Archiwum kategorii: Narrative

Gorzki smak sprawiedliwości

Co mam powiedzieć? „Będzie powiedziane / tak wiele słów, a żadne nie złożą się w zdanie / proste oznajmujące” – to kawałek, a właściwie kawałek kawałka wiersza Barańczaka. Na temat tragedii Hillsborough, gdzie podczas meczu Liverpoolu z Nottingham Forest w panice i ścisku zginęło 96 osób, przez 23 lata powiedziano tak wiele słów, napisano tyle tekstów i wytworzono tyle (także fałszywych) dokumentów, że zdania proste oznajmujące przychodzą z trudem. A przecież trzeba wrócić do sprawy (pisałem już o niej na dwudziestolecie tamtych wydarzeń) z powodu raportu niezależnej komisji, która opublikowała właśnie wyniki swojego półtorarocznego dochodzenia i ujawniła mnóstwo nieznanych dotąd kluczowych dokumentów.

Zdania proste są takie: 15 kwietnia 1989 roku do zapełnionych już dwóch sektorów na trybunach stadionu w Sheffield policja skierowała tysiące czekających jeszcze przed bramą kibiców. Wchodzący zepchnęli tych, którzy pojawili się wcześniej, na metalowy płot, oddzielający fanów od boiska (mówimy o czasach, w których podzielone siatką trybuny z miejscami stojącymi przypominały raczej więzienne wybiegi). W tłoku zmiażdżono i zadeptano setki osób. Ofiar śmiertelnych było 96. Walczący o życie chcieli się ratować wtargnięciem na boisko – na co jednak nie pozwalali policjanci. To oni okazali się winni tragedii, którą powiększyła jeszcze powolna i źle koordynowana akcja ratunkowa.

Później były lata kłamstw i zacierania śladów. Podczas śledztwa fałszowano badania trzeźwości ofiar i manipulowano zeznaniami – tak, by pasowały bardziej do obrazu anonimowego stadionowego bydła, kibolstwa czy jak to jeszcze nazwiemy, niż do ludzi takich jak my, mających twarze i imiona, którzy pewnego słonecznego popołudnia wybrali się na jeden z najciekawszych meczów sezonu. Opublikowane właśnie dokumenty mówią o 41 osobach, które mogły przeżyć, gdyby służby powołane do dbania o zdrowie i bezpieczeństwo działały lepiej.

Pamiętacie film „W imię ojca” i gorzki smak tamtej spóźnionej sprawiedliwości? 23 lata po tragedii w Sheffield premier David Cameron – wywodzący się skądinąd z tej samej partii, co rządząca wówczas Margaret Thatcher – przemawiając w parlamencie nazywa zło złem. Stała się „podwójna niesprawiedliwość”, mówi. Przepraszając w imieniu rządu i całego państwa, zauważa zarówno to, że policja fałszowała dowody i próbowała zrzucić winę na kibiców, jak i to, że ich rodziny blisko ćwierć wieku musiały walczyć o prawdę. Mówiąc trochę innymi słowy – najpierw tysiące Anglików pozbawiono poczucia bezpieczeństwa na stadionie, później zaś pozbawiono ich poczucia bezpieczeństwa w państwie, które nie umiało wziąć odpowiedzialności za swoją klęskę.

Bardzo chciałbym w tym miejscu napisać, że z tamtych wydarzeń wyrosło jakieś dobro. Publikacja raportu sędziego Taylora, który nie miał wprawdzie do dyspozycji wszystkich ujawnionych wczoraj dokumentów, zmieniła współczesny futbol. Stadiony, na które chodzimy, są bezpieczniejsze, choć – jak zauważa Michał Zachodny – także dziś przy kołowrotach dzieją się rzeczy mrożące krew w żyłach. Także dziś, dodam od siebie, w mediach i wśród polityków zdarza się klimat pogardy i zbiorowego osądzania kibiców. Daleki jestem od angelizowania tych ostatnich, co stali czytelnicy tego bloga świetnie wiedzą, ale wniosek, jaki wyciągam dla siebie z historii Hillsborough, jest również wołaniem o roztropność podczas walki z przestępczością stadionową. „Wytwarzane wówczas opowieści o chuligaństwie wywołały u wielu obywateli tego kraju przekonanie, że tragedia Hillsborough miała także odcień szarości – mówił w brytyjskim parlamencie premier Cameron. – Otóż opublikowany dziś raport pokazuje, że czarne jest czarne, a białe jest białe. Kibice Liverpoolu nie byli przyczyną tragedii. Komisja nie znalazła dowodów ani na wyjątkowy poziom pijaństwa, braku biletów czy przemocy wśród fanów, ani na to, że umyślnie spóźnili się na rozpoczęcie meczu, ani na to, że okradali zmarłych i umierających”. Słucham tych słów i przypominam sobie niedawną rozmowę z niepracującym już niestety w policji generałem Adamem Rapackim, który przekonywał mnie, że od pałowania skuteczniejsze jest prowadzenie racjonalnego dialogu ze stowarzyszeniami fanów. Wolałbym, żeby na polskich stadionach kibicowano bez rasistowskiego bluzgu i żeby ludzie nie dopuszczali się przemocy z powodu klubowych antagonizmów (wolałbym też, by winni podobnych przestępstw odpowiadali za swoje czyny), nie chcę jednak w opisywaniu i piętnowaniu tych zjawisk zamieniać zawsze pojedynczych uczestników meczu w anonimową, zdepersonalizowaną zbiorowość. Także w ten sposób można doprowadzić do tragedii.

Piłkonomia

Los tak zdarzył, że w ostatnim dniu okienka transferowego jestem w jednej z dolin Beskidu Niskiego, w dodatku otoczony chmarą dzieciaków, co skutecznie uniemożliwia koncentrację na tym, na czym zwykle w takim dniu się koncentrujemy. Nie ma co się rozgadywać: w chwili, gdy Wy przerzucacie się kolejnymi informacjami i plotkami (zwłaszcza, obawiam się, tymi ostatnimi: znam jak zły szeląg wszystkie mechanizmy ostatniego dnia okienka, i na żadne się już nie nabieram), ja pilnuję trampoliny, huśtawek i zejścia do potoku. Niby nie narzekam, niby coś zyskałem, bo ostatnio coraz mocniej nabierałem poczucia, że poza tym, iż służy on prezesowi Levy’emu, który wtedy czuje, że żyje, ostatni dzień okienka transferowego wymyślono głównie po to, żebyśmy klikali przycisk „odśwież” na rozlicznych, rzekomo dobrze poinformowanych stronach internetowych. A jednak, do licha, jakoś ciężko bez tej adrenaliny. Jakoś ciężko ze świadomością, że dowiem się jako ostatni. No dobra, sam jestem sobie winien: mogłem wcześniej pomyśleć, że skoro w weekend jest kolejka ligowa, to władze Premier League zamkną okienko w piątek.
Coś jednak wymyśliłem. Żeby całkowicie się od Was nie izolować, zrobiłem obszerne wypisy ze znakomitej, choć kontrowersyjnej momentami książki „Soccernomics” Simona Kupera i Stefana Szymanskiego, którzy jak mało kto w świecie piszących o futbolu rozkminili kulisy udanego i nieudanego kupowania. Ich 12 darmowych porad dla klubów, porad, z których ku naszej uciesze nikt nigdy nie korzysta brzmi:
1. Nowy menedżer traci mnóstwo pieniędzy na transfery – nie pozwólcie mu na to (chyba jasne, każdy nowy ma swoje koncepcje i swoich ulubieńców, widać po Tottenhamie, ale przecież nie tylko; gorzej, że oprócz kupowania także pozbywa się dobrych piłkarzy, którzy z jakichś powodów mu nie pasują – przeważnie, niestety, ze zniżką, patrz pod Andy Carroll, półtora roku po 35-milionowym transferze wypożyczany przez nowego szkoleniowca Liverpoolu).
2. Korzystaj z mądrości zbiorowej (również jasne: lepiej, żeby decyzję o zakupie podejmowała jak najszersza grupa ludzi; autorzy „Soccernomics” szerzej omawiają przykład Olympique’u Lyon, gdzie prezesa, trenera i dyrektora sportowego wspiera grupa doradców i opinie o zawodnikach się ucierają – skutek: OL rzadko pudłuje).
3. Gwiazdy mundiali czy Euro są wyceniane za wysoko, nie kupujcie ich (lubię przykład Johna Jensena, który strzelił fantastyczną bramkę w finale cudownego dla Duńczyków Euro’92: sprowadzający go do Arsenalu George Graham był przekonany, że kupuje bramkostrzelnego pomocnika, w Londynie Jensen strzelił zaledwie jednego gola w ciągu czterech lat, a kibice wyprodukowali nawet pamiątkowy T-shirt „Widziałem, jak John Jensen strzelił”).
4. Piłkarze z niektórych krajów są drożsi z definicji, nie nabierajcie się na to (łatwiej podjąć decyzję o zakupie przeciętnego Brazylijczyka niż genialnego Meksykanina, średni w gruncie rzeczy lewy obrońca Giovanni van Bronckhorst nie radził sobie w Arsenalu, ale i tak trafił do Barcelony – miał szczęście urodzić się Holendrem; mam wrażenie, że Wigan sprowadzające piłkarzy z kompletnie „niemodnych” krajów Ameryki Południowej wyciągnęło wnioski właśnie z tego punktu).
5. Starsi piłkarze również są drożsi (to Arsene Wenger zauważył i wyprowadził najdalej idące konsekwencje z faktu, że płacąc fortunę za zawodnika, który ma za sobą kilka świetnych sezonów, płaci się za kogoś, kto szczyt swoich możliwości ma już za sobą – przed laty zresztą sam pozbywał się takich piłkarzy dość bezcemeronialnie i skupiał na rozwijaniu talentów tych, którzy swój szczyt mieli dopiero przed sobą; mówimy oczywiście o czasach, kiedy menedżer Kanonierów cieszył się jeszcze względnym komfortem pracy – ostatnie okienka są dowodem, że i on uległ presji działania na krótką metę).
6. Napastnicy są przeceniani, bramkarze niedoceniani, jeśli już wydawać kasę, to na tych drugich (również nie ma co rozwijać – takie są po prostu fakty, najlepszy bramkarz świata zawsze będzie parę razy tańszy od najlepszego snajpera).
7. „Mężczyźni wolą blondynki” – zidentyfikujcie ukryte przesłanki decyzji waszych skautów (zabawne, ale podobno tak jest: jeśli wysyłają was na oglądanie 22 bliżej nieznanych piłkarzy, zawsze najpierw zwrócicie uwagę na blondyna, no chyba że jesteście w Skandynawii; jeśli chodzi o piłkarzy lepiej znanych, najpewniej skupicie się na „gwieździe Mundialu” bądź „Brazylijczyku” – patrz punkty 3 i 4).
8. Najlepszy wiek na transfer to 20-22 lata (znamy liczne przypadki świetnie zapowiadających się młodzieńców wyszperanych przez kluby np. na mistrzostwach świata do lat 17 czy głośne wojny transferowe o 16-latków, którzy nigdy karier nie zrobili; udane zakupy 18-latków typu Rooney to wyjątki; zwykle potrzeba nieco większej dojrzałości, żeby się zaadaptować w nowych warunkach.
9. Jeśli ktoś zaoferuje wam za piłkarza więcej, niż jest wart, sprzedajcie go bez wahania (tu przykładów w „Soccernomics” jest więcej, podobnie postępowali Brian Clough i Peter Taylor w złotych czasach Nottingham Forest, tak działał Lyon, tak postępował słynny twórca „Moneyball” Billy Beane), co płynnie przechodzi w:
10. Znajdźcie następcę, jeszcze zanim sprzedacie (generalnie kluby powinny się spodziewać, że prędzej czy później ich najlepsi piłkarze zwrócą czyjąś uwagę i powinny w związku z tym się zabezpieczać – Lyon kupił Tiago na miejsce Essiena za jedną czwartą tego, co Chelsea wyłożyła za pomocnika z Ghany).
11. Kupujcie piłkarzy z problemami osobistymi, zawsze są tańsi (rzecz jasna musicie mieć sposób na to, jak im pomóc uporać się z tymi problemami; alkoholik Clough i uzależniony od hazardu Taylor byli w tym mistrzami, ale z pewnością można i bez tego; Harry Redknapp podał rękę niejednemu „złemu chłopcu” z wielką korzyścią dla prowadzonych przez siebie drużyn).
12. Pomóżcie w przeprowadzce (banał banałów, ale do dziś w wielu miejscach kompletnie lekceważony: kupujecie gościa za dziesiątki milionów i nie pokazujecie mu szafki w szatni, nie wspieracie w szukaniu mieszkania czy domu, szkoły dla dzieci, pracy dla żony, zostawiacie go kompletnie samego z mnóstwem bardzo praktycznych problemów, za to oczekujecie, że od pierwszego meczu będzie zachwycał media i kibiców).
Pomyślcie w ostatnim dniu okienka, jak wiele z dokonywanych właśnie transakcji było wynikiem jakiejś długofalowej strategii, a ile działania „na aferę”, irracjonalnego lub kompulsywnego. Ilu prezesów w panice po niezbyt udanym początku sezonu odczuło nieprzepartą potrzebę sięgnięcia po portfel, ilu nowych menedżerów uznało, że zamiast pracować z tymi, których odziedziczyli, łatwiej sprowadzić nowych, ilu zaś zamiast przyłożyć się do poszukiwań dało sobie wcisnąć „gwiazdę”. Wspomniany Olympique Lyon kupował Essiena czy Diarrę, bo byli dobrzy, a nie dlatego, że byli znani. Dobrzy nieznani zresztą zawsze zgodzą się na niższe pensje; jeśli wierzyć „L’Equipe”, w sezonie 2007/8 prezes Aulas wydawał na płace zaledwie 31 proc. klubowego budżetu – w Anglii nie do pomyślenia. Doprawdy, w taki dzień jak ten wolałbym kibicować innemu klubowi.
PS W związku z treścią pierwszego akapitu ostatniego dnia okienka szukajcie mnie raczej na Twitterze, choć na bloga również będę zaglądał. Zimą już nigdzie nie wyjadę.

Euroniecodziennik: cztery, sześć, zero, mistrz

W uniesieniu, jakie dała mi druga bramka Hiszpanów, zanotowałem, że tak pięknego meczu jeszcze w życiu nie oglądałem. I mimo że właściwie nie powinienem się do tej notatki przyznawać po kontuzji Thiago Motty, która zmieniła finał mistrzostw Europy w gierkę treningową (ostatni strzał na bramkę Casillasa Włosi oddali w 57. minucie), jakoś nie mam ochoty jej wykreślać. Owszem, pamiętam wielkie boje Chelsea z Barceloną, pamiętam Katalończyków gromiących Real w październiku 2010 albo rozgrywających w tym samym roku pierwszą połowę na Emirates, pamiętam także mecze nie tak jednostronne, pełne za to dramatycznych zwrotów akcji, jak finał Ligi Mistrzów w Stambule. Ale futbol klubowy to jednak inna historia: ćwiczone codziennie schematy, chemia powstająca między zawodnikami podczas spędzanych razem miesięcy, nie tylko przecież na meczach i treningach: wszystko to trudno się zestawia z osiągnięciami w piłce reprezentacyjnej – nawet jeśli ta reprezentacja opiera się w zasadzie na dwóch klubach.

A co tam: nawet jeśli w tym momencie przesadzam, nawet jeśli dziś czy jutro mnie obśmiejecie, za kilkanaście lat będziecie przecież wspominać tę drużynę i sposób, w jaki odprawiła godnego siebie rywala (bo przecież – wyśmiejcie mnie także za to – nie był to jednostronny mecz, Włosi walczyli, dopóki mogli, stwarzali sytuacje, strzelali, a Casillas kilkakrotnie bronił, wyśmienicie lub szczęśliwie). Będziecie mówić o nieprawdopodobnej trajektorii piłek, zagrywanych przez Xaviego i Iniestę, tych arcymistrzów ostatniego i przedostatniego podania. Będziecie sięgać po kartkę i wykreślać na niej tor, którym futbolówka przemieszcza się między punktem A (butem Iniesty) a punktem B (butem Fabregasa) lub między punktem C (butem Xaviego) a punktem D (butem Alby), uwzględniając oczywiście gąszcz włoskich nóg, między którymi musi się zmieścić. Będziecie rysować także czerwone trójkąty, u których wierzchołków znajdują się a to Xavi, Iniesta i Fabregas, a to Xabi Alonso, Fabregas i Silva, a to Alba, Iniesta i Fabregas. Będziecie mówić o pressingu już na połowie przeciwnika, o pozbawionym swobody Pirlo (Xavi zrobił to, czego nie potrafili przed nim Kroos czy Rooney…), o wymienności pozycji ofensywnej trójki (zwłaszcza Silva imponował ruchliwością: schodził do środka czy wręcz na lewą stronę), o zagraniach z pierwszej piłki, o przyspieszeniu akcji w ciągu pierwszego kwadransa, kiedy tylko któryś z ustawionych w tyłu piłkarzy widział ruch kolegi między włoskimi obrońcami. „Tu już nie chodziło o napawanie się posiadaniem piłki – powiecie. – Tu chodziło o odbiór, a potem o egzekucję”. I kto wie, może jak już opowiecie sobie wszystkie bramki i jak pochwalicie Torresa za koleżeńskie wyłożenie piłki Macie, przypomnicie sobie także akcję z jedenastej minuty: najpiękniejszą na tym turnieju wymianę podań, zakończoną minimalnie niecelnym strzałem Xaviego… W sumie: będziecie mówić o wynalezieniu futbolu jeszcze jeden raz.

 

Był czerwiec 2008, cztery lata przed Euro w Polsce i na Ukrainie, a także trzy lata przed moją pierwszą lekturą „Odwróconej piramidy”. W „Guardianie” przeczytałem tekst Jonathana Wilsona, wspominający konferencję trenerów w Rio de Janeiro, w 2003 r., podczas której Carlos Alberto Pareira powiedział, że przyszłością piłki jest system 4-6-0. Człowiek, który – przypomnijmy – w 1994 r. poprowadził Brazylijczyków do mistrzostwa świata, musiał zszokować słuchaczy, choć przecież już wówczas można było obserwować ewolucję w grze ofensywnej poszczególnych zespołów: z dwóch napastników przechodzono na jednego, a zdarzały się także mecze, kiedy poszczególni trenerzy rezygnowali i z tego. Tak grała Roma z Tottim, w końcu bardziej trequartistą niż środkowym napastnikiem, tak grywał Manchester United z Tevezem, Rooneyem i Ronaldo, kiedy cofający się Anglik robił miejsce wbiegającemu Portugalczykowi, nigdy wcześniej jednak nie uczyniono z tego doktryny i nigdy nie doprowadzono aż do takiej perfekcji.

Kiedy powstawał artykuł Wilsona, trendy wśród pomocników wyznaczał Deco; nic dziwnego, że wybitny teoretyk futbolu, Szkot Andy Roxburgh mówił autorowi „Odwróconej piramidy”, iż owszem, teoretycznie można grać w systemie 4-6-0, pod warunkiem, że będzie się miało sześciu Deco: takich, którzy biegają po całym boisku, nie tylko podając i strzelając, ale także angażując się w odbiór, ruchliwych i bez żadnego problemu zmieniających pozycję. Otóż Hiszpania ma takich „sześciu Deco”, co ja mówię: sześciu, przecież są jeszcze na przykład Arteta i Mata, który na tych mistrzostwach zagrał pięć minut, zdobywając oczywiście gola.

 

Nie, stop. Czuję, że przesadzam, wymieniając nazwisko Deco w kontekście takich Xaviego czy Iniesty. Ta drużyna pisze przecież swoją własną historię i to do niej będziemy odnosić wszystko, co wydarzy się w futbolu w ciągu następnej dekady czy dwóch. W końcu mówimy o drużynie, która w ciągu pięciu lat zdobyła dwa mistrzostwa Europy i mistrzostwo świata. O trenerze, który wygrał mistrzostwo świata i Europy, a wcześniej zwyciężał w Lidze Mistrzów, i który do końca tych mistrzostw nie ugiął się pod falą zarzutów o rzekomą nudę (nawet ja, broniąc wczoraj o tej porze Vicente del Bosque, sugerowałem nieśmiało, że może Davida Silvę mógłby odstawić na ławkę; oj, miałem się z pyszna, gdy strzelał pierwszą bramkę dla Hiszpanów…). O bramkarzu, który także dziś obronił kilka niebywałych strzałów. O lewym obrońcy, który kazał mi uwierzyć, że Tottenham nie musi się obawiać przenosin Garetha Bale’a do Barcelony. O doskonale podającym, bezbłędnym w odbiorze i próbującym przy tym zaskoczyć Buffona piętą Busquetsie. O twardym i skutecznym Xabi Alonso. Ciągnąć dalej, aż do Fernando Torresa, który – kompletnie ponoć bez formy, a w każdym razie grający nierówno – został królem strzelców turnieju? Może lepiej postawić kropkę, ze świadomością, iż lepsi ode mnie spędzają dzisiejszą noc na próbie wynalezienia przymiotników, którymi można by opisać La Furia Roja nie popadając w banały?

Włochom szacunek. Za podjęcie walki, za sytuacje. Za nadzieję, którą dali swoim kibicom zarówno po utracie pierwszego gola, jak i w ciągu pierwszych dziesięciu minut po przerwie. Za De Rossiego, który przejął obowiązki pilnowanego Pirlo. Za te wszystkie próby przedarcia się lewą stroną: widać było, że Prandelli odrobił lekcje ze wcześniejszych spotkań i miał pomysł, raz czy drugi było blisko. Zabrakło, jak by powiedział Dariusz Szpakowski, skuteczności, a że przed turniejem nikt w nich nie wierzył, teraz nie ja jeden wybieram się do Wieliczki, żeby podziękować im za fantastyczny turniej. Po prostu: żal kończyć, żal się teraz rozstawać, fantastyczne Euro, dziękujemy.

PS Spadam na dwa tygodnie. Na granicę zasięgu albo i poza zasięg. Ze świadomością, że jutro w Tottenhamie ma się pojawić Andre Villas-Boas. Czyli nie w porę. Miałem się w tym czasie wyłączyć ze spraw bieżących, ale wiecie, jak to jest: kolega wyśle mi zdjęcie AVB na White Hart Lane i od razu wpadnę w blogoszał. Już się boję.

Euroniecodziennik: pieśń o bohaterze

Wzbierało to we mnie od miesięcy. Co weekend (a z Ligą Mistrzów i częściej) mecz Realu, co weekend informacje o bramkach Ronaldo: jednej, dwóch, trzech, w sumie uzbierały się bodaj siedemdziesiąt cztery w skali roku. I co weekend dowcipy o żelu. Ja wiem, że mieliśmy mnóstwo czasu, żeby utrwalić stereotyp, i że sam przed czterema laty, przed moskiewskim finałem Ligi Mistrzów pisałem o tym, że mam z Ronaldo kłopot, bo jak w nikim innym widzę w nim dwie twarze futbolu: pierwszą, za którą ten sport kocham, i drugą, o której chciałbym zapomnieć. Pierwsza była i jest oczywista: Portugalczyk ma fenomenalne przyspieszenie, świetny drybling (słynne kroczki, tyle razy analizowane przez obrońców całej Europy, wciąż przecież działają…), precyzyjne dośrodkowanie, atomowy strzał z woleja, kapitalną główkę i rzut wolny, po którym lecąca nad murem piłka ląduje w okienku. Strzela bramki z karnych i wolnych, zza pola karnego i z szesnastki, prawą i lewą nogą (prawą częściej), a także głową czy nawet… plecami. Słowem: jako piłkarz umie wszystko, a dzięki temu, jak zachowuje się na boisku (te pantomimy radości i bólu, oczy wzniesione ku niebu, czasem łzy), ożywia otaczający go świat coraz lepiej funkcjonujących cyborgów.

Druga twarz futbolu? Wtedy pisałem o ćwierćfinale mundialu, podczas którego zmusił sędziego do usunięcia Rooneya z boiska, a potem triumfalnie puścił oko do portugalskiej ławki. I o tym, jak nieraz zwijał się z bólu udając sfaulowanego, jak wymuszał karne, prowokował rywali, nagabywał sędziów… „W jakimś sensie Ronaldo jest ucieleśnieniem współczesnej piłki: nienagannym technicznie, szybkim, o uśmiechu jak z reklamy pasty do zębów i, niestety, nie całkiem uczciwym”  – to przedostatni cytat z tekstu sprzed czterech lat. Ostatnim będzie obserwacja, że może tacy piłkarze są potrzebni nie tylko po to, by budzić uwielbienie, ale także by koncentrować nienawiść tłumu? Dziś w Warszawie buczano na niego niemiłosiernie; robili to nie tylko Czesi, ale także Polacy. Za co?

Rzecz w tym, że mnóstwo się zmieniło. Ronaldo nie jest oszustem, nie nadużywa brudnych sztuczek, nie psuje współczesnej piłki. Gdziekolwiek ustawi się go na boisku (dziś grał zarówno jako lewoskrzydłowy, jak i jako cofnięty i wysunięty napastnik, schodził też na prawe skrzydło), nie zawodzi. Nie ma co rozgadywać tego, co widać gołym okiem: gra fantastycznie, samemu przesądza o wynikach meczów, choć przecież pozostaje częścią drużyny – nie tylko dlatego, że potrafi również podać (dziś wyborną piłkę od niego zepsuł Meireles), ale również dlatego, że ściągając na siebie uwagę dwóch-trzech rywali (dziś bywało ich nawet pięciu), odciąża kolegów. Owszem: kiedy jest ustawiony na skrzydle, nie wraca za bocznym obrońcą, nie wspiera Fabio Coentrao. Owszem (zwrócił na to uwagę nieoceniony Jonathan Wilson): wszystkie stracone przez Portugalię gole na tym turnieju padły po akcjach „jego” stroną: jedno dośrodkowanie do Gomeza i dwa do Bendtnera, plus szarża Robbena, podającego do van der Vaarta. Owszem: jak nie dostanie dobrego podania, strzela focha (a inni tego nie robią?). Ale, po pierwsze, kiedy Ronaldo schodzi ze skrzydła do środka, na zwolnione przezeń miejsce pojawia się ktoś inny, lepiej usposobiony do pracy w defensywie (dziś tak pracował po lewej stronie Meireles), po drugie zaś: wszystkim, co robi w ofensywie, odpracowuje z nawiązką braki w grze obronnej.

Ale hejterzy Ronaldo hejtują go z zupełnie innych powodów. Chodzi o fryzurę i szerzej: niemęską rzekomo dbałość o własny wygląd. To dlatego ta „Krystyna”, prawda chłopaki? Bo przedstawicielom naszej płci nie wypada być aż tak zadbanym? Zastanawiam się tylko, dlaczego nie śmiejecie się równie mocno z facetów z hektarami wypieszczonych tatuaży? W czym żel jest gorszy od farby, a brak zarostu od wystylizowanej bródki? No i dlaczego nie nabijacie się z wyjątkowo niemęskiego zwyczaju zmieniania strojów na świeże przed rozpoczęciem drugiej połowy? Przecież prawdziwy mężczyzna powinien być brudasem, mieć brzuchol i nieświeży oddech, wtedy dopiero nadawałby się na idola, czyż nie tak?

Nawet jeśli dziś walny wkład w zwycięstwo Portugalii miał znakomity Joao Moutinho, nawet jeśli w dobrym tonie wśród futbolowej braci jest komplementowanie raczej specjalistów od odbioru i ostatniego podania (Pirlo, Iniesta, Modrić), albo wręcz od wślizgu (Hummels), powiem to raz a porządnie: zachwycam się Cristiano Ronaldo.

Euroniecodziennik: ostatni taki turniej

Wpadam na chwilkę, z pociagu do Warszawy, postawić parę pytań bardziej ogólnych bądź takich, których postawić nie zdążyłem, skupiony na poszczególnych meczach. Pierwsze i najważniejsze brzmi: czy ten turniej jest rzeczywiście aż tak fantastyczny, jak wszędzie opowiadają? Bo może jest tak, że padamy ofiarą wmówienia ze strony handlowców, polityków czy dziennikarzy, z których każdy ma dobry powód, żeby karuzela kręciła się nadal? Czy rzeczywiście jest lepiej niż przed czterema, ośmioma czy dwunastoma laty?

Z pewnościa jest lepiej niż będzie za cztery lata: w sensie atrakcyjności i nieprzewidywalnosci widowiska, w którym poziom poszczególnych drużyn jest bardzo zbliżony i niemal nie zdarza się dysproporcja taka jak między Hiszpanią a Irlandią, pożałujemy decyzji o powiększeniu stawki uczestników turnieju do 24.

Jest też całkiem nieźle, jeżeli idzie o grę fair, nieobecność brutalnych fali czy cynicznych oszustw. Do wczoraj napisałbym, że jest świetnie, jeśli idzie o poziom sędziowania. Mecze nie kończą się bezbramkowo. Błyszczą dawne gwiazdy: Ronaldo, Pirlo, Iniesta, Gerrard, Ozil, Arszawin, Ibrahimović, Szewczenko, i kreują się nowe: Debuchy, Dżagojew, Hummels, Mandżukić (z pewnością kogoś pominąłem, jadąc pociągiem, bez dostępu do fiszek). Są momenty niezapomniane, jak wykonanie „Fields Of Athenry” na tysiące irlandzkich gardeł w końcówce przegranego meczu z Hiszpanią, burza w Doniecku, ostatnia szarża Szewczenki w meczu ze Szwedami, gol Irahimovicia na pożegnanie Szwedów czy, niechże już będzie, wejście Tytonia do bramki Polaków i jego obroniony karny.

W kwestii kibicowskiej jest lepiej, niż można się było spodziewać, to znaczy rozróby warszawskie pozostały odosobnione, a z pewnością nie były gorsze niż te z Charleroi czy Marsylii. Owszem, UEFA narobiła sobie obciachu, karząc Bendtnera za reklamę firmy bukmacherskiej na gaciach surowiej niż poszczególne federacje za rasistowskie incydenty, ale spodziewanie się po UEFA czegoś więcej niż czysta oficjałka w stylu zasponsorowanie reklamy w przerwie meczu, to tak jak robienie sobie nadziei na odnowę PZPN.

Nade wszystko jednak: futbol, który oglądamy, jest przedni, nie tylko w wydaniu Hiszpanów, o których za chwilę. Także w wykonaniu zdyscyplinowanych taktycznie Niemców, równie zdyscyplinowanych i mających właściwie wszystko poza napastnikiem Portugalczyków (no, może przydałaby się lepsza asekuracja Ronaldo: wszystkie gola strzelone piłkarzom Bento padły po akcjach „jego” stroną), odganiających korupcyjne traumy Włochów z cofniętym do obrony de Rossim, odmłodzonych Francuzów… I tylko jednego się boję: że Anglia będzie Grecją sprzed ośmiu lat; że zajdzie daleko, mordując futbol. Na etapie rozgrywek grupowych archaiczność ich futbolu nie rzucała się tak w oczy, zwłaszcza przy rozrywce, którą zapewniło nam wejście Walcotta na Szwedów, ale w ćwierćfinale i nie daj Bóg później?

Hiszpania? Czy rzeczywiście jest słabsza niż przed dwoma laty, czy pada po prostu, jak napisał w dzisiejszym „Guardianie” Sid Lowe, ofiarą własnego sukcesu? „Przeciwko nam rywale grają tak, jak przeciwko nikomu innemu – mówi Iker Casillas. – Biegają i walczą jak nigdy”. Drużyny grające atak pozycyjny w starciu z mistrzami świata nastawiają się na kontrę albo w ogóle przestają atakować czy, jak Chorwaci, 90 minut próbują zamienić na 20. „Wszyscy oczekują od nich zniszczenia każdego kolejnego rywala”, pisze ekspert od piłki hiszpańskiej, dlatego mecz bardziej wyrównany, czy wygrany niewielką różnicą bramek, jest uznawany za porażkę Hiszpanów. Atakuje się ich za to, że nie przekładają posiadania piłki na stwarzane sytuacje, i rzadko się ich chwali za to, że sami nie pozwalają innym na dochodzenie do sytuacji. Pytanie brzmi, czy ta aura wszechobecnej krytyki będzie miała wpływ na zespół, czy del Bosque potrafi zaszczepić w nich przekonanie, że robią dobrą robotę. I czy zrobi to bez kreowania atmosfery a la Mourinho: oblężonej twierdzy, „świat przeciwko nam”. Argumenty o zmęczeniu sezonem czy wypaleniu dotychczasowymi sukcesami odrzucam, rzecz jasna: myślę, że w sporcie pragnienie wygrywania stałe i wciąż, kiedy już poznało się smak sukcesu, nigdy się nie kończy.

Dlaczego odpadli Holendrzy? Tu też nie przekonują mnie argumenty przez media nadużywane: że zła atmosfera, że niewspółpracujące gwiazdy… Myślę, jak myślałem po pierwszym meczu: taktyka była dobra, wszystko działało bez zarzutu (fantastyczny Sneijder…), poza celownikiem van Persiego czy Robbena. Wszystko, co zdarzyło się później, było już konsekwencją niezasłużonej porażki z Duńczykami.

Czasami od klęski do sukcesu jest tak niewiele, przekonywaliśmy się o tym wiele razy podczas tego Euro, także, niestety, na własnej skórze. Ech, gdyby szturm z pierwszych 20 minut meczu z Czechami przyniósł efekty…

Sza, o Polakach ani słowa. Nie znam się na wewnątrzśrodowiskowych porachunkach, ale wyczuwam je przez skórę, żenuje mnie rozmowa o kasie i bardzo smutno wyglada Wojciech Szczęsny na butelce trzymanej na kolanach przez panią naprzeciwko. Zaraz Warszawa.

Euroniecodziennik: to wcale nie koniec

W sobotę, 16 czerwca 2012 roku o godzinie 20.45, mój sąsiad sięgnął po wiertarkę i zaczął pruć ścianę. Nie sądzę, żeby postanowił w ten sposób zdystansować się od mistrzostw Europy. Słyszałem już o takich wypadkach: przed wieloma laty opowiadano mi historię człowieka, który tak silnie przeżywał mecze, że nie mógł ich oglądać. Kiedy tylko zbliżała się transmisja, ustawiał fotel przed telewizorem, wyjmował piwo z lodówki, po czym wychodził przed dom i przez następne dziewięćdziesiąt minut, z doliczonym kwadransem przerwy i paroma minutami „Fergie time”, wściekle podlewał grządki, aż wreszcie mecz się skończył, a jego ogródek zamienił się w błotniste bajoro.

Rozumiemy go, prawda? Oglądamy teraz nasze paznokcie, wyżymamy koszule, opróżniamy popielniczki i odnosimy do kuchni szklanki, zastanawiając się, dlaczego kolejny raz daliśmy się nabrać. Czy nie lepiej było wywiercić parę otworów, zamocować półkę na książki, których czytanie byłoby doprawdy dużo lepszym zajęciem niż oglądanie piłki nożnej? W sobotę, 16 czerwca 2012 roku o godzinie 22.42 pozamykałem strony internetowe i odłączyłem fora społecznościowe, na których już, w ciągu paru zaledwie minut od zakończenia spotkania, zaroiło się od frustratów, pytających, ile to wszystko kosztowało, krytykujących rząd, opozycję, Kościół, trenera, piłkarzy i cały pieski świat.

Co im odpowiedzieć? Że wciąż oglądamy fantastyczne mistrzostwa Europy i że wciąż odbywają się one w Polsce? Że dziś w Warszawie, równolegle z bojem wrocławskim, byliśmy świadkami wielkiej sensacji, w której drużyna skazywana na pożarcie, najsłabsza – wydawałoby się – w grupie, mając nóż na gardle zdołała wygrać mecz z absolutnym faworytem i awansować, eliminując tego ostatniego? Że gdyby nie desperacka interwencja Kadleca, wybijającego piłkę z pustej bramki w ostatnich sekundach meczu, także Czesi odpadliby z mistrzostw? A może nic nie odpowiadać, skoro im w ogóle nie chodzi o futbol? „Dziwni są polscy komentatorzy – napisał ktoś z anglojęzycznych obserwatorów spotkania na Twitterze. – Wciąż mówią o wierze, nadziei, sercu, pragnieniach, przeznaczeniu, szczęściu, Opatrzności, bla, bla, bla, zamiast skupić się na piłce nożnej”.

My jednak zgromadziliśmy się tutaj, żeby rozmawiać o futbolu. Żeby spróbować zrozumieć, dlaczego się nie udało. Dlaczego – podobnie jak z Grecją – po dwudziestominutowym szturmie, podczas którego doliczyłem się pięciu dobrych okazji, pozwoliliśmy rywalom wrócić do gry, a po zmianie ustawienia (w 55. minucie Grosicki zastąpił Polanskiego) przestaliśmy grać w ogóle. To ostatnie akurat łatwo wytłumaczyć: jeden Czech więcej w strefie środkowej, plus nasi skrzydłowi niewracający za bocznymi obrońcami rywala. To pierwsze wytłumaczyć trudniej. Może najbardziej tym, że z tych piłkarzy łatwiej ustawić drużynę do taktyki negatywnej, jak z Rosjanami, niż samemu coś skonstruować. Tam wiadomo było, o co chodzi: zagęścić środek, nie dopuścić do szybkiego ataku, którym piłkarze Advocaata zmasakrowali Czechów w swoim pierwszym meczu na Euro. Tu już inaczej: trzeba było znaleźć sposób na przedarcie się pod bramkę inaczej niż w szybkim ataku, kiedy wyczerpał się już pierwszy impet, nie wychodziły strzały z daleka, a stałych fragmentów nie udawało się wywalczyć. I nie było komu znaleźć tego sposobu.

Rzecz w tym, że mamy niezłego bramkarza, przyzwoitego środkowego obrońcę (Perquisa mam na myśli) i świetnego prawego obrońcę (choć dziś akurat Piszczek zagrał słabo…), mamy dobrego prawoskrzydłowego i znakomitego napastnika. Brakuje rozgrywającego, który potrafiłby tym wszystkim dyrygować. Który zagrałby prostopadłą piłkę do tegoż napastnika albo zrobił nieoczekiwany przerzut na skrzydło (zwłaszcza lewe, bo na prawym Błaszczykowski był tym razem pilnowany wyjątkowo starannie). Owszem, były momenty, kiedy próbował Obraniak, były i takie, kiedy próbował Polanski – choć ten ostatni miał kompletnie inne zadania, a potem został zmieniony, nie jestem zresztą pewien, czy słusznie. Ale spajającego to wszystko lidera się nie dorobiliśmy (względnie: nie zdołaliśmy go naturalizować).

Jasne, że najłatwiej po czymś takim zabrać się za wyrzucanie z pracy (albo zwyczajnie nie przedłużyć kontraktu). Okropnie jednak jestem ciekaw ludzi, którzy wyselekcjonowaliby na ten turniej innych piłkarzy, względnie ułożyliby z tych, którzy zagrali w reprezentacji Polski, coś jakościowo innego. Jestem pewien, że pojawią się na tuziny, nie sądzę jednak, bym był w stanie im uwierzyć.

Oczywiście wiem, że to była najsłabsza grupa. Wiem, że u Czechów nie było Rosickiego, że dotąd raczej z nimi wygraliśmy, itd., itp. Też jestem przygnębiony: głównie tym, że Lewandowski był osamotniony i nawet kiedy już udało mu się wygrać samotny pojedynek z obrońcami, nie miał komu odegrać wywalczonej piłki. I tym, że gdy Murawski pomylił się fatalnie przy wyprowadzaniu piłki z własnej połowy, Czesi skontrowali i Jiraczek nabrał Wasilewskiego na prosty zwód. Najbardziej pewnie tym, że rywal, kiedy już musiał, na skutek wieści z Warszawy – bez problemu przejął inicjatywę.

A jednak jestem Polakom wdzięczny za ten wielki tydzień. Ja w ciągu tego czasu podbijania bębenka nie widziałem – widziałem normalne, nieuleczalne kibicowanie wbrew rzeczywistości. W gruncie rzeczy wiedzieliśmy, jakie jest nasze miejsce w piłkarskiej hierarchii, a do samego końca udawało nam się tę wiedzę kwestionować. Pewnie stąd zresztą skala tego przygnębienia: gdyby skompromitowali się już w pierwszym meczu albo dostali łomot w drugim, byłoby łatwiej. Z drugiej strony: za chwilę rozpoczną się eliminacje mundialu. Ta drużyna jest młoda, może pograć ze sobą kolejnych kilka lat. Może się rozwinąć. Może w ciągu tego czasu uda się dołożyć do niej rozgrywającego, a póki co: nadal się cieszyć fantastycznym turniejem.

Euroniecodziennik: tylko dla dorosłych

Jest parę minut po dwudziestej trzeciej, więc właściwie mógłbym już wyznać, jaki rodzaj ekscytacji budzi we mnie oglądanie Iniesty; patrzenie, jak delikatnie rozchyla szeregi obronne rywali, jak następnie wślizguje się w utworzoną tam lukę i jak potem oddaje strzał lub powstrzymuje się przed nim, wzmagając doznania niespodziewanym odegraniem do kolegi. Albo mógłbym wyznać, jakie uczucie nieoczekiwanej ekstazy przyniosło mi dziś pierwsze trafienie Fernando Torresa. Z jakim rodzajem rozkoszy skojarzyło mi się subtelne, wręcz czułe muśnięcie piłki przez Davida Silvę przy drugim golu. O jakiej intensywnej penetracji myślałem, gdy Fabregas wdarł się w pole karne, strzelając czwartą bramkę. O jakim odwlekaniu przyjemności fantazjowałem, przyglądając się, jak Hiszpanie konstruują swój atak (894 podania, pardon: 894 pieszczoty, w tym 133 w wykonaniu Xaviego…). Mógłbym, ale nie zrobię tego. Powiem tylko, że dzień, w którym mogłem obejrzeć najpierw Modricia i Pirlo, a potem Xaviego i Iniestę, dostarczył mi tylu zmysłowych przeżyć, że kompletnie wyczerpany, chciałbym się już położyć. Przy dźwiękach irlandzkiej ballady.

Króciutko więc, zwłaszcza że dzienną normę wyrobiłem wcześniejszym wpisem o Redknappie, o klasie Pirlo rozpisywałem się już po pierwszym meczu Włochów, zaś o Modriciu przez ostatnich kilka lat, choć na poziomie piłki klubowej. W reprezentacji widywałem go rzadko, głównie w konfrontacjach z Anglikami – i nie mając tak naprawdę sposobności do sprawdzenia, czy Slaven Bilić trenerem jest choć trochę lepszym niż był przed laty piłkarzem (a wspomnień piłkarskich nie mam o nim zbyt pięknych…). Wiedziałem, owszem, że potrafi piłkarzy motywować, że ma z nimi świetną relację, ale dziś zobaczyłem wreszcie, że daje radę także jako strateg. Zmiana ustawienia, jakiej dokonał w przerwie – na 4-2-3-1, z przesunięciem wyżej Modricia i odsunięciem Mandżukicia od Pirlo, podziałała. To już nie były wyłącznie dośrodkowania (choć nadal było ich mnóstwo i to po jednym z nich padł gol dla Chorwatów), ale także podania przez odwojowany środek, zwłaszcza te przedostatnie podania, będące znakiem firmowym pomocnika (wciąż jeszcze) Tottenhamu.

Zabawne skądinąd: po tym, jak wczorajszy dzień zdominował temat główek, dziś można było mówić o podaniach prostopadłych. W sumie nic dziwnego, skoro grała Hiszpania. Irlandii żal, oczywiście, jak w każdym turnieju. Żal, że potrafiła jedynie statystować przy gierce treningowej Hiszpanów. Żal, bo „Fields of Athenry” w wykonaniu jej fanów przy stanie 4:0 dostarczyło mi może najpiękniejszych przeżyć, związanych podczas tego turnieju z kibicowaniem (gdybym mógł poprawić swój tekst o pięknej piłce, pisany na parę dni przed Euro, z pewnością dałbym w nim ten obrazek z ostatnich minut spotkania w Gdańsku, przy których niech się schowa „You’ll never walk alone”).

Sytuacja w grupie C układa się tak, że do ćwierćfinałów może nie awansować drużyna z pięcioma punktami (przypomnijmy, że w grupie B do awansu wystarczyć mogą trzy punkty). I wciąż nie potrafię powiedzieć, czy tą odpadającą nie będzie Hiszpania. Brzmi to jak herezja, wiem, ale nie takie herezje zapisano w historii Mistrzostw Europy.

Redknapp, wyznanie wiary

Wariant pierwszy tej historii: prezes Levy (albo jego mocodawca, miliarder Joe Lewis) zrobił „Abramowicza”. Nic nowego w sumie, pamiętamy, jak w 2007 r. wyrzucał z pracy Martina Jola i zastępował go Juande Ramosem. Był przekonany, że Holender, który dwukrotnie doprowadził drużynę do piątego miejsca w lidze, niczego więcej jej już nie da, i postanowił pójść na skróty: sięgnąć po trenerską gwiazdę z międzynarodowym dorobkiem. Skończyło się, jak się skończyło: pod Ramosem zespół wygrał wprawdzie Puchar Ligi, ale następnie omal nie spadł z ekstraklasy. Uratował go dopiero Harry Redknapp, przyjmujący ofertę pracy w momencie, kiedy klub po ośmiu spotkaniach miał dwa punkty w tabeli.

W tym wariancie mamy więc do czynienia z prezesem (lub właścicielem), który po pierwszych sukcesach stracił kontakt z rzeczywistością: zaznał smaku gry w Lidze Mistrzów i głęboko przeżył – w sensie ludzkim, sportowym i, by tak rzec, księgowym – fakt, że nie drużyna wróciła do niej po tym sezonie, mimo iż parę miesięcy temu wydawało się, że może się bić nawet o mistrzostwo kraju. Owszem: to cholerny pech, iście w stylu Tottenhamu, wywalczyć czwarte miejsce i nie grać w Lidze Mistrzów, ale przecież do trzeciego zabrakło punktu… Gdyby nie wpadka z Norwich u siebie, gdyby nie przegrana z QPR na wyjeździe, gdyby nie roztrwonione prowadzenie z Arsenalem, gdyby nie fatalne ostatnie sekundy wspaniałego meczu na Etihad, ale przede wszystkim: gdyby nie wyniszczające miesiące spekulacji na temat pracy Redknappa z reprezentacją Anglii… Przecież inne drużyny przeżywały w tym czasie straszliwe zapaści, przecież Tottenham miał w składzie Adebayora, van der Vaarta, Modricia, Bale’a, Parkera, Walkera, Lennona (no, tego ostatniego jednak nie; ja tak naprawdę z kontuzjami prawoskrzydłowego wiążę część kłopotów na tegorocznym przednówku), przecież – rekonstruuję rozumowanie prezesa (właściciela) – bardziej nowoczesny szkoleniowiec wycisnąłby z tych gwiazd europejskiej piłki dużo więcej, a kolejna okazja długo się nie powtórzy. „Harry to mamut”, myśli nowoczesny prezes (właściciel). Nie pasuje do wizerunku klubu. Ośmiesza go wygadując w mediach, co mu ślina na język przyniesie. Taktycznie nie jest na bieżąco. O transferach myśli chaotycznie (czy walcząc o Ligę Mistrzów, w tym i w poprzednim sezonie, nie należało lepiej inwestować w zimowym okienku?). Sami zresztą widzicie, jak się z nas śmieją. Ma umowę jeszcze na rok, ok: przedłużmy ją o kolejne 12 miesięcy, ale nie wiążmy sobie rąk. Lojalność? A on był lojalny, kiedy nie dawał się zakneblować, sugerując, że marzy o innej robocie? Co, nie chce na rok, żąda trzyletniego kontraktu? A to trudno, nie ma ludzi niezastąpionych. Dawajcie mi zaraz telefon do Moyesa, albo (to będzie nawet niezłe…) do Fabio Capello.

Wariant drugi zaczął się już rozwijać w poprzednich zdaniach: Daniel Levy wie, co robi. Owszem, nie jest wobec Redknappa lojalny, ale w końcu dlaczego miałby być? Płacił mu dobrze, dał solidną odprawę… To tak jak z Pepe Reiną, który wypchnął z bramki Jerzego Dudka: bohatera ze Stambułu, człowieka kochanego przez fanów Liverpoolu, ale przecież mającego na koncie także spektakularne błędy. Damy mu fotkę w klubowej galerii sław, miejsce w loży i do widzenia. Business as usual, mamy na ten business lepszy pomysł, zobaczycie, jaki dobry. Zawsze tak jest, a Mike Ashley jest tego najlepszym przykładem: wyrzucił robiącego świetną robotę Chrisa Hughtona, ale czy dzisiaj ktoś ma do niego o to pretensje, skoro następca Irlandczyka, Alan Pardew, zrobił z Newcastle jedną z najlepszych drużyn Premier League?

Nie mam wątpliwości, że za rządów Daniela Levy’ego los klubu radykalnie się poprawił: z ligowego średniaka Tottenham znów stał się drużyną ze ścisłej czołówki. Grał w ćwierćfinale Ligi Mistrzów, na stałe wrócił do Pucharu UEFA/Europa League. Dwa razy w ciągu trzech lat był na czwartym miejscu, raz na piątym, wcześniej – pod Jolem – również były dwa piąte miejsca; wszystko to mimo relatywnie skąpego budżetu płacowego. Jeśli spojrzeć na średnie zarobki w Premier League, Tottenham jest na ósmym miejscu, a kończy sezon na czwartym. To jeden z przykładów dobrego zarządzania, inny to np. wizjonerska polityka sponsoringowa (rozdzielenie kontraktów z firmami reklamującymi się na koszulkach na ligowe i pucharowe). Klub wybudował jeden z najnowocześniejszych w Europie ośrodków treningowych i szykuje się do rozbudowy stadionu. Drugi rok z rzędu uczestniczy w rozgrywkach NextGen Series, zwanej młodzieżową Ligą Mistrzów. Ma szereg drużyn partnerskich w świecie, czego efektem jest m.in. sprowadzenie z Brazylii najpierw Sandro, a potem kapitana brazylijskiej młodzieżówki Uviniego. To przecież wszystko zasługa nowoczesnego prezesa: nauczył się (także na błędach – zwłaszcza błędach z menadżerami…), jak prowadzić klub.

Ale nie mam też wątpliwości (nie miałem ich również przed miesiącem, niezależnie od tego, czy spodziewałem się odejścia Harry’ego Redknappa, czy nie), że najbliższy rok będzie zdecydowanie gorszy od poprzednich. Rywale już się wzmocnili albo zaraz się wzmocnią. Odejdzie Modrić, bo bez pieniędzy z Ligi Mistrzów nie uda się płacić mu takiej pensji, której jest wart. Mniej oczywista jest sprawa z Bale’m czy z van der Vaartem oraz z wypożyczonym tylko Adebayorem, ale pisząc o Redknappie także to trzeba brać pod uwagę: piłkarze (przynajmniej ci grający, świadczący o obliczu Tottenhamu…) go uwielbiali. W tym sensie Harry jest, jak zwykle, szczęściarzem: odchodzi u szczytu możliwości tej drużyny, a bóle „sezonu przejściowego” pójdą na konto kogoś innego.

Nieoczywiste to wszystko, prawda? Pytanie więc, jak skończyć? Może zestawieniem cytatów, z marca i z czerwca? W marcu, usprawiedliwiając swoje spodziewane odejście do pracy z reprezentacją, mówił, że zawodników nie obchodzi, kto będzie menedżerem w przyszłym roku: przychodzą na trening, wychodzą, żyją swoim życiem, „umarł król, niech żyje król”. W czerwcu, zabiegając o nowy kontrakt, przestrzegał przed destrukcyjnym wpływem na piłkarzy faktu, że menedżer ma tylko rok do końca umowy. Cały Redknapp, w gruncie rzeczy szantażujący prezesa w przerwie transmitowanego przez BBC meczu mistrzostw Europy, w rozmowie z samym Garym Linekerem. Chłopek roztropek, kombinator, brat-łata dla stojących za nim murem dziennikarzy. Trudno się dziwić, że po czymś takim wyleciał.

Ale może trzeba skończyć ciągiem wspomnień, które jeszcze bardziej komplikują ten obraz? Niezapomnianymi wieczorami w Lidze Mistrzów, zwycięstwami z Interem i Milanem, hat-trickiem Bale’a na San Siro? Triumfem nad Arsenalem na Emirates? Zwycięstwami nad innymi odwiecznymi rywalami? A może pamiętnym 9:1 z Wigan, którego menedżer, Roberto Martinez, ponoć również jest brany pod uwagę jako następca Redknappa? Najpiękniejszym futbolem w Premier League, jak powtarzali wszyscy eksperci zaledwie parę miesięcy temu? Czy to przypadek, że jego nazwisko wymieniano nie tylko w kontekście pracy z reprezentacją Anglii, ale również z Chelsea?

Rozumiem logikę biznesowego spojrzenia na klub, pamiętam mecze, w których diabli mnie brali, kiedy patrzyłem na taktyczną naiwność Harry’ego Redknappa, ale zakończę wyznaniem wiary w futbol, w którym nie chodzi tylko o wynik (w tym wynik finansowy). Pisałem zresztą o tym w ostatnim „Tygodniku”, w związku ze zdjęciem, które spadło nam z nieba akurat w czasie inauguracji Euro, i dzięki któremu próbujemy przypomnieć, że piłka nożna powinna mieć też duszę.

W gruncie rzeczy nigdy nie pogodziłem się ze zwolnieniem Martina Jola.

Euroniecodziennik: prolog

Mój ulubiony moment w transmisji meczu przychodzi na tyle wcześnie, że… wiele telewizji w ogóle go nie pokazuje. Na pięć minut przed pierwszym gwizdkiem jesteśmy w szerokim tunelu bądź ciasnym korytarzu (zależy od stadionu), wiodącym na murawę. Realizator nie szczędzi nam zbliżeń twarzy zawodników. Widzimy, jak kapitan naszych wita się z sędzią, jak bramkarz prosi o piłkę, którą starannie waży w rękach i raz czy drugi odbija, jak znający się z innych stadionów zawodnicy burzą linie, w których ustawione są drużyny: witają się, przybijają piątki, próbują żartować… Widzimy też, gdzieś na wysokości brzuchów piłkarzy, głowy dzieci, które wyprowadzą ich za chwilę na boisko: głowy chłopców i dziewczynek, czasem niepełnosprawnych, często zróżnicowanych etnicznie. Rejestrujemy z uwagą, który z piłkarzy naprawdę przywita się z takim dzieckiem, pogłaszcze, który znajdzie w sobie przestrzeń na pogawędkę. Przypominamy sobie dzieciaka w koszulce Chelsea, który nabrał Stevena Gerrarda, najpierw wyciągając do niego rękę, a potem grając mu na nosie, i robi się nam wtedy nieco lżej. Rzecz w tym, że tak naprawdę nie możemy już wytrzymać.

Otóż tak właśnie: mój ulubiony moment z transmisji meczu to ten, w którym nic się jeszcze nie wydarzyło. Patrzę na twarze zawodników, próbując z nich wyczytać głęboko skrywane emocje. Jak z gęsią skórką? Są zdenerwowani? Boją się? Rozpiera ich adrenalina? Rozsadza agresja? Wyglądają na skupionych? Oddychają miarowo? Rozgrywają już mecz w głowie: myślą, gdzie i jak będą się ustawiać, jak zachować się w konkretnych sytuacjach, którą nogą uderzyć albo jakim zwodem nabrać przeciwnika? Ukradkiem przyglądają się – może po raz pierwszy z tak bliska – tym, których za parę minut będą musieli kryć przy stałych fragmentach gry? Jaki wpływ ma na nich widoczny gdzieś z tyłu trener i jak on sam się zachowuje: przypomina, jak niedawno określił Franciszka Smudę jego asystent Jacek Zieliński, „dzikiego zwierza miotającego się w klatce” (wypuście mnie, rozszarpię wszystkich…), czy jest zrelaksowany, bo wie, że zrobił wszystko, co w jego mocy, i że to, co zrobił, było bardzo dobre?

Z pewnością to ja rozgrywam wówczas mecz w głowie. Słyszę przytłumiony szmer trybun, który zamieni się w ogłuszający wrzask, kiedy oni ruszą już w stronę bijącej z końca tunelu/korytarza jasności. Myślę – niechże już będzie – o paradach Szczęsnego, rajdach Piszczka, wślizgach Wasilewskiego, odbiorach Polanskiego, dograniach Obraniaka, dryblingach Błaszczykowskiego i strzałach Lewandowskiego. Myślę o tym, że może się udać. Niespodziewanie przenoszę się na mury Minas Tirith, gdzie Beregond do Pippina mówi o „czasie nabierania tchu przed wielkim skokiem”. Potem przypominam sobie Euro sprzed czterech lat – przypominam sobie i zaraz próbuję zapomnieć. „17 października 1973. Środa. Zwykły dzień, taki jak inne, a zarazem jakiś niezwykły. A może najzwyklejszy, może to tylko mój nastrój i wyobraźnia przydają mu cech niecodziennych i podniosłych?”. To czytany wówczas przeze mnie, po raz nie wiadomo który, Wiktor Osiatyński, opisujący w książce „Przez Wembley do Monachium” poranek przed najsłynniejszym meczem w historii polskiego futbolu. Może wreszcie, po 39 latach, tamten cholerny mecz przestanie być najsłynniejszy? Może z Grecją zrobimy pierwszy krok, który pozwoli któremuś z następców Osiatyńskiego napisać „Przez Narodowy do Kijowa”? Może to właśnie ja zapisuję teraz pierwszy rozdział takiej książki?

Nie, nie jestem na murach Minas Tirith. Nie jestem też (choć długo myślałem, że zagram tym obrazem) w mieście, które ma jutro odwiedzić Papież: parę takich widziałem, wyczuwałem w nieruchomym powietrzu tę aurę uroczystego, na wpół sakralnego oczekiwania, podobno zresztą wczoraj w Warszawie ktoś obok polskiej flagi wywiesił watykańską, ale przyjmijmy, że to na Boże Ciało. Po prostu siedzę w domu, przed monitorem własnego komputera, i nie wiem, co jeszcze mógłbym ze sobą zrobić. Przeglądać fiszki ze ściągawkami dotyczącymi poszczególnych grup i drużyn? Myślicie, że już tego nie zrobiłem? Sprawdzać kalendarz na najbliższe dni? Dawno sprawdzony. Napisać, że tak naprawdę awans naszych wydaje się kompletnie nierealny? Nie, tego nie mogę napisać pod żadnym pozorem, choć – jak to ujął nieoceniony Rafał – „w reprezentację wierzę, a zarazem ani tyci-tyci jej nie ufam”. Otworzyć piwo? Już otwarte, zresztą pewnie ostatnie w tym miesiącu, bo zamierzam przeżywać te mistrzostwa na trzeźwo. Pamiętam, jak w podstawówce wybierałem się na Cracovię: od rana nie mogłem uporać się ze stresem, więc wychodziłem i szedłem piechotą przez całe miasto, koło cmentarza i ponad torami, zgarniając po drodze kolegów, a i tak musieliśmy stać przed stadionem, bo zjawialiśmy się grubo za wcześnie. Całe szczęście, że mam jeszcze iść do pracy, ale jak ta praca będzie wyglądała: u mnie w redakcji i tysiącach innych firm w tym kraju?

Wstrzymajmy oddech i postawmy kropkę. Uwielbiam ten moment, kiedy wszystko, co dobre,  naprawdę może się wydarzyć: tuż za chwilę, za pięć minut, a choćby i w drugiej połowie. Jakub Błaszczykowski kończy rozmowę z sędzią, bierze za rękę stojącego obok chłopca i rusza przed siebie. Ku światłu.

„Euroniecodziennik” będzie się pojawiał na blogu od dziś do finału w Kijowie. Codziennie niecodziennie.

Euroniecodziennik: nieobecni

Zanim się zacznie, pomyślmy o nieobecnych. Pomyślmy o tych, których na Euro zabraknie, choć bardzo chcieli być, albo o tych, który nie będą w nim uczestniczyć tak bardzo, jak by chcieli. I nie mam na myśli tylko piłkarzy, których udział w mistrzostwach uniemożliwiły kontuzje, a którzy żyli myślą o tej imprezie przez ostatnie miesiące czy lata. Mam na myśli także nas, kibiców.
Dziś rano na Placu Szczepańskim, kilkanaście metrów od hotelu, w którym mieszkają Anglicy, opowiadałem kolegom z radia o pierwszych godzinach kadry Hodgsona w Krakowie. Śmialiśmy się i plotkowaliśmy na temat „kultury WAGS”, która skądinąd odchodzi w przeszłość – trochę siłą rzeczy (najsłynniejsze partnerki Anglików albo się z nimi rozstały, albo ich chłopcy nie grają już w reprezentacji), a trochę decyzją kierownictwa ekipy, która zrobi wszystko, żeby nie powtórzył się cyrk sprzed sześciu lat z Baden-Baden. Gadaliśmy o dziewczynach, było słonecznie, wiosennie i wesoło.
Rzecz w tym, że niemal w tym samym czasie Hotel Stary opuścił Jermain Defoe. Angielski napastnik wraca do Londynu, gdzie zmarł jego ojciec. I choć Roy Hodgson liczy na powrót piłkarza i nie zamierza powoływać na jego miejsce nikogo z listy rezerwowej, można być pewnym, że dla Defoe’a będą to inne mistrzostwa, niż się spodziewał.
To w sumie banał, że w obliczu takiej rzeczywistości wszyscy jesteśmy równi: i my, oglądający ich zza barierek (dobrze, jeśli podejdą, rozdać parę autografów…), i oni, ludzie z reklam i billboardów, milionerzy, na których polują paparazzi, najlepiej w towarzystwie wspomnianych WAGS. Zanim się zacznie, pomyślmy o tym przez chwilę. Pomyślmy o tych, dla których te mistrzostwa będą inne niż miały być: bo stracili kogoś bliskiego, bo albo sami ciężko chorują, albo opiekują się chorymi rodzicami czy dziećmi. Są kibicami futbolu, jeszcze wczoraj odliczali godziny do meczu z Grecją, a dziś cały ten zgiełk stał się nagle nieważny.
Jeśli dziś mój hymn o miłości do piłki, który wydrukowałem w ostatnim numerze „Tygodnika”, miałbym jakoś uzupełnić, to chyba dedykacją dla nich: żeby wieści, które będą dobiegać ze stadionów Polski i Ukrainy, przyniosły im pocieszenie.

„Euroniecodziennik” będzie się pojawiał na blogu od dziś do finału w Kijowie. Codziennie niecodziennie.