„Dwa lata temu, po klęsce na mistrzostwach świata, Polacy otrzymali nie tylko nowego trenera, otrzymali także Twarz” – napisał w „Tygodniku Powszechnym” Marek Bieńczyk o pierwszym zagranicznym selekcjonerze w dziejach naszej reprezentacji. Jaką otrzymali teraz, po zatrudnieniu Paolo Sousy?
Najbezpieczniej będzie powiedzieć: dość szczęśliwą. Polacy na Wembley strzelili gola po błędzie gospodarzy, nie musieli mozolić się z konstruowaniem jakiegoś nadmiernie wyrafinowanego ataku pozycyjnego, a o kontratakowaniu przy stanie 1:0 nie mogło być przecież mowy. Z drugiej strony: szczęściu pomógł moment pressingu, Moder zmusił do błędu Stonesa i po raz kolejny mogliśmy się przekonać, że najsłabiej obsadzony w drużynie Southgate’a jest środek obrony (nawet jeśli i Maguire, i Stones przydają się przy stałych fragmentach w polu karnym rywala, a i w macierzystym klubie ten ostatni nie zwykł się mylić aż tak straszliwie).
Ale po trzech meczach reprezentacji Sousy można powiedzieć także i to, że sam selekcjoner potrafi szczęściu pomagać. Przyznajmy: chwaliliśmy przecież nie tylko zmiany, jakich dokonał w meczu z Węgrami – zmiany, które odmieniły przebieg tamtego spotkania. Chwaliliśmy także w ciągu ostatniej godziny przed meczem z Anglikami i ustawienie, i odważne wybory personalne na dzisiejszy mecz. Dodajmy od razu – bo z perspektywy kolejnych trzydziestu minut faktycznie można było o tym zapomnieć – komplementowaliśmy je też w ciągu pierwszego kwadransa, kiedy Polacy starali się grać pressingiem, a ich formacje, gdy Anglicy znajdowali się przy piłce, były ustawione na tyle ciasno, że Philips i Rice (zawodnicy skądinąd defensywni) nie mieli zbyt wielu okazji do podania w kierunku zawodników ustawionych wyżej. Raz czy drugi wydawało się nawet, że naciskający na rywala Polak bliski jest przejęcia piłki, ech, zapisuję to zdanie i już myślę o tym, jak bardzo przypomina ono zaklinanie rzeczywistości, no bo faktem bezspornym jest przecież, że Anglicy nie tyle byli bliscy przejmowania piłki, ile zwyczajnie ją przejmowali. Tak jak chwaliliśmy Piotra Zielińskiego za cofnięcie się po futbolówkę aż przed własne pole karne, a potem umiejętność wyprowadzenia jej pod presją, co przyniosło Polakom jedną z bramek w Budapeszcie, tak tutaj musimy zauważyć, że to nasz najlepszy rozgrywający stracił piłkę, a po chwili miał już ją przy nodze Raheem Sterling i Anglicy dostali karnego. A potem? Do końca pierwszej połowy przeżywaliśmy tę nieznośną powtórkę z historii, w której tylko nieco bardziej sportowe sylwetki zawodników w czerwonych koszulkach upewniały nas, że nie żyjemy w czasach pp. Wójcika czy Łazarka. W dwudziestej siódmej minucie Polacy dali się rozklepać dramatycznie: Sterling i Foden szarżowali we dwóch na jednego Bednarka, ale lewy atakujący Anglików dokonał złego wyboru. Później przyszedł obroniony przez Szczęsnego strzał Kane’a, potem przychodziły kolejne dryblingi Sterlinga i kolejne podania do gracza MC, z taką łatwością mijające Bereszyńskiego, że aż przykro było patrzeć. W sumie to tylko patrzenie, jak w trzydziestej czwartej minucie Bereszyński dochodzi na prawym skrzydle do dalekiego przerzutu od obrony, potem jednak następują dwa niecelne podania i wszystko idzie na marne, było równie nieprzyjemne.
Skąd więc te słowa o pomaganiu przez Sousę szczęściu? Chyba głównie stąd, że trener za każdym razem reagował szybko, a efektem jego zmian było wrócenie do gry, a chwilami wręcz odzyskanie kontroli nad meczem. Umiejący znaleźć sobie miejsce na boisku w pierwszej połowie Sterling, w drugiej już stał się niewidoczny. Nie tylko moment, po którym Moder strzelił wyrównującego gola, pokazał, że pod pressingiem Anglicy się gubią. Owszem: ich wyższość nie ulegała wątpliwości, imponował nie tylko drybling Sterlinga, ale też swoboda, z jaką poruszali się i zagrywali z pierwszej piłki Mount czy Foden, ale po pierwsze do czystych sytuacji niemal nie dochodzili, a po drugie: błędy naciskanych bramkarza i obrońców kibicom tamtej reprezentacji nie pozwalają raczej robić sobie wielkich nadziei przed Euro.
To jednak nie nasze zmartwienie. My zauważmy, że dla nowego selekcjonera reprezentacji Polski pierwsze zgrupowanie i trzy mecze eliminacyjne do mundialu oznaczały rozpoznanie bojem, a przygotowań do spotkania z Anglikami z pewnością nie ułatwiły perypetie covidowe i kontuzja Lewandowskiego. Jak na to, ile miał czasu, jak na sposób, w jaki jego drużyna wracała do gry w meczu z Węgrami i jaką piłkę pokazywała dziś i w pierwszym kwadransie, i przez spore kawałki drugiej połowy, a przede wszystkim jak na tych parę momentów pressingu – myślę, że Paulo Sousa zasłużył przynajmniej na to, by kredyt zaufania mu przedłużyć.
Pisząc o twarzy Beenhakkera, Bieńczyk zauważał przede wszystkim wypisany na niej zew samotności. „Czy będą go żegnać wdzięczne za medale tłumy, czy dalsze sukcesy nie przyjdą i o świcie nie będzie nikogo?” – pytał, a było to pytanie retoryczne, bo przecież wdzięczność nie rymuje się z posadą selekcjonera polskiej reprezentacji od czasu opuszczenia jej przez Kazimierza Górskiego. W to, że samotność będzie również losem Paolo Sousy, trudno mi więc wątpić. Ale łatwych osądów, szydery, potępień w związku z decyzją o zatrudnieniu Portugalczyka się nie spodziewajcie.
PS O Wembley’73 konsekwentnie ani słowa. Od dawna uważam, że za każde wspomnienie tamtego meczu w kontekście dzisiejszych czasów powinno się wpłacać darowiznę na cel dobroczynny.