeśli miałbym zakończyć czymś w rodzaju credo, to byłoby nim przekonanie, że futbol (i szerzej: sport) stał się jednym z ostatnich pól w naszym pozamykanym w bańkach świecie, na którego temat ludziom, których poza tym różni tak wiele, udaje się czasem wymienić kilka bezinteresownych myśli.

Angeball, słowo na dobry początek

Będę pierwszym, który to przyzna (no, może drugim, bo pierwszym będzie z pewnością wielki Ange Postecoglou) – wynik tego meczu mógł być dokładnie odwrotny. W pierwszej połowie, mimo uderzeń w słupek czy poprzeczkę Sarra i Porro, lepsze okazje miał Manchester United, a Tottenham miał też mnóstwo szczęścia podczas analizy VAR po ręce Romero: patrząc ze studia Viaplay nie wierzyłem własnym oczom, że sędziowie wybrali do oceny ujęcie z kamery, na którym gest Argentyńczyka nie wydaje się oczywisty, podczas gdy sekundę wcześniej puszczono powtórkę, w której jedenastka była ewidentna. Złośliwie można by też powiedzieć, że gdyby Bruno Fernandes włożył tyleż staranności i precyzji w uderzenie głową z pięciu metrów, co w dyskusje z arbitrem i pomeczowe medialne tyrady, gospodarze schodziliby na przerwę przegrywając. Czasem takie rewolucje, jak ta, której dokonuje w północnym Londynie grecko-australijski trener, potrzebują jednak wsparcia od losu – więc los się do Postecoglou uśmiechnął.

Rzec by można: należało mu się za te ostatnie tygodnie, zdominowane nie przez rozmowy o pomysłach szkoleniowca na zbudowanie Tottenhamu od nowa; odświeżenie nie tylko starzejącego się składu, lecz także stylu gry, ale przez niekończącą się transferową sagę z Harrym Kane’em w roli tytułowej, w tle zaś przez okres przygotowawczy, podczas którego jeden planowany sparing został odwołany z powodu monsunu nad Bangkokiem, a w drugim zamiast z wartościowym rywalem z Europy (a za takiego wypada uznać Romę Mourinho), przyszło londyńczykom pojedynkować się z czołową drużyną ligi… Singapuru. Postecoglou buduje drużynę usposobioną ofensywnie, nastawioną na zdominowanie przeciwnika i grę na jego połowie, a w związku z tym przesuwającą linię obrony wysoko, z szybkimi, kompetentnymi w pojedynkach jeden na jeden stoperami – ale kiedy przed tygodniem rozpoczynał swoją przygodę z Premier League, wystawił w bramce, na środku i na lewej obronie debiutantów, z których najmłodszy Udogie liczył sobie ledwie 20 lat, a 22-letni van de Ven odbył z drużyną ledwie trzy treningi, po kwadransie zaś, w związku z kontuzją głowy Romero, musiał szukać porozumienia z nowym partnerem.

Nic dziwnego, że i z Brentfordem, i z Manchesterem United Tottenham zaczynał nerwowo, a kontrolę nad meczem zyskiwał dopiero z czasem. Nic dziwnego, że rywale znajdowali często – przyznajmy: w pierwszym meczu częściej – mnóstwo przestrzeni za plecami przesuwającego się z prawej obrony do środka pola Emersona Royala (przyznajmy również: Pedro Porro, który podczas siedmiu miesięcy pobytu w Tottenhamie miał już czterech trenerów, u pierwszych dwóch był wahadłowym, jak w Sportingu, u trzeciego skrzydłowym, u czwartego zaś przyszło mu przyuczać się do nowej pozycji, dał sobie radę wcale nie gorzej niż grający zawsze w tym miejscu Brazylijczyk – i lepiej niż w meczach sparingowych, podczas których jego stroną szło dużo akcji przeciwników). Na ogół jednak błąd w ustawieniu jednego zawodnika koledzy z drużyny potrafili naprawić – to poczucie, że w Tottenhamie znów „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”, wyrażone choćby utworzonym przez zawodników kręgiem tuż przy sektorze własnych fanów przed inauguracyjnym meczem z Brentfordem, jest jednym z tych elementów, o które Postecoglou potrafił zadbać w charakterystyczny dla siebie, tyleż zasadniczy, co całkowicie naturalny sposób. Dodajmy na marginesie: od dawna nie było w Premier League szkoleniowca, który tak szybko zapracowałby na szacunek dziennikarzy, nie tylko kompetencją taktyczną, ale właśnie umiejętnościami interpersonalnymi, poczuciem humoru i całkowitą szczerością.

Przede wszystkim jednak, od dawna, czyli od ery Mauricio Pochettino, nie było w Tottenhamie szkoleniowca, którego przywiązanie do proaktywnego, ofensywnego futbolu, byłoby tak bardzo w zgodzie z klubowym DNA. Kiedy się patrzy na umęczonych pod Contem czy Mourinho piłkarzy, przeżywających w pierwszych meczach Australijczyka renesans, myśli się nie tylko „właściwy człowiek na właściwym miejscu” i powtarza komunały o uwolnieniu tłumionego potencjału. Żeby dać drobny, acz wymowny przykład: Antonio Conte narzekał, że Yves Bissouma jest piłkarzem taktycznie niezdyscyplinowanym. Tak, tak, mówimy o tym Bissoumie, którego Sky Sports dwa spotkania z rzędu wybiera piłkarzem meczu. Który wykręca rekordowe statystyki kontaktów z piłką, podań na połowie rywala, wygranych pojedynków, dryblingów i odbiorów, wyprowadzając futbolówkę spod własnej bramki i dostarczając ją Jamesowi Maddisonowi (kolejny rozgrywający urodzony, by występować w Tottenhamie – nie było tu takiego od czasów Eriksena, a przecież Anglik do duńskiego wizjonerstwa dokłada jeszcze nutę błyskotliwości i szarm). Który wywiódł wczoraj w pole Casemiro, zakładając mu siatkę nonszalanckim zagraniem piętą. I który swojego nowego trenera nazywa ojcem, wujkiem, przyjacielem – jak my wszyscy, nie może się Postecoglou nachwalić.

Najprościej byłoby zasłonić się statystykami. Nie chodzi tylko o to, że po pierwszych dwóch meczach Tottenham ma najwięcej podań w lidze, bo to nie są podania wiodące donikąd. Średnia tych na połowie rywala wynosi 322 – skok o ponad 150 w porównaniu z ubiegłym rokiem. Jeśli zestawić średnie pozycje poszczególnych piłkarzy z pierwszego meczu Postecoglou i ostatniego Conte, przesunęły się one o kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt metrów do przodu. U Włocha na własnej połowie grało sześciu graczy, a kolejnych trzech ledwo ją przekraczało. U Australijczyka na własnej połowie jest trzech, z czego dwóch blisko środka. Skoki pressingowe, dryblingi, szybkie wymiany podań, zgrania z pierwszej piłki, strzały, czyli to, co Koguty lubią najbardziej – znów mamy tego pod dostatkiem.

Stosunkowo łatwo byłoby też mówić o jednostkach, np. o niemal niewykorzystywanym przez Contego kolejnym 20-latku, Sarrze, który błyszczał w okresie przygotowawczym, mecz z Brentfordem zaczął na ławce, świetne spotkanie z United przypieczętował golem, a niezależnie od tego zawsze wiedział, gdzie się ustawić, zarówno, by przeszkodzić gościom w rozegraniu, jak uwolnić się spod ich krycia i niezauważenie wejść w pole karne (nigdy dość przypominać: Senegalczyk kosztował jakieś 60 milionów funtów mniej od takiego Masona Mounta). Albo o Vicario, którego wejścia do Premier League fani Spurs bali się może najbardziej, zważywszy na niepewne zachowania w trakcie meczów przedsezonowych, ale który i z piłką radził sobie bardzo swobodnie, i na linii popisywał się fenomenalnym refleksem, broniąc strzały Casemiro, i opuszczał ją błyskawicznie, kiedy trzeba było zatrzymać szarżującego Rashforda. Może ofensywny tercet Son-Richarlison-Kulusevski jeszcze nie przekonuje w pełni, może Brazylijczyk zbyt rzadko dochodzi do pozycji strzeleckich, ale za to ciężko pracuje dla drużyny plecami do bramki – gole przyjdą, bez obawy, skoro piłkarze widzą, że to, czego uczy ich nowy szkoleniowiec (i co powtarzają zgodnie z instrukcją, ale jeszcze nie instynktownie) zwyczajnie przynosi efekt.

Po odejściu z Tottenhamu Harry’ego Kane’a, po jego bramkowym debiucie w Bayernie, powinienem właściwie nurzać się w żałobie, poczuciu utraty i frustracji, związanej z popełnionymi przez prezesa Ley’ego błędami, których ta utrata była konsekwencją. Otóż nie jestem, i nie chodzi tylko o to, że doprawdy miewałem gorsze początki sezonów. Po wygranej z Manchesterem United Ange Postecoglou wyszedł na murawę, by podziękować za znakomity zresztą doping ponad sześćdziesięciu tysiącom fanów, a kiedy potem mówił dziennikarzom o poczuciu spełnienia, jakie daje odesłanie tylu ludzi do domu z uśmiechem, który będzie im towarzyszył przez resztę tygodnia, dodawał, że czuje się w zasadzie wybrańcem losu. On, przybysz z dalekiego kraju, niesprawdzony w tej lidzie, dał ludziom coś, czego na tym stadionie doświadczali ostatnio tak rzadko: czystą frajdę. „I’m pretty blessed” – to zdanie z Postecoglou nie tylko dodaję do ulubionych. Odpowiadam na nie: „I my też, mate”.

Moje życie ze szczególnym uwzgędnieniem odejścia Harry’ego Kane’a z Tottenhamu

1. Tak naprawdę nie jestem z siebie dumny. Żyję na planecie postępującej klimatycznej katastrofy. Żyję na kontynencie, w którym półtora tysiąca kilometrów od mojego domu toczą się krwawe walki i do którego przez morze płyną wciąż szukający lepszego życia migranci. Żyję w kraju toczonym przez plemienny spór, w którym poziom wzajemnej nienawiści zdaje się czasem przekraczać tę znaną mi z trybun. Znam wiele instytucji i ludzi pokiereszowanych przez pandemię. Niejedna bliska mi osoba naprawdę nie ma się dobrze, a ja pośrodku tego wszystkiego mierzę się z poczuciem końca świata, bo jakiś piłkarz postanowił zmienić klub?!

2. Jasne: chodzi o klub, któremu kibicuję niemal całe życie, i piłkarza, który spędził w nim niemal całe życie, przechodząc wszystkie szczeble, od zespołów chłopięcych do pierwszej drużyny. Jasne: chodzi o piłkarza, który strzelił dla niego rekordowe 280 bramek, miał 64 asysty, rozegrał 435 spotkań – w tzw. dzisiejszych czasach, kiedy tego typu wierność jednemu zespołowi jest niemal niespotykana, trudno sobie wyobrazić, by ów rekord miał kiedykolwiek zostać pobity. Mówiąc wprost: chodzi o najwybitniejszego piłkarza w historii klubu i to w dodatku wychowanka, drugiego takiego nie będzie.

Jasne: pamiętam nie tylko jego fenomenalne mecze i niebywałe gole, ale też swoje własne życie upływające w ich cieniu; kiedy on zaczął siadać na ławce pierwszej drużyny, ja z pewnością nie byłem jeszcze siwy i zmieniałem pieluchy pierwszemu dziecku; pamiętam, gdzie byłem, gdy stawał w bramce na ostatnie minuty meczu z Asterasem, gdzie zastały mnie wieści o strzelonym Arsenalowi golu w masce, i co robiłem, kiedy dawał koncert gry Manchesterowi City. Jasne: napisałem o nim rozdział w nowej książce w gruncie rzeczy tak, jakby miał się nigdzie nie ruszyć (choć zostawiając przecież ostrożnościowe furtki). Jasne: chodzi o piłkarza, który był dla klubu skarbem nie tylko ze względów sentymentalnych (a także marketingowych, bo chodziło również o kapitana i najlepszego strzelca w historii reprezentacji Anglii), ale i z powodów sportowych; Harry Kane ze względu na swoją skuteczność i inteligencję, na gole zdobywane głową i nogami, z pola karnego i z dystansu, ale także ze względu na precyzję dalekich podań i liczne asysty, słusznie jest uważany za jednego z najlepszych w świecie i z perspektywy neutralnego kibica można by się zastanawiać jedynie nad tym, dlaczego zostawał w Tottenhamie tak długo.

3. Bo przecież naprawdę było mnóstwo okazji, żeby się z perspektywą tego odejścia oswoić. Nie tylko dlatego, że za mojego kibicowskiego życia musiałem się już godzić z opuszczeniem Tottenhamu przez Hoddle’a, Gascoigne’a, Linekera, Klinsmanna, Ginolę, Sola, ekhem, Campbella, Carricka, Berbatowa, Bale’a, Modricia i tylu innych. Także dlatego, że – wspomniałem o tym również w książce „Stałe fragmenty”, której premiera już za trzy tygodnie – przez ostatnie sezony Tottenham nie dawał Kane’owi żadnych argumentów za pozostaniem: po zwolnieniu przed czterema laty Mauricio Pochettino i późniejszych chaotycznych decyzjach (z zatrudnieniem Nuno Espirito Santo jako przykładem najbardziej chyba kuriozalnym), po dymisji Antonio Conte i dyrektora sportowego Fabio Paraticiego, po zatrudnieniu na posadzie szkoleniowca niesprawdzonego dotąd w Premier League Australijczyka Ange’a Postecoglou i po imponujących inwestycjach innych klubów (tak kochany przez Kane’a i fanów Spurs Pochettino przyjął ofertę Chelsea), nic nie wskazuje na to, by dystans między tą drużyną a angielską czołówką miał się stać mniej przytłaczający. Owszem: w ostatnich miesiącach Kane wciąż strzelał gola za golem, ale wiosną 2023 roku wydawało się, że w całym Tottenhamie jest jedynym dobrze wykonującym swoją pracę. Nawet na okres przygotowawczy do zaczynającego się dziś sezonu Premier League, oprócz jego transferowej sagi rzecz jasna, rzuciły się cieniem odwołany z powodu ulewy mecz z Leicester w Bangkoku (względy marketingowe takich wyjazdów są zrozumiałe, ale czy naprawdę muszą się odbywać w porze monsunowej?) i zmiana rywala sparingu w Singapurze z Romy na miejscowych słabeuszy. Przyjście Postecoglou wydaje się wprawdzie odświeżające, a styl, jaki drużyna prezentowała w meczach towarzyskich, nawiązywał w końcu do najlepszych klubowych tradycji, ale styl to przecież nie wszystko. Harry Kane ma 30 lat, czas ucieka, z każdym kolejnym sezonem ma coraz mniej szans na wygranie czegokolwiek – w tym roku Tottenhamu zabraknie w europejskich rozgrywkach, a Bayern, do którego się przenosi, walczyć będzie o triumf w Lidze Mistrzów; jeśli Anglik zadebiutuje jutro w superpucharze Niemiec, pierwsze trofeum może zdobyć już pierwszej doby. Doprawdy: patrząc czysto racjonalnie, nie można było znaleźć żadnych argumentów za jego dalszym pozostawaniem w środowisku, które go wychowało. W Bawarii zarobi dwa razy więcej, stanie się najjaśniejszą gwiazdą ligi, zdobędzie mistrzostwo kraju, a i o Ligę Mistrzów będzie walczył z regularnością będącą z pewnością poza zasięgiem dotychczasowego pracodawcy.

4. Chętnie przyznaję w tym miejscu, bo często Daniela Levy’ego krytykowałem i bo wkurza mnie fakt, że unika konfrontacji z mediami: prezes Tottenhamu bronił interesów swojej firmy jak lew, nie kogut. Jasne, że na ocenę jego prezesury rzutować będzie także utrata takiego skarbu, jak Kane, ale wydarzenia tego lata są już tylko konsekwencją błędów z przeszłości, kiedy skupiony na budowie stadionu Levy nie wsparł w kluczowym momencie Pochettino, a potem roztrwonił kolejne lata z futbolem reaktywnym spod znaku Mourinho i Conte. Trzeba podkreślić, że o sprzedaniu klubowej ikony do któregoś z angielskich rywali nie chciał słyszeć. Bayernowi nie dał sobą pomiatać, na agresywne i publiczne próby kaperowania zawodnika reagował ignorowaniem kolejnych dedjalnów i odrzucaniem niesatysfakcjonujących ofert. Za piłkarza 30-letniego, mającego zaledwie rok do końca kontraktu i niekwapiącego się do jego przedłużenia, wycisnął sumę imponującą, do ostatnich godzin negocjując jak najlepsze warunki umowy. To Alex Ferguson powiedział kiedyś, a propos transferu Berbatowa, że dobijanie targu z Levym było dlań bardziej bolesne niż operacja biodra – z perspektywy Tottenhamu wygląda to, rzecz jasna, zupełnie inaczej. A umowę dopina się, nawet jeśli na dwa dni przed pierwszym meczem drużyny w Premier League, co z pewnością nie jest optymalne, to na trzy tygodnie przed zamknięciem okienka transferowego; jest jeszcze sporo czasu, by zarobione pieniądze ponownie zainwestować. Zresztą: równolegle z umową Bayern-Tottenham Chelsea i Liverpool biją się o wartego podobną kwotę Caicedo z Brightonu; duże zakupy wymagają dużo czasu.

Podkreślam również, bo w świecie współczesnego futbolu to rzadkość: Harry Kane przez wszystkie te niespokojne tygodnie zachowywał się wzorowo. Żadnych strajków i spóźnień, żadnej presji na klub. Arcyprofesjonalna postawa na treningach i meczach oraz jasny sygnał: jeśli strony się nie porozumieją, zostanie jeszcze jeden rok i będzie robił wszystko, żeby bliski jego sercu Tottenham radził sobie jak najlepiej. Naprawdę, takich zwierząt nie ma, nie tylko w dzisiejszej piłce. Ileż to razy, przy pełnej świadomości, że żaden zawodnik nie powinien być większy od klubu, kibice Spurs mieli poczucie, że w gruncie rzeczy to klub nie dorasta do klasy Kane’a i że zamiast wymalowania mu pamiątkowego muralu mógłby po prostu stworzyć mu normalne warunki pracy?

5. Dzisiejsza piłka, skądinąd, jest światem ciągłej zmiany. Odejścia piłkarzy i sprowadzanie w ich miejsce nowych są potrzebne, by nadawać drużynom nową dynamikę. Wiedział to sir Alex Ferguson, żegnający się bez żalu z kolejnymi wielkimi i zasłużonymi gwiazdami, wie to Pep Guardiola (nie wiedział, niestety, Pochettino albo nie dość mocno akcentował to rozmowach z Levym jakieś pięć sezonów temu…). Ange Postecoglou od pierwszych dni w Londynie sprawiał wrażenie, że wyobraża sobie życie bez Kane’a i prosił tylko, by nie przeciągać sprawy w nieskończoność; w czasie sparingu z Barceloną, kiedy Harry odpoczywał po wcześniejszym o dwie doby meczu z Szachtarem, nowi podopieczni Australijczyka momentami grali futbol niebywałej jakości, aż się nie chciało wierzyć, że byli to ci sami ludzie, na których nie dało się patrzeć w ostatnich miesiącach pracy Contego. 

Z pewnością można więc na odejście Kane’a patrzeć bez paniki i myśleć, w jaki sposób spożytkować uzyskane dzięki niemu pieniądze – na środku i bokach obrony przydałoby się przecież więcej jakości, a i w przedniej formacji Richarlison (lider brazylijskiej ofensywy – przypomnijmy jego grę na mundialu i świetną formę w Evertonie…) pogodzi się z tym, że do Alejo Veliza dołączy mu wkrótce jeszcze jakiś konkurent.

6. Wszystko to są jednak tematy na inny tekst. Bo przecież ja nie jestem klubowym prezesem, mającym poczucie, że właśnie zrobił świetny interes. Nie jestem trenerem, u którego system zawsze będzie ważniejszy od jednostki. Jestem kibicem i wyznawcą wiary w sport, w którym oprócz pieniędzy i pucharów chodzi o coś jeszcze – a tu już się sprawa komplikuje.

Wczoraj, kiedy przez niemieckie i angielskie media przetaczały się informacje, że Kane się waha, nie brakowało takich, którzy zaczęli stawiać pytania najważniejsze: czy miarą udanej kariery są jedynie medale w gablocie i miliony na koncie, czy może jeszcze coś? Czy obsesja ciągłej drogi na szczyt nie bywa niszcząca, zwłaszcza jeśli po drodze czyha tyle porażek? Jak zważyć na szali ekscytację związaną z rekordowym transferem i fenomenalnym kontraktem, oszałamiającą prowizją dla reprezentującego interesy Kane’a brata, przeprowadzką, perspektywami pobytu w superklubie, i komfort najbliższych (czwarte dziecko Harry’ego i Kate urodzi się w ciągu dwóch tygodni, a pierwsze za kilkanaście dni zacznie szkołę)? No i wreszcie: jaką lekcją dla nas wszystkich byłoby pozostanie jednego z najlepszych piłkarzy świata przez całą karierę w jednym klubie?

Wdzięczny jestem Harry’emu Kane’owi nie tylko za tych kilkanaście lat, podczas których tyle razy śpiewałem na całe gardło „On jest jednym z nas”. Wdzięczny jestem także, że za tych kilkanaście godzin, w trakcie których pozwolił wybrzmieć tym pytaniom, niezależnie od tego, jaką decyzję ostatecznie podjął. Na niektóre miałem zresztą własną odpowiedź zanim okazało się jasne, że odchodzi: duszy klubu nie da się wycenić nie dlatego, że to Harry Kane ją usoabiał. Uosabiam ją przecież ja. I dziesiątki tysięcy podobnych mi fanów, nawet jeśli przez całe życie przychodzi nam się zmagać z nietrafionymi decyzjami klubowego zarządu.

7. A co będzie dalej? Dalej będzie tak, jak było. Będę kibicował drużynie, która najprawdopodobniej nigdy niczego nie wygra, choć wśród tylu klęsk i rozczarowań dała mi (także dzięki Harry’emu Kane’owi) nieco chwil szczęścia. Przestanę Kane’a obserwować w mediach społecznościowych, tak jak zrobiłem z Pochettino, żeby rzadziej rzucał mi się w oczy. Nie zapomnę tego, co było dobre, ale nie zaskorupię się w rozpamiętywaniu. Co oczywiste: nie zgorzknieję. Samemu zaś piłkarzowi zadedykuję ukochany wiersz Kawafisa w przekładzie Zygmunta Kubiaka, tak jak to robiłem, kiedy odchodzili inni. Tak naprawdę wiem przecież, że na monachijskich boiskach trawa nie jest bardziej zielona.

Powiedziałeś: „Pojadę do innej ziemi, nad morze inne

Jakieś inne znajdzie się miasto, jakieś lepsze miejsce. 

Tu już wydany jest wyrok na wszystkie moje dążenia 

i pogrzebane leży, jak w grobie, moje serce. 

Niechby się umysł wreszcie podźwignął z odrętwienia. 

Tu, cokolwiek wzrokiem ogarnę, 

ruiny mego życia czarne 

widzę, gdziem tyle lat przeżył, stracił, roztrwonił”. 

Nowych nie znajdziesz krain ani innego morza. 

To miasto pójdzie za tobą. Zawsze w tych samych dzielnicach 

będziesz krążył. W tych samych domach włosy ci posiwieją. 

Zawsze trafisz do tego miasta. Będziesz chodził po tych samych ulicach 

Nie ma dla ciebie okrętu – nie ufaj próżnym nadziejom – 

nie ma drogi w inną stronę. 

Jakeś swoje życie roztrwonił 

w tym ciasnym kącie, tak je w całym świecie roztrwoniłeś.

Wszystkie pożegnania Lucasa Moury

Skończyło się dobrze. Właściwie najpiękniej, jak się da. Futbol lubi takie opowieści: oto w ostatniej akcji ostatniego meczu sezonu żegnający się z klubem niezwykle zasłużony dla niego piłkarz dostaje piłkę gdzieś w okolicy połowy boiska i z prawego skrzydła ścina do środka. Rusza w kierunku bramki rywali. Balansem ciała zwodzi jednego przeciwnika, potem dwóch kolejnych. Nie daje się przewrócić trzeciemu, naciskającemu go z tyłu. Jest już sam na sam z bramkarzem. Widzi, że ten strzeże bardziej lewego słupka, uderza więc w stronę prawego. Trafia. Jest na boisku od kilku zaledwie minut, pojawił się na nim naprawdę po raz ostatni. Teraz tonie w ramionach kolegów, którzy po chwili unoszą go w górę. Dziękuje kibicom, trenerowi, pozostałym członkom ekipy. Dziękuje Jezusowi, o którym mówi niemal przy każdej możliwej okazji. Ma łzy w oczach.

Kilka tygodni temu wydawało się, że ta opowieść będzie miała smutne zakończenie. Lucas Moura pojawił się przecież na boisku również w końcówce dramatycznego meczu Liverpoolu z Tottenhamem. Przegrywająca po kwadransie już trzema bramkami jego drużyna zdołała odrobić straty, zdobywając wyrównującą bramkę w 93. minucie. Później jednak, w trakcie ostatniego zrywu gospodarzy – w dość niegroźnej, wydawałoby się, sytuacji – Brazylijczyk zagrał piłkę tak nieszczęśliwie, że trafiła pod nogi Diago Joty, który strzelił gola na 4:3. W jednym z najbardziej spektakularnych meczów sezonu żegnający się z klubem Moura stał się twarzą klęski i symbolem zmarnowanych wysiłków. Wtedy również płakał, daremnie pocieszany przez kolegów.

Kibice, dodajmy, nie mieli mu za złe. Od chwili, gdy ogłoszono, że jego umowa z Tottenhamem nie będzie przedłużona, wielokrotnie wspominali, że to Lucasowi Mourze zawdzięczają najpiękniejsze chwile we współczesnej historii klubu – to on zdobył pamiętnego hattricka w półfinałowym meczu Ligi Mistrzów z Ajaksem, z tą ostatnią bramką, dającą wygraną i awans również w doliczonym czasie gry. Nie był to pierwszy raz, kiedy ratował swój klub: jego gol w końcówce meczu na Camp Nou (wszędzie te końcówki…) umożliwił drużynie awans do fazy pucharowej Champions League. Wcześniej i później strzelał inne ważne bramki, choćby w wygranym meczu na Old Trafford czy w zremisowanym spotkaniu na Etihad, gdzie trafił do siatki głową po rzucie rożnym bezpośrednio po wejściu na boisko. Choć nic nie mogło się równać z tym, co zrobił tamtego wieczora w Amsterdamie.

Futbol lubi takie opowieści. Rozpięte gdzieś pomiędzy piekłem a niebem. Rozstrzygane w ostatnich sekundach. Ostatecznie zwieńczone jakimś rodzajem happy endu, choć przecież niewolnego od goryczy. W północnolondyńskiej karierze Moury było ich zresztą więcej: bohater amsterdamskiego półfinału podczas finałowego meczu w Madrycie był tylko rezerwowym, bo do wyjściowej jedenastki wrócił, niebędący skądinąd w pełni sił po kontuzji, Harry Kane. Czy mam dodawać, że Kane w finale Ligi Mistrzów nie zachwycił?

Tak, wiem. Obiektywnie rzecz biorąc opowieść o tych pięciu latach Moury w Tottenhamie jest opowieścią o niespełnieniu. Szczęście tak blisko. Trofeum o krok. Odrzucenie w finale. Kosztowny błąd w jednym z ostatnich spotkań. Brzmi jak metafora ludzkiego życia.

Ale brzmi też jak metafora kibicowania, w którym wspomnienie o jednej akcji i jednym golu Lucasa Moury rozjaśnia wciąż szarą codzienność tysięcy jego bliźnich. Bo przecież były w tym życiu chwile, o których z wielką dozą prawdopodobieństwa można powiedzieć, że nie zostaną zapomniane nigdy. Nie tylko ta z maja 2019 roku: ci, z kibiców Tottenhamu, którzy mają małe dzieci, pamiętają pewnie, jak po hattricku z Huddersfield, w kwietniu 2019 roku, wniósł na boisko swego półtorarocznego, trzymającego jeszcze w buzi smoczek syna, i bawił się z nim piłką, a widownia każde dotknięcie przez dziecko piłki nagradzała burzą braw.

Dobrze, że wczoraj tymczasowy trener Tottenhamu Ryan Mason pozwolił wejść na boisko nie tylko dwójce debiutantów, ale także jemu. Dobrze, że strzelił tego gola. Dziękuję, Lucas. Zawdzięczam Ci dużo więcej niż okładkę książki. Niech Twój Jezus nadal ma Cię w opiece.

Księżyc nad Hotspur Way

Z czasów, w których słuchałem jeszcze obecnego dzisiaj na trybunach St. James’s Park Stinga pamiętam piosenkę o wampirze, który musi kochać to, co niszczy i niszczyć to, co kocha. Nawet jego opis – oczy bestii, twarz grzesznika, dłonie księdza – zdaje się pasować do Daniela Levy’ego, a wrażenie to wzmacnia jeszcze fakt, że unika pokazywania twarzy w ciągu dnia, czyli konfrontowania się z coraz bardziej nieprzyjemnymi pytaniami dziennikarzy i kibiców. Wie, że to, co robi, jest złe, ale wciąż to robi: niszczy klub, który (akurat tutaj mu wierzę, kibicował mu, zanim postanowił na nim zarobić) kocha.

Można oczywiście dzisiejszy kolaps – Tottenham przegrał z Newcastle 6:1, po dwudziestu minutach było 5:0 – próbować tłumaczyć taktyczną naiwnością tymczasowego trenera, który po kilkunastu miesiącach ustawiania drużyny przez Antonio Conte w systemie 3-4-3 postanowił nagle przejść na czwórkę z tyłu. Ale przecież wcześniej ktoś podjął decyzję, że po – zrozumiałym, rzecz jasna, w świetle konfrontacyjnej mowy na jego ostatniej konferencji prasowej – zwolnieniu Conte, powierzy drużynę jego asystentowi, mimo iż jedyna samodzielna przygoda tego ostatniego na ławce trenerskiej miała miejsce w Serie C i zakończyła się zwolnieniem. Sam przyjmowałem zresztą tę zmianę ustawienia z entuzjazmem, cieszyło mnie, że Cristian Stellini postanowił spróbować czegoś nowego, a tydzień treningów z zawodowymi piłkarzami, którzy w swoich reprezentacjach adaptowali się do niejednego systemu, to wystarczająco wiele czasu, by przygotować się do gry przeciwko Newcastle. Spóźnienie Romero przy Joelingtonie, a Perisicia przy Murphym w pierwszej minucie, gapiostwo Romero przy długiej piłce do wychodzącego za jego plecy Joelingtona pięć minut później, strata Sona w dziewiątej minucie nie były kwestią ustawienia, tylko koncentracji. Po tych dziewięciu minutach było 3:0. Po meczu.

Trudno też tę klęskę tłumaczyć nieobecnościami kontuzjowanych zawodników, bardziej pasujących do takiej taktyki – zwłaszcza Bentancura, który (o tym akurat jestem silnie przekonany) gdyby nie zerwał wiązadeł w kolanie, pomógłby jakoś Tottenhamowi doczołgać się do końca sezonu jeszcze pod wodzą Antonio Conte i to, kto wie, może nawet w walce o pierwszą czwórkę. Przecież ktoś jednak podejmował takie decyzje na rynku transferowym, po których nieobecność Urugwajczyka – i nieprzekonującego po przeprowadzce do Londynu, również kontuzjowanego Bissoumy – kazała Stelliniemu wrzucić do pierwszego składu, powierzając mu tym samym rolę niewinnego jagniątka z piosenki Stinga, młodziutkiego Pape Matar Sarra.

Nie można tej klęski zwalać wyłącznie na trenerów. A jeśli można na piłkarzy – z pewnością po części można, po tym, jak ich grę podsumował w pomeczowym wywiadzie kontuzjowany skądinąd w pierwszej połowie kapitan Hugo Lloris jako pozbawioną ambicji i pasji – to również znajdując pewną okoliczność łagodzącą. Owszem: są znakomicie opłacanymi profesjonalistami, których psim obowiązkiem jest danie z siebie wszystkiego przez dziewięćdziesiąt parę minut wśród nieprzychylnych trybun na deszczowej północy kraju, ale są również ludźmi funkcjonującymi na co dzień w pewnym otoczeniu. W pewnej, chciałoby się powiedzieć być może z nutą przesady, kulturze.

Jak ta kultura wygląda w ostatnich dniach i tygodniach? Dyrektor sportowy klubu podaje się do dymisji, bo z powodu nieprawidłowości popełnionych w poprzednim klubie ma zakaz pracy w futbolu przez trzydzieści miesięcy. Trenera nie ma, pożegnano go na dziesięć kolejek przed końcem sezonu, kiedy drużyna miała szansę awansu na trzecie miejsce – ale nie zdecydowano się na krok mający na celu uratowanie jeszcze tych rozgrywek i szybkie znalezienie fachowca, który mógłby utrzymać Tottenham w pierwszej czwórce. Wybrano demoralizujący dryf, wśród podgrzewających atmosferę spekulacji na temat kolejnych kandydatur na prawdziwego następcę Conte (który skądinąd również w ciągu tego sezonu, po części z przyczyn osobistych, nie przyczyniał się do ustabilizowania sytuacji). Wybrano niszczącą niepewność co do przyszłości, bo zarówno sytuacja kontraktowa poszczególnych zawodników, jak kwestia ich przydatności dla nowego zwierzchnika, musi w ostatnich dniach silnie zaprzątać głowę większości graczy pierwszego zespołu. Wybrano straszliwą niepewność zwłaszcza co do przyszłości klubowej ikony, Harry’ego Kane’a, który jeśli żywi jakieś sportowe ambicje, to dziś nie ma żadnych argumentów, by przedłużyć kończącą się za nieco ponad rok umowę z Tottenhamem.

Z Tottenhamem, w którym nie ma ani struktury (dyrektora sportowego, trenera pierwszego zespołu mężczyzn, a także drużyny kobiecej), ani – jeśli wolno sądzić zarówno po nazwiskach wymienianych jako potencjalni kandydaci na nowego trenera, jak i tych, którzy prowadzili drużynę po zwolnieniu Mauricio Pochettino – planu na przyszłość, ani w końcu tożsamości. Szukając trenera po wyrzuceniu José Mourinho, Daniel Levy mówił wszak o powrocie do klubowego DNA, po czym zatrudnił… Nuno Espirito Santo.

W gruncie rzeczy od jakiegoś czasu wszystko prowadziło do tej katastrofy. I porażka sprzed tygodnia z Bournemouth, gdzie drużyna wypuściła prowadzenie, a potem goniąc wynik również próbowała dość odważnego, ekhem, ustawienia, po czym dała się zaskoczyć w końcówce. I tamta kapitulacja z Southampton, zakończona tyradą Conte. I pucharowa klęska z Sheffield United. I letargiczne początki mnóstwa spotkań w tym sezonie. I prowadzące do utraty kolejnych goli błędy Hugo Llorisa (był podporą drużyny przez dekadę, ale dlaczego nie zdecydowano się znaleźć mu zastępcy zanim zaliczył ten regres?). Nieszczelność efektywnej przed rokiem obrony. Kryzys Sona, regres Kulusevskiego.

Ale tę łajbę rozhuśtano znacznie wcześniej. I wyżej niż poziom boiska.

Daniel Levy z wielu powodów zasłużył na pomnik w dzielnicy Tottenham. Z klubu bujającego się gdzieś w środku tabeli uczynił klub coraz częściej występujący w Champions League, a finansowo – w pierwszej dziesiątce najbogatszych na świecie. Na miejscu White Hart Lane wybudował najpiękniejszy stadion w Anglii, Tottenham Hotspur Stadium. Wybudował też najnowocześniejszy ośrodek treningowy w kraju, Hotspur Way. Dał pracę setkom ludzi. Pomógł rozwinąć podupadłą mocno część północnego Londynu. No i miał szczęśliwą rękę do jednego trenera, z którym przeżył piękną przygodę, zakończoną występem w finale Ligi Mistrzów. W ostatnich latach jednak – upojony tamtym sukcesem? zbyt niecierpliwy w drodze po kolejne? – popełnił mnóstwo błędów personalnych. Jonathan Wilson dał dziś rano w „Guardianie” oczywistą obserwację: zatrudnieni przezeń Mourinho i Conte sprawiali czasem wrażenie, jakby robili prezesowi łaskę, że tu pracują. Lo Celso, Ndombele, Richarlison – każdy kosztował powyżej pięćdziesięciu milionów funtów i żaden nie okazał się wart tych pieniędzy (Richarlison może się jeszcze odbije, co do tamtych dwóch – nic na to nie wskazuje). Bo to przecież nie jest tak, że Tottenham w ostatnim czasie nie wydawał pieniędzy na piłkarzy: latem ubiegłego roku zainwestował ponad 150 milionów funtów. To jest tak, że nie wydawał ich dobrze. I ktoś ponosi za to odpowiedzialność.

Dziś żaden z kibiców Tottenhamu nie chce stawiać pomnika Levy’emu. Wyalienowani, sfrustrowani i wściekli żądają jego dymisji, zwłaszcza kiedy patrzą, jak ich ulubieniec Mauricio Pochettino rozmawia o przyjęciu posady w Chelsea. „Nigdy nie ujrzysz mego cienia, ani nie usłyszysz mych kroków / Kiedy księżyc lśni nad Hotspur Way” – nuci im pod nosem Daniel Levy.

Dziękujemy, Antonio, na ciebie już pora

Prezes Daniel Levy popełnił w ciągu ostatnich dwóch dekad tak wiele błędów, że trudno go bronić. No chyba że atakuje go trener Antonio Conte, którego bronić jeszcze trudniej.

Momenty były, nie powiem. Zwłaszcza w ubiegłym sezonie, kiedy obrona była w miarę szczelna, a kontrataki zabójcze. Kiedy przyjście Kulusevskiego i Bentancura nadało drużynie nowy impet. Kiedy dwa gole Bergwijna w doliczonym czasie gry przyniosły niezapomniane wyjazdowe zwycięstwo z Leicester. Kiedy Kane dawał koncert gry na kilku pozycjach równocześnie w spotkaniu z Manchesterem City. Kiedy w rozstrzygającym momencie udało się wygrać z Arsenalem. Kiedy Son do ostatnich minut ostatniego meczu ligowego walczył o tytuł króla strzelców. Kiedy patrzyliśmy na Antonio Conte szalejącego przy linii bocznej, a nie na konferencjach prasowych.

Piekło to inni

Chociaż z drugiej strony: czy to, co włoski trener zrobił podczas wczorajszego spotkania z dziennikarzami po meczu z Southamptonem, można tak naprawdę określić mianem szaleństwa? Jego krytyka samolubnych, niemyślących o kibicach i klubie, nietworzących drużyny piłkarzy była brutalna, ale Conte wiedział, co robi. A kiedy jeden z dziennikarzy zapytał go w trakcie tej tyrady, czy nie sądzi, iż jego nieokreślony w ostatnich miesiącach status (w czerwcu kończy mu się umowa, od dawna nic nie wskazywało na to, by zamierzał ją przedłużyć) mógł mieć na jego podopiecznych negatywny wpływ, odpowiedział równie ostro: że to szukanie alibi dla owych świetnie przecież opłacanych, ekhem, profesjonalistów. 

Tylko czy idąc na czołowe zderzenie nie tylko z drużyną, ale także z prezesem Levym, któremu również wygarnął, sugerując, że nie ma przypadku w tym, iż pod jego przewodnictwem klub od 20 lat niczego nie wygrał, sam aby także nie szukał alibi? Co złego to nie ja. Piekło to inni. Nic nowego pod słońcem – w podobny sposób Conte rozstawał się przecież z poprzednimi klubami, zwalniany lub za porozumieniem stron. W sumie to i tak sielanka trwała dłużej, niż można by się spodziewać.

Transfery klubu

Fakty są przecież takie: po fenomenalnym ubiegłorocznym finiszu i awansie z drużyną do Ligi Mistrzów, Antonio Conte dostał latem wsparcie na rynku transferowym większe, niż można by się spodziewać. Richarlison czy Bissouma byli gwiazdami tej ligi. Perisić to pupil Włocha z poprzedniego klubu, człowiek o mentalności zwycięzcy, którą Conte tak bardzo chciał tu zbudować – i zarazem człowiek, który w ostatnich tygodniach wyglądał na najbardziej zdemotywowanego, odpuszczającego krycie, niewracającego za akcją, niepomagającego kolegom. Zimą pojawił się kolejny wahadłowy – Pedro Porro. O tym, jak marnowali się i marnują w Tottenhamie zawodnicy, których Włoch uznawał za „transfery klubu” – Djed Spence całą rundę jesienną, Danjuma wiosną – wspominam tylko na marginesie, w gruncie rzeczy po to, żeby zwrócić uwagę na proste kryterium oceny pracy każdego szkoleniowca: w sezonie 2022/23 o żadnym chyba piłkarzu trenowanym przez Conte nie można powiedzieć, żeby zrobił postęp (no, może Emerson Royal byłby tu chwalebnym wyjątkiem, ale akurat kiedy zagrał kilka dobrych spotkań, trafił na ławkę). Kryzysów lub wahań formy niektórych kluczowych piłkarzy – Llorisa, Sona, Diera, Kulusevskiego, Richarlisona, Romero – nie sposób tłumaczyć tylko kłopotami ze zdrowiem lub rozbiciem rozgrywek przez mundial. Zróbcie zresztą proste porównanie: postępu, który zrobił Arsenal Artety po majowym kolapsie z bieżącym kolapsem Tottemhamu po ubiegłorocznym postępie.

Życie na walizkach

To nie jest oczywiście tak, że dla samego Conte nie można by znaleźć okoliczności łagodzących. Niektóre są czysto ludzkie: śmierci przyjaciół, zwłaszcza dobrego ducha jego sztabu szkoleniowego, Gian Piero Ventrone. Własne kłopoty ze zdrowiem, kiedy długo kumulowany stres przełożył się na ostre zapalenie woreczka żółciowego, który trzeba było nagle zoperować. Miesięcznie rehabilitacja po operacji, z dala od zespołu. Ewidentne egzystencjalne rozterki: zapuszczać korzenie w Londynie czy jednak wrócić do Włoch, gdzie zostały żona i dorastająca córka; spróbujcie przez kilkanaście miesięcy mieszkać przez większość tygodnia w hotelu i wieczorami wisieć na telefonie, by w ten sposób próbować podtrzymać więź z najbliższymi.

Nieelastyczny dziad

Niektóre są z kolei czysto piłkarskie. W zasadzie od chwili, gdy Bentancur zerwał więzadła w kolanie, było jasne, że Tottenham traci kluczowe połączenie między linią obrony a atakiem. Z kontuzjami i pomundialowym bluesem zmaga się większa liczba szkoleniowców drużyn walczących o czołowe miejsca w tabeli. Ale tutaj, doprawdy, punktów do aktu oskarżenia dla Contego byłoby zdecydowanie więcej niż do mowy obrończej. Tym, co w oglądaniu Tottenhamu wydaje się najbardziej dojmujące, jest przecież patrzenie na drużynę reaktywną, oddającą inicjatywę nawet zespołom z dolnej połówki tabeli (a w pucharach – z niższych lig), przez sporą część meczu ustawioną w dziesięciu za linią piłki. Ze spotkań, przed którymi wiadomo było, że to rywale zastosują podobną strategię i pozwolą „grać” Tottenhamowi, zachowałem najgorsze wspomnienia. Gdyby nie trener od stałych fragmentów Gianni Vio i gdyby nie fakt, że przynajmniej przynajmniej po rogach drużyna zaczęła strzelać gole, byłoby jeszcze gorzej.

Fakty są więc takie, że ów „seryjny zwycięzca” Antonio Conte w kwestiach taktycznych okazał się, excusez le mot, nieelastycznym dziadem w stylu José Mourinho. Niemającym w zasadzie planu „B”. Niechętnym do dokonywania zmian w trakcie spotkań i zbyt późno reagującym na zmiany dokonywane przez trenerów rywali. Sztywno trzymającym się ustalonej hierarchii w drużynie, a w związku z tym niedającym szans zawodnikom z zaplecza nawet kiedy liderzy oddychali rękawami. Jedna z prawd o tym sezonie Tottenhamu jest przecież i taka, że każdy trener drużyny przeciwnej doskonale wiedział, czego się spodziewać po piłkarzach Contego – i gdzie (np. w środku pola, w którym niemal zawsze biegało dwóch tylko zawodników) znaleźć sobie przewagę. Kiedy mówimy o świetnie opłacanych profesjonalistach: wysokość kontraktu Conte w zestawieniu z jakością proponowanego przezeń futbolu woła o pomstę do nieba równie mocno jak frajerstwo, z którym jego piłkarze dali się wyrzucić z Pucharu Anglii Sheffield United, z Ligi Mistrzów Milanowi, a wczoraj wypuścili dwubramkowe prowadzenie w meczu z drużyną, w której na środku obrony grało dwóch rezerwowych. 

Kwestia DNA

Oczywiście wszystko to, co do tej pory napisałem, służy jedynie do skomplikowania namalowanego przez Włocha obrazu – nie do całkowitego jego przemalowania. Zapewne: trzon zawodników tej drużyny zbyt długo tkwił w strefie komfortu – taki Davinson Sanchez np. przetrwał rządy Pochettino, Mourinho i Nuno Espirito Santo, a teraz przetrwa i Contego. Zapewne: brakuje w niej takich piłkarzy, którzy bez walki o najwyższe cele dosłownie żyć nie potrafią. Być może są tacy, którzy już się nasycili – jak np. Lloris, Romero czy Perisić w reprezentacjach swoich krajów lub w poprzednich klubach. Być może są tacy jak Son czy Dier, którzy po prostu osiągnęli już szczyt swoich możliwości. Być może istnieje coś takiego jak klubowe DNA, ale nie to związane z piękną, ofensywną, pełną odwagi grą, ale to z którym wiąże się złośliwy przymiotnik „spursy”. Być może mający swoje kłopoty z włoskim prawem dyrektor Fabio Paratici nie zdąży już przebudować drużyny nie tyle pod kątem umiejętności technicznych, co profilu psychologicznego.

Z pewnością budujący stadion i dbający o komercyjny rozwój klubu Daniel Levy prześlepił moment, w którym będąca u szczytu swojego rozwojowego cyklu drużyna Mauricio Pochettino nie została umiejętnie wzmocniona. Z pewnością kolejne nominacje trenerskie były krokiem wstecz. Z pewnością zadłużenie związane z budową stadionu (i straty spowodowane pandemicznym dołem), a w związku z tym budżet krojony pod zyski z gry w europejskich pucharach, nie sprzyjały dalszemu cierpliwemu budowaniu, choćby i przez zbyt chyba pospiesznie zwolnionego Argentyńczyka. Z pewnością mający ograniczony budżet na zakup piłkarzy klub popełnił kosztowne pomyłki transferowe. Sprowadzani za rekordowe sumy Ndombele czy Lo Celso to przykłady najlepsze, choć nie sposób nie zauważyć, że ten drugi miewał znakomite momenty w Villareal i reprezentacji, więc rodzi się tu także pytanie o to, czy poszczególni trenerzy Tottenhamu wiedzieli, jak najlepiej go wykorzystać?

Co teraz

Nie mam szczególnych powodów, by bronić Daniela Levy’ego przed Antonio Conte. Choć nie przypuszczam, by Włoch nie wiedział, na jaką pracę się pisze. O tym, ile może pieniędzy może dostać na wzmocnienia i że nie będą to ekstrawagancje na miarę szejków czy Todda Boehly’ego, prezes powiedział mu z pewnością. W lepszych momentach tej współpracy trener otwarcie to zresztą przyznawał. Generalnie jednak uważam wczorajszą tyradę nie za próbę potrząśnięcia piłkarzami (coś podobnego zrobił rok temu po porażce z Burnley, która przyszła bezpośrednio po zwycięstwie nad Manchesterem City) i wymuszenia zmiany całej klubowej kultury, tylko za próbę narcystycznego zrzucenia z siebie odpowiedzialności i wymuszenia na prezesie wyrzucenia go z pracy, w której od dawna nie chce być.

O tym, kto może zastąpić Antonio Conte – czyniący pokój i kochany przez kibiców Pochettino, skrojony pod szybki powrót na właściwą ścieżkę w oparciu o bieżący skład Tuchel, czy mający równie imponujące co Niemiec osiągnięcia, ale chyba niezdolny do narzucenia ulubionego stylu gry temu akurat personelowi Luis Enrique – będzie jeszcze czas napisać, zwłaszcza że przerwa na reprezentację to idealny czas na zmiany. Na razie więc tylko: ciao, Antonio, grazie, Antonio, ale naprawdę: é ora, Antonio.