Archiwum kategorii: Bez kategorii

Sztuka futbolu

Zapisuję te zdania na kilka minut przed rozpoczęciem meczu Niemcy-Algieria, z poczuciem, że za chwilę nie będzie już czasu. Algierski sen się skończy, trzeba będzie wracać do domu, niezależnie od tego, ile się z siebie dało, i ile zyskali dzięki temu piłkarze, kibice czy wreszcie trener Vahid Halilhodzić – po tylu latach pracy dopiero debiutujący na mundialu. Wspaniałe to było, od samego początku – od porażki z Belgią, odniesionej gdy rywale po dobrych zmianach podkręcili tempo, a im naprawdę zabrakło już sił, przez fantastyczną i zasłużoną wygraną z Koreą Południową oraz heroiczny remis z Rosjanami. Wspaniałe dzięki tym młodym energicznym pomocnikom, wymieniającym szybkie podania i chętnie angażującym się w pressing. Wspaniałe dzięki niestrudzonej ofensywie, strzelającej Koreańczykom gola za golem. Wspaniałe dzięki misji odgonienia wspomnień z 1982 r., kiedy Algierii udało się pokonać drużynę RFN, ale potem Niemcy i Austriacy zagrali na minimalne zwycięstwo pierwszej z drużyn, by wspólnie awansować i wyeliminować zespół z Afryki z turnieju.

Ale zapisuję te zdania także dlatego, żeby przypomnieć, iż Algieria była o szerokość słupka od awansu na mundial. Podczas barażowego dwumeczu z Burkina Faso piłkarze Halilhodzicia najpierw przegrali na wyjeździe 3:2, potem u siebie prowadzili 1:0, do momentu, w którym podczas doliczonego czasu strzał rywali odbił się od grającego na skrzydle Soudaniego i uderzył w słupek. „Gdyby wpadła, ci ludzie obcięliby ci obie nogi” – mówił potem trener do swojego piłkarza, wskazując na roztańczone i rozśpiewane trybuny. Przypadek, szczęście, przeznaczenie – tak niewiele brakowało, a dzisiejszej okazji do rewanżu na Niemcach za mundial sprzed 32 lat by nie było.

10427311_767817653263666_353905667636978876_nI tak sobie myślę, że rola przypadku, szczęścia, a może przeznaczenia w piłce nożnej, powinna być jednym z tematów naszej środowej rozmowy. Jeśli będziecie akurat w Krakowie, wpadnijcie do księgarni de Revolutionibus na Bracką, o siedemnastej, pogadać z nami o piłce. Zapraszamy z gospodarzami, Łukaszem Kwiatkiem i Bartkiem Kucharzykiem, oraz Rafałem Stecem, Markiem Wawrzynowskim, Piotrem Żelaznym – ludźmi zaangażowanymi w projekt czasopisma „Kopalnia. Sztuka futbolu”, które przy okazji będziemy promować.

Diabeł kompletnie niestraszny

Nikt się nie boi Manchesteru United. Taka prawda. Może sobie na Old Trafford przyjechać drużyna prowadzona przez kompletnie zielonego menedżera, może dać się kompletnie zdominować w ciągu pierwszych dwudziestu minut, może kilkadziesiąt sekund po zdobyciu drugiej bramki dać sobie strzelić kontaktowego gola i dalej wierzy, że jest w stanie coś tu osiągnąć.

Tak naprawdę to jest ta jedna, jedyna zmiana, związana z odejściem sir Aleksa i paroma kiepskimi wynikami MU z początku sezonu. W ostatnich tygodniach drużyna nabrała wreszcie regularności w wygrywaniu, David Moyes mówił nawet o jej wyjściu z cienia Fergusona, ale rywale mają już w tyle głowy, że mają do czynienia z ziemianami takimi jak oni. Ileż to razy braliśmy, ileż to razy brałem ja sam podobny scenariusz: klub, któremu kibicuję, obejmuje prowadzenie z Manchesterem United, robi to nawet na Old Trafford i ma nawet przewagę dwubramkową, a potem doświadcza czegoś, co staje się udziałem, bo ja wiem, pieska preriowego, który nieopatrznie zirytował bizona, a potem daremnie próbuje uratować się spod jego rozpędzonych kopyt.

Nie ma Aleksa Fergusona i nie ma stracha. Wszystko pozostałe się przecież nie różni (no, może jeszcze van Persiego dziś brakowało): piłkarze ci sami, styl gry taki sam, oparty na skrzydłach i dośrodkowaniach, dobre komendy z ławki i dobre zmiany – wyjąwszy wymuszone przesunięcie Valencii na prawą obronę. Tottenham wygrał dzięki udanym kontratakom, dzięki kapitalnej grze Adebayora i rozpaczliwej obronie (zobaczcie pysznie zielony obrazek z Chirichesem i Dawsonem), ale przecież gospodarze zrobili wszystko, żeby z nim wygrać. Od początku słaby punkt gości został zdefiniowany: niepewny w obronie Danny Rose, przed którym gra nieprzyzwyczajony raczej do wspierania bocznego obrońcy Eriksen: Valencia i Smalling przedzierali się przez słabe zasieki i dośrodkowywali bez najmniejszego trudu. Na drugim skrzydle, choć Lennon tradycyjnie okazywał się przydatny w defensywie (również niezwykle zielono, i to w jakim sektorze boiska!) i absorbował uwagę Evry, Adnan Januzaj był po prostu zbyt dobry, jak na możliwości Kyle’a Walkera. W pierwszej fazie meczu naciskani już przed własną bramką piłkarze Tottenhamu nie byli w stanie wymienić między sobą dwóch-trzech podań; w gruncie rzeczy to cud, że napędzany przez niebędącego przecież w pełni sił Wayne’a Rooneya Manchester United nie wyszedł wtedy na prowadzenie, i że tyle dośrodkowań gospodarzy (proszę spojrzeć na kolejną ilustrację) nie znalazło celu.

O szczęściu, potrzebnym w zawodzie trenera, można by napisać osobną książkę. Tim Sherwood miał go dziś co niemiara. Żaden z błędów Llorisa nie zaowocował bramką, Howard Webb nie podyktował też karnego za incydent z udziałem Francuza i Ashleya Younga: reputacja „nurka” zaszkodziła skrzydłowemu MU, bo Lloris nie miał kontaktu z piłką, a rozpędzony Young niewątpliwie o niego zawadził. Szczęściu przypisuję też fakt, że przy drugim golu Tottenhamu piłka dotarła do Eriksena po odbiciu od obrońcy i że de Gea nie zdołał jej zatrzymać, oraz że w ciągu ostatnich kilkuset sekund spotkania żadna z fantastycznych okazji MU (sam Vidić próbował trzykrotnie) nie zmieniła się w bramkę.

Oczywiście szczęściu trzeba umieć pomagać. Osobiście mogę uważać Tima Sherwooda za londyńskiego Dyzmę (w dni powszednie), albo za młodsze wydanie Harry’ego Redknappa (w niedziele i święta), ale danie szansy Adebayorowi muszę oklaskiwać. Niejasne były dla mnie losy tego piłkarza za kadencji Andre Villasa-Boasa: do momentu zwolnienia Portugalczyka z posady niewystawianie napastnika z Togo przypisywałem czynnikom obiektywnym. Najpierw wielotygodniową nieobecnością, spowodowaną śmiercią brata piłkarza i żałobą, którą klub rzecz jasna przyjmował ze zrozumieniem. Potem ogromnymi zaległościami treningowymi, a w końcu: kontuzjami, które powracający Adebayor zaczął łapać. Zagrał przecież kawałek meczu z MC, miał potem dostać szansę w Lidze Europejskiej, ale przyplątał mu się kolejny uraz. Może jestem naiwny, ale naprawdę wydawało mi się, że wcześniej po prostu nie mógł dostać szansy.

Inna sprawa, że kiedy się wreszcie pojawił na boisku, okazało się, że jest tym Adebeyorem, którego pamiętamy z najlepszych lat w Arsenalu: doskonale utrzymującym się przy piłce, niezależnie od presji rywala, świetnie współpracującym z kolegami (93 proc. celnych podań, przy kiepskiej, bodaj najsłabszej w tym sezonie średniej drużyny – 74 proc.), pracującym dla drużyny na skrzydłach, dokąd wyciągał obrońcę, a nawet z tyłu (pamiętacie, jak w końcówce pierwszej połowy gonił Rooneya aż w okolice prawego narożnika boiska?), a nade wszystko – skutecznym (dzisiejsza główka jak z podręcznika); wszystko to widać na załączonym obrazku. W alfabecie podsumowującym 2013 rok, pisanym dla Sport.pl, na „d” stworzyłem hasło „duety” – wygląda na to, że do wymienionej tam listy, obejmującej Diego Costę i Davida Villę, Sturridge’a i Suareza, Ibrahimovicia i Cavaniego, Negredo i Aguero, Llorente i Teveza, wypada dopisać kolejny, bo oczywiście znalezienie partnera w ataku uwolniło też Soldado. Hiszpan bez piłki zachowuje się fantastycznie, jego podanie do Lennona z pierwszej połowy zasługiwało na kolejną w tym sezonie asystę – szkoda, że przed bramką w Premier League nie potrafi się jeszcze odblokować i strzela wyłącznie z rzutów karnych.

Napisałem o Sherwoodzie, że w dni nieparzyste uważam go za Dyzmę. Moim zdaniem bardzo szybko z tym nowym Tottenhamem, grającym dwójką napastników i szeroko otwierającym się w środku pola, rywale nauczą sobie radzić – zwłaszcza rywale, którzy nie przeciwstawiają drużynie z White Hart Lane podobnego ustawienia i mają w drugiej linii jednoosobową przewagę. Oczywiście widzę, że Eriksen (jak Luka Modrić we wczesnej fazie Redknappa) coraz częściej schodzi z lewej strony do środka, a przy pierwszym golu zawędrował nawet na prawe skrzydło, ale widzą to również rywale. Samo uwolnienie naturalnych instynktów piłkarzy, zachęcanie ich do „wyrażania siebie” na boisku (w tym Sherwood od Redknappa nie różni się niczym), na dłuższą metę do sukcesu nie wystarczy – potrzebny jest jeszcze system, którego pod komunałami o „lwich sercach” po prostu nie dostrzegam.

Nie mówię oczywiście, że nie miałem dziś frajdy. Ale nie chcę mówić o tym zbyt głośno, bo wiem aż za dobrze, jak fatalną opinię ma w pewnych kręgach „Tygodnik Powszechny”. Nasi egzorcyści z pewnością nie byliby zachwyceni, widząc jak nikt się nie boi diabła. Nawet jeśli jest on czerwony.

 

Cudowna noc i inne przyjemności

Zainspirowany (i, co tu kryć, wyróżniony) przez autorów bloga Numer 10, postanowiłem przypomnieć sobie tegoroczne frajdy lekturowe z polskiej sieci okołopiłkarskiej. Wróciły do mnie trzy indywidualne i trzy zbiorowe.

Pierwsza, największa frajda, to krótki tekst Stefana Szczepłka – pozornie o tym, jak zaproszono go do testowania nowej piłki mundialowej, ale tak naprawdę o tym, co futbol daje chłopcu. To znaczy mężczyźnie. To znaczy starszemu panu. Chciałbym umieć tak pisać.

Druga, poniekąd powiązana, to kilka prostych sposobów na to, jak wrócić na boisko po stanowczo zbyt długiej przerwie, opisanych przez Pawła Czado.

Trzecia to boleśnie trafna diagnoza uzależnień człowieka Twitterowego, z niepokojącą – i świetnie mi znaną – pokusą napisania relacji z meczu, którego się nie oglądało: Rafał Stec w najwyższej formie.

Frajdy zbiorowe to Krótka Piłka, ze szczególnym uwzględnieniem panów Markiewicza, Staszaka, Serockiego, Jankowiaka i Falenty, Taktycznie, ze szczególnym uwzględnieniem panów Gomołyska i Gazdy, i goszczący mnie od kilku miesięcy Sport.pl, ze szczególnym uwzględnieniem panów Wilkowicza, Szadkowskiego i Kiedrowskiego; wszystkie trzy miejsca łączy rzecz jasna osoba pana Zachodnego.

Jeżeli nie macie co robić w Sylwestra, zawsze możecie poczytać piłkarski alfabet ostatnich dwunastu miesięcy, od A do Ż, który opublikowałem na wspomianym Sport.pl. Potraktujcie to jako przystawkę przed daniem głównym: drukowanym przez nas w „Tygodniku” esejem Marka Bieńczyka o gestach Kozakiewicza, Zidane’a i Cantony. Nigdy nie będę umiał tak pisać jak autor „Książki twarzy”, chociaż tyle (to jeszcze jedna tegoroczna frajda), że miałem przyjemność z nim rozmawiać podczas Festiwalu Conrada.

Fotografia dla Festiwalu Conrada: Michał Ramus

Szczęśliwego Nowego Roku! Z gestów, niechże mu już będzie za te wszystkie lata, wybieram Bale’owe serduszko.

Against modern football

Bywa i tak, że najgorszym wrogiem klubu jest jego właściciel. Kupił go sobie, włożył w niego pieniądze, kolejne wydał na zatrudnienie trenera czy piłkarzy, teoretycznie: jego własność, może sobie z nią robić, co chce. No właśnie: czy może?

Po pierwsze, zachowania właściciela podlegają ocenie mediów – widzących jawną nieracjonalność poszczególnych decyzji i mogących mimo wszystko mieć wpływ na kolejne. Po drugie – właściciela oceniają ci, dla których cały ten interes teoretycznie się kręci: kibice. Przykłady najświeższe dotyczą dwóch beniaminków Premier League, Cardiff i Hull, ale przecież i w Tottenhamie teraz, i w Chelsea całkiem niedawno, o nieracjonalności właścicieli można by powiedzieć całkiem sporo.

W Cardiff malezyjski właściciel, biznesmen Vincent Tan, kilka dni temu wezwał do ustąpienia menedżera, Malky’ego Mackaya, grożąc, że jeśli Szkot nie zrobi tego dobrowolnie – zostanie zwolniony. Awantura wybuchła po tym, jak Mackay powiedział dziennikarzom, że chciałby wzmocnić drużynę w zimowym okienku transferowym: reprezentujący Tana dyrektor wykonawczy Simon Lin oświadczył, że menedżer został poinformowany, iż w styczniu żadnych transferów nie będzie, a letni budżet transferowy (35 milionów)  przekroczono o 15 milionów, wydanych w dopłatach i bonusach, co zresztą stało się już powodem październikowego zwolnienia zajmującego się dotąd w klubie transferami Iana Moody’ego. Żeby było zabawniej, Moody, zaufany współpracownik Mackaya, został zastąpiony przez 23-letniego Kazacha Aliszera Apsaljamowa, który przyjechał do Cardiff na praktyki i nie mógł początkowo wykonywać swoich obowiązków ze względu na kłopoty wizowe, za to był kolegą syna właściciela. Daje to pewne pojęcie o poziomie nadzoru właścicielskiego, zwłaszcza że Malky Mackay twierdzi, iż kwota, którą wydał latem, była uzgodniona z panem Tanem, niezorientowanym po prostu, że powiększanie jej o dopłaty i bonusy jest w tym świecie naturalne jak sędziowskie błędy. Obejrzałem zresztą sporną wypowiedź menedżera Cardiff i muszę powiedzieć, iż jego zdanie o styczniowych wzmocnieniach było opatrzone masą zastrzeżeń: że to zależy od właściciela, który był w wakacje niezwykle wręcz hojny, że wchodzą w grę wypożyczenia itd., itp. O tym, że wiedza pana Tana o futbolu jest bliska zeru mówił z kolei on sam, kiedy przejmował zadłużony klub, traktując to po prostu jak kolejną inwestycję – wcześniej na podobnej zasadzie inwestował w przemysł farmaceutyczny nie wchodząc przecież w szczegóły związane z działaniem leków. Ot, jeszcze jeden interes, w momencie zakupu zapowiadający się nieźle w kontekście choćby kontraktów telewizyjnych wynegocjowanych wówczas przez kluby Premier League: niejedna drużyna z zaplecza ekstraklasy przyciągała w tamtym okresie łasych na pewne pieniądze inwestorów.

Czy mam w ogóle przypominać, że Mackay wprowadził Cardiff do Premier League po ponad półwiecznej obecności i że wyciska z tej drużyny zdecydowanie więcej niż jej rzeczywisty potencjał? W Cardiff zdążył polec nawet Manchester City, pozycja w tabeli i zdobycz punktowa, jak na beniaminka i jak na ten moment sezonu, jest przyzwoita, gra także, a taki Gary Medel okazał się jednym z objawień sezonu. Nawet we wczorajszym meczu niepowstrzymany ostatnio Liverpool musiał się przecież natrudzić zdecydowanie bardziej niż przed tygodniem z Tottenhamem, i to mimo iż grał u siebie.

Być może to skala kibicowskich protestów i wsparcia okazanego Mackayowi w trakcie meczu na Anfield Road powstrzymała Vincenta Tana przed wyrzuceniem menedżera, być może do odłożenia decyzji nakłonił go szukający kompromisowego rozwiązania prezes klubu. Rzecz trzeba jednak skomplikować: chociaż pan Tan nie zna się na piłce, chociaż zbłaźnił się dokonując zmian w zarządzie, a nie wspomniałem jeszcze, iż kibicom naraził się również zmieniając barwy klubowe z tradycyjnych niebieskich na czerwone, to przecież nie wiadomo, w której lidze tułałoby się teraz Cardiff i jakie byłyby standardy trenowania i oglądania meczów w tym klubie, gdyby nie jego pieniądze. Przecież Malezyjczyk nie tylko kupił sobie Cardiff, ale również wsparł menedżera wspomnianymi kwotami transferowymi, sfinansował budowę ośrodka treningowego, rozbudował stadion itd. Inna sprawa (wejdźmy na jeszcze wyższy poziom skomplikowania), że wiele z tych inwestycji sfinansowano z udzielonych przez właściciela pożyczek – co będzie, jeśli zażąda ich zwrotu? Pamiętacie, jak upadało Porstmouth, nieprawdaż?

Historię Hull opisywano gruntownie: tam właściciel, w przekonaniu, że odwieczna nazwa klubu (Hull City) brzmi nie dość „globalnie”, postanowił zamienić „City” na „Tigers”, a potem – gdy kibice śpiewali „City, dopóki nie umrzemy”, odpowiedział, że mogą sobie umierać. Sprawę zmiany nazwy bada obecnie Football Association; miejmy nadzieję, że nie powtórzy błędu sprzed lat, kiedy umyło ręce podczas przenosin Wimbledonu do Milton Keynes. Tu na szczęście wybryki właściciela nie przekładają się na postawę drużyny na boisku.

A w Tottenhamie? Konsekwencje wybryku właściela zobaczymy z pewnym opóźnieniem. Z Southampton zespół wraca z trzema punktami, a jego tymczasowy szkoleniowiec Tim Sherwood brzmi zupełnie jak Harry Redknapp: mówi po swoim pierwszym zwycięstwie, że obrońcy mają bronić, napastnicy atakować, a pomocnicy grać w drugiej linii. „To prosta gra – dodaje. – Chodzi w niej o podawanie piłek do najlepszych piłkarzy, będących we właściwych sektorach boiska”… Zblatowani z Sherwoodem dawni koledzy, Jamie Redknapp np., pieją że odtworzył klubowe DNA, że drużyna wreszcie usatysfakcjonowała kibiców, grając z polotem, atakując dwójką napastników, strzelając bramki… Nie dodają przy tym oczywiście, że tak słabo w tym sezonie Southampton jeszcze nie grał i że nie był jeszcze – zwłaszcza w obronie – tak zdekompletowany; że zdumiewająco ofensywnie ustawiona druga linia Tottenhamu (ani jednego zawodnika nastawionego na odbiór piłki!) zostawiała w środku tak strasznie dużo miejsca, że pierwszego gola dla gospodarzy właściwie podała im na tacy, a parę minut później była blisko oddania im drugiego w niemal identyczny sposób. Jedyne, czego zazdroszczę Sherwoodowi, to szczęścia w dniu dzisiejszym i smętnie myślę, że kolejny raz już się nie uda i że w dzisiejszej piłce nic nie obnaża się łatwiej, jak dwójki środkowych pomocników grających w ustawieniu 4-4-2. To znaczy owszem: w kolejnych meczach tej drużyny będą padały gole, ale celu postawionego przed nią na ten sezon, czyli awansu do Ligi Mistrzów, dzięki samym golom się nie osiągnie. Raz już mieliśmy menedżera, stosującego podobną strategię, nazywał się Osvaldo Ardiles i za jego czasów bramkę rywali atakowali równocześnie Klinsmann, Sheringham, Anderton, Barmby i Dumitrescu. Skończyło się jak zwykle: miejsce w lidze o włos za najlepszymi, Klinsmann odszedł do Bayernu, a ówczesny właściciel, zanim zwolnił Ardilesa, zdążył powiedzieć w telewizji, że zamierza myć samochód koszulką Klinsmanna.

Oczywiście mnie też się podobało, że po kontuzji Dembele Tim Sherwood wprowadził na boisko 19-letniego debiutanta, Nabila Bentaleba – i podobała mi się gra tego chłopaka (zobaczcie, z jakim spokojem operował piłką, jak nie dawał się jej pozbawić i jak ją odzyskiwał). Mniej zachwycony byłem tłumaczeniem tej decyzji: Sherwood mówił, że z Bentalebem pracował od paru lat, a Capoue widział dopiero na trzech treningach i nie był pewien, na co go stać. Znaczy nie oglądał meczów Tottenhamu w tym sezonie? W momencie zwycięstwa, które wydaje się potwierdzać słuszność decyzji Daniela Levy’ego, powiem to jeszcze raz: fakt, że nie dał Villas-Boasowi więcej czasu, uważam za kryminalny, a przed sześcioma dniami podjął emocjonalną decyzją nie mając planu B, co jego służby prasowe przykrywają teraz kolportowaniem opowieści o „naszym Guardioli”.

Są oczywiście i tacy właściciele, którzy pozwalają sprawom klubu toczyć się według własnych spraw – weźmy takich Glazerów. No ale Glazerowie kupili klub dzięki pożyczkom zaciągniętym przez… klub. Czy to znaczy, że znikąd nadziei? Jakie to szczęście, że po meczu Tottenhamu mogłem obejrzeć Swansea z Evertonen. Roberto Martinez, ten to ma szczęście do właścicieli.

Rozmowa zamiast lektury

Zanim sezon się skończy, zanim Tottenham przegra (albo i nie) wyścig o Ligę Mistrzów, zanim Alex Ferguson usiądzie na ławce MU po raz ostatni, można jeszcze o tym wszystkim i innych tematach okołofutbolowych porozmawiać. Jeśli porozmawiać ze mną, to dziś w Warszawie, we czwartek w Krakowie.

W Warszawie będę dziś na Targach Książki, na Stadionie Narodowym, przy stoisku Wydawnictwa Czarne, gdzie moją i pozostałe książki tej oficyny można kupić z dwudziestoprocentowym rabatem, a potem w klubie Kosmos Kosmos na Koszykowej, gdzie spotkanie autorskie ze mną poprowadzi sam Michał Pol. Na Targach jestem 15.15-16.15 (stoisko 95/D9); na tych, którzy w tym czasie idą na mecz Legia-Lech, czekamy z Michałem o 17.00. W Krakowie z kolei, z Piotrem Mucharskim, mamy rozmawiać we czwartek, 23 maja, o 18.00, w księgarni pod Globusem przy Długiej. W planach, jak słyszę, kolejne miasta, a recenzje, jak na razie, są przychylne. Do zobaczenia!

Pokolenie SAF

Był zapewne największym trenerem w historii piłki nożnej. Czy to wystarczający powód, żeby pisać o nim w „Tygodniku Powszechnym”? Czy aby uzasadnić pozorny eksces publikacji wielkiego tekstu o Wielkim Szkocie trzeba się zasłaniać informacją, że doniesienia o jego przejściu na emeryturę wywołały w brytyjskim internecie większy ruch niż rezygnacja Benedykta XVI? Cytować wypowiedzi najważniejszych postaci życia publicznego na Wyspach, od premiera Wielkiej Brytanii poczynając (wyliczając wszelkie zasługi Aleksa Fergusona przyznał, że czuje także rodzaj ulgi, bo jego ukochanej Aston Villi będzie odtąd dużo łatwiej; skądinąd David Cameron oddycha z ulgą również dlatego, że menedżer MU zawsze wspierał laburzystów, a Tony’emu Blairowi wręcz udzielał porad w kwestii zarządzania i mówił, żeby trzymał się z dala od Iraku)? Podawać informacje o tym, jak jego odejście wpłynęło na kurs akcji klubu (notowany na nowojorskiej giełdzie Manchester United jest przedsiębiorstwem, którego wartość rynkowa przekracza trzy miliardy dolarów)? A może właśnie niczego nie tłumaczyć, w przekonaniu, że piłka nożna jest taką samą częścią naszej cywilizacji, jak – powiedzmy – edukacja, architektura, teatr czy literatura? Napisać, że sir Alex Ferguson był największym trenerem w historii piłki nożnej, traktując rzecz tak, jakbyśmy pisali o znakomitym nauczycielu, wizjonerskim architekcie, wybitnym reżyserze i fantastycznym narratorze?

No, w tym ostatnim przypadku należałoby powiedzieć raczej: aforyście, bo jego najsłynniejsza fraza, wypowiedziana po zwycięstwie nad Bayernem Monachium w finale Ligi Mistrzów z 1999 r., składała się z trzech zaledwie słów. Drużyna MU, która przez cały mecz biła głową w mur, przegrywając od pierwszych minut 1:0, zdobyła dwa gole dopiero w doliczonym czasie gry. W niecałe 90 sekund udało się zrobić coś, czego nie sposób było zrobić w 90 minut i czego zrobienie drużynie tak znakomicie zorganizowanej jak niemiecka wydawało się niemożliwe. „Futbol, jasna cholera” – wybełkotał do kamery oszołomiony trener Manchesteru United. Co było dalej, wiecie aż za dobrze, choć wielu z Was nie pamięta, że Czerwone Diabły prowadził jakiś inny szkoleniowiec.

Ten dzień należał do Aleksa Fergusona. Kończę wreszcie ten tekst dla „Tygodnika”, więc proszę o wybaczenie, że nie poświęcam wpisu innemu odchodzącemu z MU, Paulowi Scholesowi. Że nie spekuluję na temat przyszłości Wayne’a Rooneya, którego Ferguson nie wystawił w swoim ostatnim meczu na Old Trafford, ujawniając przy okazji, iż jego krnąbrny podopieczny poprosił o wystawienie na listę transferową („I tak go nie sprzedamy” – skomentował Ferguson), ani o losach niedawnego głównego rywala świeżo upieczonego emeryta, pracującego wciąż jeszcze z „hałaśliwymi sąsiadami” Roberto Manciniego. Że nie raduję się wymęczonym, szczęśliwym (czerwona kartka dla Charliego Adama), ale zasłużonym zwycięstwem Tottenhamu nad Stoke. Że – to doprawdy temat na osobny tekst, mam nadzieję napisać go po sezonie… – nie zachwycam się faktem, iż Frank Lampard pobił niewiarygodny rekord Bobby’ego Tamblinga i został najlepszym strzelcem w historii Chelsea. Że nie mówię o kolejnym niebywałym finiszu na zapleczu Premier League: zwycięstwie Watfordu nad Leicester w półfinale play-off; zwycięstwie, które przyszło w ostatniej akcji meczu, mimo iż kilkanaście sekund wcześniej Leicester wykonywał jedenastkę. I że – wspominałem już o tym na Facebooku – nie wznoszę toastu w związku z tym, iż klub o jednym z najmniejszych budżetów w Premier League, klub z małego miasta, od lat cudem utrzymujący się w ekstraklasie, pokonał w finale Pucharu Anglii drużynę najbogatszą, naszpikowaną gwiazdami, wciąż będącą mistrzem kraju…

O Wigan chciałbym napisać we wtorek, po meczu z Arsenalem, a na razie pozwalam sobie po prostu cieszyć się (modlić? płakać?) z tym panem.

I wracam do sir Aleksa. Nie będę ukrywał: po przeczytaniu dziesiątków tekstów i książek na jego temat wiem, że nie chciałbym mieć takiego przełożonego – i myśl tę rozwinę w „TP”. A przecież nie potrafię czuć respektu wobec siły, z jaką piłkarzom i kibicom przypominał o ich zobowiązaniach. Tym pierwszym mówił: „Wiecie, jacy dobrzy jesteście, wiecie, jaki strój nosicie, wiecie, co to oznacza dla wszystkich tutaj. Nie zawiedźcie naszych oczekiwań”. Tym drugim przypomniał o konieczności wspierania nowego menedżera – myślę, że sam świetnie zdaje sobie sprawę, że w jego przypadku wspieranie oznacza usunięcie się w cień. A pamiętał jeszcze, by wspomnieć o Scholesie i o walczącym o powrót do zdrowia Fletcherze…

Kiedy zaczynałem czytać w „Tempie” doniesienia o lidze angielskiej nie miałem jeszcze pojęcia o istnieniu Aleksa Fergusona – trenerem „Czerwonych Diabłów” był, od niedawna zresztą, Ron Atkinson. Również Davida Moyesa obserwuję od lat: wierzę, że jego nominacja znakomicie wpisuje się w etos tego klubu. Ale powiedziawszy to wszystko muszę zakończyć wyznaniem: należę do pokolenia SAF. Ja również wzrastałem za pontyfikatu Aleksa Fergusona.

PS. A propos książki: zapraszam na spotkania autorskie! W najbliższą sobotę (18 maja) w Warszawie, w klubie Kosmos Kosmos na Koszykowej, o godz. 17.00 będę rozmawiał z Michałem Polem, a wcześniej – od 15.15 do 16.15 – zamierzam czekać na Was przy stoisku Wydawnictwa Czarne (95/D9) na Stadionie Narodowym, gdzie odbędą się tegoroczne Targi Książki. W kolejny czwartek (23 maja) w Krakowie, w Księgarni pod Globusem na Długiej o godz. 18.00, odpytywał mnie będzie mój Naczelny Redaktor Piotr Mucharski. Do zobaczenia, mam nadzieję.

Wpis zastępczy

Zdarza się niezwykle rzadko – zdarzyło się bodaj raz w ciągu ostatnich czterech sezonów – żebym odpuścił niedzielnowieczorne blogowanie o Premier League. W związku z weekendem majowym i wydaniem podwójnego numeru „Tygodnika Powszechnego” nadarzyła się jednak wyjątkowa okazja wypadu w góry: ponieważ w ciągu ostatnich kilkudziesięciu godzin nie oglądałem żadnego meczu, trudno żebym się teraz wymądrzał na temat spadku QPR i Reading, straconych dwóch punktów Tottenhamu (życzliwi informowali mnie na Twitterze, po tym jak wyznałem, że dzięki nieoglądaniu końcówki meczu z Wigan dłużej pożyję, iż sama ostatnia minuta doliczonego czasu gry kosztowałaby mnie rok…) albo wywalczonego w starciu z nowym mistrzem Anglii punktu Arsenalu. Obiecuję nadrobić zaległości i stosowny wpis zamieścić jutro, a już dziś czekam na Wasze opinie, zapraszając przy okazji do lektury wywiadu, który dla portalu iGol.pl przeprowadził ze mną Kuba Machowina. Jest trochę o piłce, trochę o dziennikarstwie, trochę o mającej się wkrótce ukazać książce i trochę o życiu. Może starczy na wpis zastępczy?

Łzy kibica

ja, owszem, będę płakał po Queens Park Rangers. Inaczej niż Michał Zachodny, choć – o paradoksie – wychodząc z podobnych przesłanek. Nie ze względu na sentyment do Harry’ego Redknappa, który przecież przyjmując propozycję Tony’ego Fernandesa świetnie wiedział, co robi, a i kontrakt, który wynegocjował, z pewnością do skromnych nie należał. Nie ze względu na grupę zawodników, wśród których wielu zdążyło się wypalić w poprzednich klubach, a ze wszystkich umiejętności związanych z profesjonalnym futbolem przy Loftus Road imponowało jedynie pieczołowitością przy podpisywaniu kwitków z wypłatami. Z pewnością także nie ze względu na ekscentrycznego właściciela, szastającego pieniędzmi populistę, wdającego się z kibicami w niepotrzebne dyskusje na Twitterze. Rzecz w tym, że kiedy myślę o losie takich klubów, wciąż odzywa mi się w głowie wyznanie Davida Conna, skądinąd kibica Manchesteru City, o tym, że w chwili sensacyjnego triumfu tej drużyny w ostatniej minucie ostatniego sezonu, ronił łzy nie tyle wzruszenia z powodu jej powrotu na tron, co „w nagłym powrocie dzieciństwa, w którym tak bardzo kochałem swój klub i nigdy nie myślałem, że ktokolwiek inny może być jego właścicielem”.
Chodzi mi więc o ludzi na dobre i złe związanych z klubem; ludzi, którzy odwiedzali Loftus Road może nawet na kilkadziesiąt lat przed pojawieniem się tam Tony’ego Fernandesa z jego górą pieniędzy, lokowanych tak absurdalnie w tygodniówce pana Bosingwy. O ludzi, którzy wiedzą równie dobrze jak Michał Zachodny czy ja, że z takim stosunkiem budżetu płacowego do obrotów, przy takich perspektywach dochodów z innych źródeł niż portfel właściciela (maleńki stadion, marne perspektywy globalnej, komercyjnej ofensywy), jedyną szansą na przetrwanie ich ukochanego klubu jest tenże Tony Fernandes. Nawet przy założeniu, że ziści się scenariusz utrzymania w Premier League (dziś równie prawdopodobny jak to, że Manchester United nie zostanie mistrzem Anglii) i pieniądze z nowej umowy telewizyjnej popłyną jeszcze szerszym strumieniem, obecnego Queens Parku po prostu nie da się prowadzić bez nieustającego wsparcia z kieszeni multimilionera. Co będzie, jeśli poirytowany jakąś jedną czy drugą wpadką, rozczarowany brakiem sukcesów albo cierpiący na skutek biznesowych niepowodzeń na innych frontach Malezyjczyk zakręci kurek z pieniędzmi? Porównanie z Chelsea jest o tyle nietrafione, że Chelsea ma już wystarczającą markę, by dać sobie radę bez Romana Abramowicza…
Rzeczywiście QPR ma wszelkie dane, by powtórzyć los Leeds czy Portsmouth, rzeczywiście jest fatalnie zarządzany, a zimowe zakupy były nie pierwszymi w najnowszej historii klubu aktami paniki, dokładanymi do serii błędów popełnionych latem i w trakcie sezonów poprzednich. Problem w tym, że w razie katastrofy ofiarą tych błędów nie padną ani zawodnicy – chronieni kontraktami, gwarantowanymi dodatkowo przez związek zawodowy, ani Harry Redknapp, który od trudnych pytań wykręci się jednym czy dwoma gorzkimi żartami zza szyby samochodu. Ucierpią kibice. Wciąż pamiętam, że w przypadku takiego Accrington Stanley, które na skutek kłopotów finansowych w 1962 roku musiało wycofać się z rozgrywek ligowych, upadło w 1966 i zostało powołane do życia na nowo przez fanów w 1968 – powrót do profesjonalnej Football League zajął prawie pół wieku.
Myślę o kibicach QPR tym bardziej, że wczoraj nie musieli cierpieć. Występ ich ulubieńców w pierwszej połowie meczu z AV nie był występem drużyny pogrążonej w sytym letargu: napędzani przez Loica Remy’ego i Androsa Townsenda (nie przydałby się Tottenhamowi na skrzydle, gdy kontuzjowany jest Aaron Lennon?) goście mieli co najmniej trzy świetne okazje na podwyższenie prowadzenia, ale Brad Guzan bronił jak natchniony. Swój pierwszy groźny atak Villa wyprowadziła dopiero w 46. minucie i… schodziła na przerwę nie pamiętając już o tym, jak wcześniej była łomotana. Przeziębiony Zamora nie wrócił na drugą połowę, a wraz z nim ulotniła się także koncepcja gry, w której będącego na szpicy Anglika wspierała wspomniana dwójka, wraz z resztą drużyny aktywnie angażująca się także w pressing. Teraz Queens Park postawił na grę z kontry, zawodnicy cofnęli się na własną połowę, boczni obrońcy AV zyskali więcej miejsca, z czasem robiło się także coraz bardziej nerwowo… Kiedy się mówi o odpadnięciu angielskich drużyn z Ligi Mistrzów, warto mieć w tyle głowy mecze takie jak ten: emocjonujące do granic możliwości, ale budujące napięcie na kaskadzie pomyłek. Zawodników Aston Villi usprawiedliwia przynajmniej młody iek…
A skoro wspomnieliśmy o Lidze Mistrzów bez Anglików (Beckhama wyjąwszy): to jeden z licznych tematów niepodjętych w ciągu minionego tygodnia. Konklawe i przyspieszony termin druku nowego numeru „TP” kosztowały mnie nienapisane blogi o meczach Barcelony z Milanem i Bayernu z Arsenalem (za nieobejrzane spotkanie Inter-Tottenham jestem właściwie wdzięczny), a stan, w jakim się obecnie znajduję, przypomina nieco stan Tottenhamu po porażce z Fulham na własnym boisku. Muszę się otrząsnąć.

A ja, owszem, będę płakał po Queens Park Rangers. Inaczej niż Michał Zachodny, choć – o paradoksie – wychodząc z podobnych przesłanek. Nie ze względu na sentyment do Harry’ego Redknappa, który przecież przyjmując propozycję Tony’ego Fernandesa świetnie wiedział, co robi, a i kontrakt, który wynegocjował, z pewnością do skromnych nie należał. Nie ze względu na grupę zawodników, wśród których wielu zdążyło się wypalić w poprzednich klubach, a ze wszystkich umiejętności związanych z profesjonalnym futbolem, przy Loftus Road imponowało jedynie pieczołowitością przy podpisywaniu kwitków z wypłatami. Z pewnością także nie ze względu na ekscentrycznego właściciela, szastającego pieniędzmi populistę, wdającego się z kibicami w niepotrzebne dyskusje na Twitterze. Rzecz w tym, że kiedy myślę o losie takich klubów, wciąż odzywa mi się w głowie wyznanie Davida Conna, skądinąd kibica Manchesteru City, o tym, że w chwili sensacyjnego triumfu tej drużyny w ostatniej minucie ostatniego sezonu, ronił łzy nie tyle wzruszenia z powodu jej powrotu na tron, co „w nagłym powrocie dzieciństwa, w którym tak bardzo kochałem swój klub i nigdy nie myślałem, że ktokolwiek inny może być jego właścicielem”.

Chodzi mi więc o ludzi na dobre i złe związanych z klubem; ludzi, którzy odwiedzali Loftus Road może nawet na kilkadziesiąt lat przed pojawieniem się tam Tony’ego Fernandesa z jego górą pieniędzy, lokowanych tak absurdalnie w tygodniówce pana Bosingwy. O ludzi, którzy wiedzą równie dobrze jak Michał czy ja, że z takim stosunkiem budżetu płacowego do obrotów, przy takich perspektywach dochodów z innych źródeł niż portfel właściciela (maleńki stadion, marne perspektywy globalnej, komercyjnej ofensywy), jedyną szansą na przetrwanie ich ukochanej drużyny jest tenże Tony Fernandes. Nawet przy założeniu, że ziści się scenariusz utrzymania w Premier League (dziś równie prawdopodobny jak to, że Manchester United nie zostanie mistrzem Anglii) i pieniądze z nowej umowy telewizyjnej popłyną jeszcze szerszym strumieniem, obecnego Queens Parku po prostu nie da się prowadzić bez nieustającego wsparcia z kieszeni multimilionera. Co będzie, jeśli poirytowany jakąś jedną czy drugą wpadką, rozczarowany brakiem sukcesów albo cierpiący na skutek biznesowych niepowodzeń na innych frontach Malezyjczyk zakręci kurek z pieniędzmi? Porównanie z Chelsea jest o tyle nietrafione, że Chelsea ma już wystarczającą markę, by dać sobie radę bez Romana Abramowicza…

Rzeczywiście QPR ma wszelkie dane, by powtórzyć los Leeds czy Portsmouth, rzeczywiście jest fatalnie zarządzany, a zimowe zakupy były nie pierwszymi w najnowszej historii klubu aktami paniki, dokładanymi do serii błędów popełnionych latem i w trakcie sezonów poprzednich. Problem w tym, że w razie katastrofy ofiarą tych błędów nie padną ani zawodnicy – chronieni kontraktami, gwarantowanymi dodatkowo przez związek zawodowy, ani Harry Redknapp, który od trudnych pytań wykręci się jednym czy dwoma gorzkimi żartami zza szyby samochodu. Ucierpią kibice. Wciąż pamiętam, że w przypadku takiego Accrington Stanley, które na skutek kłopotów finansowych w 1962 roku musiało wycofać się z rozgrywek ligowych, upadło w 1966 i zostało powołane do życia na nowo przez fanów w 1968 – powrót do profesjonalnej Football League zajął prawie pół wieku.

Myślę o kibicach QPR tym bardziej, że wczoraj nie musieli cierpieć. Występ ich ulubieńców w pierwszej połowie meczu z AV nie był występem drużyny pogrążonej w sytym letargu: napędzani przez Loica Remy’ego i Androsa Townsenda (nie przydałby się Tottenhamowi na skrzydle, gdy kontuzjowany jest Aaron Lennon?) goście mieli co najmniej trzy świetne okazje na podwyższenie prowadzenia, ale Brad Guzan bronił jak natchniony. Swój pierwszy groźny atak Villa wyprowadziła dopiero w 46. minucie i… schodziła na przerwę nie pamiętając już o tym, jak wcześniej była łomotana. Przeziębiony Zamora nie wrócił na drugie 45 minut, a wraz z nim ulotniła się także koncepcja gry, w której będącego na szpicy Anglika wspierała wspomniana dwójka, wraz z resztą drużyny aktywnie angażująca się także w pressing. Teraz Queens Park postawił na grę z kontry, zawodnicy cofnęli się na własną połowę, boczni obrońcy AV zyskali więcej miejsca, z czasem robiło się także coraz bardziej nerwowo… Kiedy się mówi o odpadnięciu angielskich drużyn z Ligi Mistrzów, warto mieć w tyle głowy mecze takie jak ten: emocjonujące do granic możliwości, ale budujące napięcie na kaskadzie pomyłek. Zawodników Aston Villi usprawiedliwia przynajmniej młody wiek…

A skoro wspomnieliśmy o Lidze Mistrzów bez Anglików (Beckhama wyjąwszy): to jeden z licznych tematów niepodjętych w ciągu minionego tygodnia. Konklawe i przyspieszony termin druku nowego numeru „TP” kosztowały mnie nienapisane blogi o meczach Barcelony z Milanem i Bayernu z Arsenalem (za nieobejrzane spotkanie Inter-Tottenham jestem właściwie wdzięczny), a stan, w jakim się obecnie znajduję, przypomina nieco stan Tottenhamu po porażce z Fulham na własnym boisku. Muszę się otrząsnąć.

Wieża Babel

No to teraz trzeba tylko wygrać z Newcastle i QPR. Tylko? Są tacy, którzy mówili przed meczem, że United przegra na Etihad, ale i tak będzie mistrzem. Czy powtórzyliby swoją teorię teraz, w oparciu o to, jak zagrały obie drużyny w poniedziałkowy wieczór? Jasne: ten sezon, jak żaden w historii Premier League, obfitował w niewiarygodne zwroty akcji (sam przed miesiącem w sposób niezwykle przekonujący uzasadniałem, dlaczego piłkarze Manciniego nie sięgną po tytuł…), ale dziś wypada przyznać: jest w Manchesterze klub prezentujący mistrzowską formę. I nie jest to klub Alexa Fergusona.

To nie była tylko kwestia ostrożnej taktyki (z ukrytym założeniem gry na remis) czy doboru ludzi odpowiedzialnych za jej realizację: czemu Nani, a nie Valencia, dlaczego Park zamiast Welbecka lub zamiast Giggsa, jeśli już menedżer MU nie chciał zrezygnować ze sprawdzonego tylekroć w meczach o wielką stawkę Koreańczyka… To była także kwestia wyraźnego zmęczenia, dekoncentracji i prostych błędów – przydarzających się nawet Rooneyowi (a pamiętacie fatalne dośrodkowanie przez nikogo nieatakowanego Jonesa?). Może także kwestia pecha: generalnie bardzo dobry w tym roku Evans nie mógł wystąpić z powodu kontuzji, jego miejsce zajął niegrający od dwóch miesięcy Smalling, no i ten właśnie zawodnik zagapił się przy kryciu Kompany’ego w 46. minucie. Szybkość, siła, świetne odnajdywanie miejsca między liniami MU przez Nasriego i Silvę, rozciąganie defensywy mistrzów Anglii przez pracowitych Teveza i Aguero, Zabaleta wykorzystujący hektary wolnego pola, zostawianego po lewej stronie MU przez schodzącego do środka Giggsa – dużo atutów było dziś po stronie MC.

Zaiste: gospodarze musieli ten mecz wygrać. Ale wygrać chcieli, i wiedzieli, jak to zrobić. Trudno o większy kontrast, niż ten między nieruchawymi Scholesem i Carrickiem w drugiej linii MU a Yaya Toure, z łatwością stającym za tamtych dwóch w pomocy MC. Trudno o lepszy sposób na pokazanie krytykom, na co naprawdę ich stać, niż ten, który wybrali Samir Nasri czy Carlos Tevez. Wszyscy: od Aguero po mającego być podobno najsłabszym ogniwem w zespole gospodarzy Clichy’ego, mają swój udział w tym zwycięstwie; wszyscy poza Hartem, bo goście nie oddali na jego bramkę ani jednego celnego strzału.

Myślałem przed spotkaniem o tym, jak długo jeszcze Alex Ferguson będzie potrafił powstrzymywać „hałaśliwych sąsiadów”. Przy wszystkich jakże słusznych uwagach krytycznych na temat kosmicznych pieniędzy wpompowanych przez szejków w Manchester City, wypada zauważyć, że są to pieniądze inwestowane o niebo rozsądniej niż, powiedzmy, przez Abramowicza w Chelsea. Klub buduje supernowoczesny ośrodek treningowy, ma fachowców w zarządzie i na zapleczu pierwszej drużyny, właściciele trzymają się tego samego menedżera już dwa i pół roku, i nawet w ciągu ostatnich kilku dni potrafili wytworzyć wokół niego atmosferę względnego komfortu. Klocek do klocka, ta wielojęzyczna wieża Babel (arabscy właściciele, włoski menedżer, napastnicy z Argentyny, klub z Anglii itd.) robi się coraz wyższa: przed rokiem awans do Ligi Mistrzów, teraz co najmniej drugie miejsce… Jeśli zdobędą mistrzostwo Anglii, oznaczać to będzie przełom nie tylko psychologiczny. Za rok, z jeszcze mocniejszym składem… no dobra, nie chcę się zagalopować po raz kolejny, bo naprawdę wcześniej trzeba wygrać z Newcastle.

Być może więc rację mieli ci, co mówili, że MU przegra na Etihad, ale i tak będzie mistrzem. Być może będziemy jeszcze mówić o kunszcie szkockiego menedżera, który sięgnął po tytuł nawet w czasie tak gruntownej przebudowy drużyny. Na razie jednak widzimy jego poszarzałą twarz i po raz kolejny opędzamy się od wrażenia, jakby projekt Fergusona z wolna, ale w sposób nieodwracalny, wytracał impet. Przegrane dwa finały Ligi Mistrzów i przedwczesne odpadnięcie z tych rozgrywek w bieżącym sezonie, straszliwe baty od MC na Old Trafford, wypuszczona w końcówce meczu z Evertonem dwubramkowa przewaga, a dziś bolesne wrażenie, że cechy, którymi zwykle opisuje się jego zespół: determinacja, zaangażowanie, waleczność itd., zostały przejęte przez rywala…

Jak budowano Manchester City? “Chodźcie, wyrabiajmy cegłę i wypalmy ją w ogniu. A gdy już mieli cegłę zamiast kamieni i smołę zamiast zaprawy murarskiej,
rzekli: Chodźcie, zbudujemy sobie miasto i wieżę, której wierzchołek będzie sięgał nieba”. Po awanturach z Tevezem czy Balotellim wydawało się, że ktoś pomieszał im języki, ale dali sobie radę.

Zostały jeszcze dwa piętra.

Hodgson: wiele hałasu o nic

Przygotujcie się na burzę, jeśli nie teraz, to z pewnością po mistrzostwach Europy. Roy Hodgson, nie Harry Redknapp i nie Alan Pardew. Roy Hodgson, nie Pep Guardiola, Jose Mourinho czy Arsene Wenger. I nie Stuart Pearce, rzecz jasna. FA zdecydowała, że posadę trenera reprezentacji zaproponuje menedżerowi West Bromwich Albion; człowiekowi, który stosunkowo niedawno poniósł spektakularną porażkę w Liverpoolu, ale który później zapewnił West Bromwich dwa kolejne utrzymania w lidze, a wcześniej to samo zrobił z Fulham, z którym zaliczył również pucharową przygodę życia. Jego kariera trenerska jest oczywiście dużo bogatsza niż tych kilkadziesiąt miesięcy: zaczyna się w połowie lat 70. w Szwecji, jednym z przystanków jest Mediolan, gdzie Hodgson trafia z Interem do finału Pucharu UEFA, ale w kontekście dzisiejszej decyzji kluczowe jest doświadczenie i względne sukcesy podczas pracy z kilkoma reprezentacjami.

To ono zapewne przeważyło, kiedy działacze FA porównywali Hodgsona z Redknappem: menedżer WBA był już na mistrzostwach świata ze Szwajcarami (na mundialu w USA poszło mu całkiem nieźle, jak na możliwości tego małego kraju: wyszedł z grupy) i wywalczył z nimi awans na mistrzostwa Europy. Wie, czym się różni bycie z piłkarzami dzień w dzień przez dziesięć miesięcy od oglądania ich przez paręnaście dni w roku; wie także, jak to jest być z nimi podczas wielkiego turnieju.

Był zapewne również drugi argument: finansowy. Kontrakt Hodgsona w West Bromwich dobiega końca – nie trzeba więc będzie płacić klubowi potężnej rekompensaty, co z pewnością miałoby miejsce w przypadku Tottenhamu i Redknappa. Wiem, że ta kupiecka strategia jest ostatnią rzeczą, z jaką kojarzy się dumny Albion, ale bądźmy szczerzy: dumny Albion przynajmniej od czasu powieści Le Carrego to nie jest kategoria, którą powinniśmy traktować serio. Gdybyż zresztą autor „Ze śmiertelnego zimna” opisywał nie działania wywiadu, a federacji piłkarskiej… ech, to byłby dopiero Cyrk.

Czy cyrk porównywalny z tym, który w ostatnich miesiącach był udziałem Harry’ego Redknappa i Tottenhamu? W lutym menedżer Londyńczyków wydawał się pewnym kandydatem do przejęcia reprezentacji: głośno popierali go piłkarze, ciepło mówili o nim dziennikarze. Tajemnicą poliszynela było jednak to, że Redknapp nie cieszy się względami władz angielskiej piłki (z Trevorem Brookingiem skonfliktował się w West Hamie), no i trzeba przyznać, że w tzw. międzyczasie FA dostała do rąk mocne argumenty. Dwa miesące temu niewybranie Redknappa skończyłoby się medialnym linczem, dziś – po spektakularnym załamaniu formy Tottenhamu – przyjmowane jest co najwyżej wzruszeniem ramion, jeśli nie ulgą… Nie dowiemy się, oczywiście, czy decyzja FA byłaby podobna, gdyby Koguty nadal biły się o mistrzostwo i Puchar Anglii. Z drugiej strony: czy dwa nieudane miesiące mogą przekreślić wcześniejsze pasmo sukcesów, w lidze, w pucharach, a także w Lidze Mistrzów?

Nazwano już wybór Hodgsona „konserwatywnym”, nazwano „bezpiecznym”, co w gruncie rzeczy oznacza: średnim. Problem w tym, że rezygnując z walki o kolejnego wybitnego szkoleniowca z kontynentu i deklarując, że sięgną po Anglika, działacze federacji z góry skazali się na taki wybór i jeśli czegoś można żałować, to tego, że nie starczyło im odwagi na powierzenie kadry Stuartowi Pearce’owi (zrobią to wreszcie po nieudanym Euro?).

Nie odmawiam Hodgsonowi wiedzy i doświadczenia, ale myślę, że dla oceny szans jego reprezentacji kluczowy okaże się epizod liverpoolski. Przecież nie wiedzy i doświadczenia zabrakło na Anfield dawnemu trenerowi Fulham, tylko umiejętności znalezienia wspólnego języka z grupą lekko przechodzonych, ale jednak supergwiazd angielskiego futbolu. Można i trzeba krytykować taktyczne kompetencje Harry’ego Redknappa (a Hodgson to niby lepszy?), ale trudno zaprzeczyć, że z piłkarzami potrafi się dogadywać; że wytwarza świetną atmosferę, że motywuje i porywa. Wiele razy słyszałem, jak reprezentanci Anglii mówili o presji, pętającej im nogi w tunelu Wembley – jeśli w takich sytuacjach ktoś potrafiłby im pomóc, to menedżer Tottenhamu.

Anglicy przyjadą więc do Krakowa ze średnim selekcjonerem. Inna sprawa, że poza bramkarzem, może lewym obrońcą i zdyskwalifikowanym na dwa pierwsze mecze napastnikiem, oni sami są średni. Czy ktoś poza Wyspami serio uważa, że obecne pokolenie angielskich piłkarzy może osiągnąć na mistrzostwach Europy coś więcej niż wyjście z grupy?

PS O lidze jutro. Czyli dzisiaj.