Archiwum kategorii: Premier League

Rosół z Mourinho

Premier League w trzech obrazach? Zafrasowana mina kontuzjowanego Vincenta Kompany’ego, patrzącego na poczynania swoich kolegów z obrony podczas meczu MC ze Stoke. Sfrustrowane i wściekłe oblicza fanów MU, buczących po spotkaniu z West Hamem na Louisa van Gaala. Ukryta w dłoniach twarz Romana Abramowicza, niepotrafiącego najwyraźniej znieść patrzenia na zawodników, którzy kosztowali go ponad 200 milionów funtów (mówię tylko o wyjściowej jedenastce na Bournemouth – jasne, że w ciągu dwunastu lat rządów na Stamford Bridge Rosjanin wydał na piłkarzy dużo, dużo więcej), a którzy nie potrafili doprowadzić do wyrównania podczas meczu z beniaminkiem.

Celowo podaję sumę wydatków Abramowicza – 203 600 000 funtów na grających wczoraj piłkarzy, żeby zestawić ją z kwotą 1 352 000, którą na swoją wyjściową jedenastkę wydało Bournemouth. Sześciu piłkarzy sprowadzonych na zasadzie wolnego transferu (świetny Boruc w bramce, ale też pamiętany przeze mnie z młodzieżówki Tottenhamu Adam Smith na prawej obronie), najdrożsi – bo kosztujący po pół miliona – Surman i Ritchie, kupiony z Woking za… 4 tysiące funtów (podejrzewam, że Diego Costa kasuje taką kwotę podczas jednego tylko dojazdu na trening) Arter, prowadzeni wciąż przez najmłodszego menedżera Premier League Eddiego Howe’a, na kilkanaście godzin przywrócili nam wiarę w piłkę nożną. Sport, w którym – patrz także pod wspomniane kłopoty MC i MU, ale i fenomenalny sezon Leicester – nie wszystko jeszcze da się kupić. Czytaj dalej

Tottenham-Chelsea, czyli szklanka w połowie pełna

Klasyczny kibic Tottenhamu po takim meczu próbuje uspokoić oddech, ociera pot z czoła, wzrusza ramionami, a potem z nieco sztucznym uśmiechem wygłasza zdanie typu „No cóż, doskonale pamiętam czasy, w których dokładnie takie mecze przegrywaliśmy”. „Chelsea to w końcu mistrz Anglii”, dodaje zaraz, „w dodatku od dwóch spotkań niepokonany”. I rzuca jeszcze jakieś wspomnienie o „drużynie na przełamanie”, którą zwykle okazywał się jego zespół – w tym sensie, że jakoś się tak dziwnie składało, iż zła passa rozmaitych klubów kończyła się właśnie na White Hart Lane. Jeśli przy tym zmierza w stronę pubu, usłyszy w nim niewątpliwie echo swoich własnych myśli, a potem wda się w długą dyskusję na temat niesprawiedliwości i krzywdy, jaka spotyka jego ulubieńców, zawsze po czwartkowych meczach Ligi Europy zmuszonych do grania w niedzielne południe. Oto, dlaczego jego zespół grał mniej płynnie niż zazwyczaj, a on sam przez ostatnie dziesięć minut oddychał z takim wysiłkiem: był świadom, ile wysiłku aż ośmiu graczy podstawowej jedenastki musiało włożyć w wyjazdowy pojedynek w stolicy Azerbejdżanu, i że sześciogodzinna podróż powrotna skończyła się dopiero w piątek o świcie; pamiętał też, że poprzednim razem, kiedy Tottenham grał mecz w Europie, a zaraz po nim derby z Arsenalem, to w końcówce spotkania na Emirates jego pupilom zabrakło sił i wtedy właśnie Kieran Gibbs zdobył gola dla gospodarzy.

Krótko mówiąc: klasyczny kibic Tottenhamu był dzisiaj śmiertelnie przerażony – im dłużej trwało derbowe spotkanie z Chelsea i im lepiej się zaczęło, tym bardziej. Z każdą niewykorzystaną okazją Heung-Min Sona, z każdą kolejną żółtą kartką któregoś z obrońców, z każdym stałym fragmentem gry, rozgrywanym przez Williana na połowie gospodarzy, drżał coraz bardziej, przepowiadając sobie w myślach scenariusze dalszego niekorzystnego rozwoju wypadków, w którym najpocześniejsze miejsce zajmowało wejście z ławki Diego Costy i jakaś jego tania prowokacja, na którą Vertonghen czy Walker nabierają się na tyle łatwo, by odpowiedzieć, a następnie wylecieć z boiska z czerwoną kartką. Jeśli Tottenham zawsze był drużyną na przełamanie, to dlaczego Costa nie miałby się przełamać właśnie w niedzielne południe? Czytaj dalej

Pochettinizm i Kloppologia

A może mamy właśnie do czynienia z najciekawszym sezonem w dziejach Premier League? Tak, wiem, odpowiecie zapewne, że stawiam podobne pytanie średnio raz do roku, ale skoro tak, to dlaczego nie miałbym tego zrobić po raz kolejny? Zważcie zresztą, że powody mamy coraz to nowe i że nawet kandydatów do mistrzostwa kraju namnożyło się w tym sezonie ponad miarę, a wyścig o miejsca w Lidze Mistrzów też zapowiada się na wyjątkowo zacięty. Nawet jeśli po Bożym Narodzeniu odpadnie z niego Leicester, i tak wspominać będziemy z rozmarzeniem rozgrywki, podczas których klub prowadzony przez Claudio Ranieriego (kto traktował go serio po tym, jak trenowana przezeń Grecja przegrała u siebie z Wyspami Owczymi?) nie tylko nie spadł z ligi, ale zdołał namieszać w czołówce, kreując nowe wielkie gwiazdy ligi – Vardy’ego (dziesiąty gol w dziesiątym meczu z rzędu – wyrównał właśnie rekord van Nistelrooya…) czy Mahreza. Nawet jeśli Chelsea zdoła ostatecznie odrobić straty do czołówki, i tak wspominać będziemy z rozmarzeniem rozgrywki, podczas których oglądaliśmy upokorzonego Jose Mourinho. A Manchester City, na zmianę gromiący i gromiony? A Manchester United, na trwałe powrócony już do ligowej czołówki, ale nadal zwyczajnie nudny? Arsenal, nie schodzący poniżej pewnego poziomu, co oznacza arcypiękną w większości przypadków grę (w tym roku dyrygowaną przez znakomitego Ozila), ale i zdumiewające wpadki, których symbolem może być karny Cazorli w sobotnim meczu z WBA? Tottenham, od sierpnia aż do dziś niepokonany w lidze, ze składem wyczyszczonym z przepłacanych gwiazdek (te, które zostały, Dembele i Lamela, w końcu mogą stanowić wzór do naśladowania), pełnym wychowanków i młodzieńców nareszcie nauczonych biegania za piłką i walki o jej odbiór? O Kogutach, po znakomitym zwycięstwie nad West Hamem, można by się właściwie w tym momencie potężnie rozpisać, wspominając na dobre odzyskaną skuteczność Kane’a (ale też jego znakomitą grę bez piłki – porównania z Teddym Sheringhamem dawno już przestały być na wyrost…), odrodzenie Dembele (ta zdolność utrzymania się przy piłce i rozpoczęcia akcji mimo asysty dwóch czy trzech przeciwników…), asysty Eriksena (po odbiorze, a jakże, na połowie rywala) i Sona, kolejną bramkę Alderweirelda po stałym fragmencie gry, świetną grę pod obiema bramkami Rose’a i Walkera, stuprocentową skuteczność wślizgów Diera… Można by się rozpisać o tym, że byli nie tylko szybsi, ale i silniejsi fizycznie (sic!) niż West Ham i w ogóle zastanawiać się nad piękną przyszłością, gdyby nie znana aż za dobrze każdemu kibicowi Tottenhamu obawa, że można w ten sposób zapeszyć. I gdyby nie Liverpool z Jurgenem Kloppem, jednym z najbardziej charyzmatycznych trenerów Europy, który – jeśli wolno sądzić po wczorajszym występie na Etihad Stadium – w błyskawicznym tempie odcisnął swoje piętno na drużynie z Anfield Road. Czytaj dalej

Derby to za dużo

Niezależnie od wyniku, jakim skończą się derby północnego Londynu, jedno można powiedzieć już dzisiaj: lokalna hierarchia nie zostanie zakwestionowana. Jeszcze przez kilka lat dominacja Arsenalu nad Tottenhamem nie będzie ulegała wątpliwości – to teza artykułu, który posłałem właśnie portalowi Sport.pl przed niedzielnym meczem. Od razu powiem: piszę w nim nie tylko o oczywistej przewadze finansowej, związanej z regularnymi występami Kanonierów w Lidze Mistrzów i dochodami z biletów na większy stadion – także o zmianie, jaka dokonała się ostatnio w ocenie możliwości obu klubów. Teraz nie mówimy już o tym, czy to Arsenal będzie tym zespołem, który Tottenham wypchnie z pierwszej czwórki (i w konsekwencji o tym, czy Kanonierzy obronią miejsce w Top Four) – teraz mówimy zarówno o tym, czy Tottenham przebije się do pierwszej czwórki, jak o tym, czy Arsenal odzyska utracone przed kilkunastoma laty mistrzostwo kraju.

Więcej o tym, jako się rzekło, przeczytacie na Sport.pl. Tutaj wrzucam tylko usprawiedliwienie nieobecności: wyjeżdżam na kilka dni w głuszę, gdzie – mam nadzieję – może nie być nawet internetów. Ostatnim razem, jak to zrobiłem, grający w Tottenhamie Adebayor wylatywał z derbów z czerwoną kartką. Wiecie więc, czego się boję i na co się psychicznie przygotowuję – w każdym razie do ewentualnej poderbowej dyskusji włączyć się będę mógł dopiero za tydzień.

Czy Tottenham zmieni słowniki

To będzie wpis kompletnie zwariowany, ale do czego w końcu służy blog, jeśli nie do zamieszczania wpisów kompletnie zwariowanych (żeby nie szukać daleko, weźmy przykład wczorajszy…). Tym razem zwariowanie polegać będzie na postawieniu tezy, że Tottenham zakończy sezon w pierwszej czwórce. Nie można przecież pisać takich rzeczy odpowiedzialnie, zwłaszcza w przeddzień meczu rozgrywanego u siebie z ostatnią drużyną w tabeli: wieloletnie doświadczenie uczy, że właśnie takie mecze Tottenham przegrywa w pierwszej kolejności. Czytaj dalej

Niebezpieczne związki na Stamford Bridge

Kiedyś już to musiałem oglądać. Kiedyś już musiałem widzieć jakiegoś przedwcześnie postarzałego, pięknego niegdyś, a w każdym razie zabójczo atrakcyjnego mężczyznę, odpowiadającego na każde kolejne pytanie „I have nothing to say”. W Madrycie, podczas feralnego trzeciego sezonu? W Londynie sześć lat wcześniej, podczas innego feralnego trzeciego sezonu? A może wcale nie chodziło o Jose Mourinho? Już miałem podejść do półki z książkami, kiedy zatrzymał mnie głos żony. „Hrabia de Valmont”, powiedziała, jak zwykle trafiając w sedno, kobieta, która obejrzała z nami mecz na Stamford Bridge, bo – jak wyznała – lubi patrzeć na tego nowego trenera Liverpoolu.

https://www.youtube.com/watch?v=ygB7P7rg8u4

Czytaj dalej

Kto skrzywdził Jose Mourinho

Tyle się w ciągu tych lat zmieniło. Nasz bohater zrobił się siwiuteńki jak gołąbek, wory pod oczami ma wyraźniejsze niż kiedykolwiek i cała jego twarz zrobiła się bardziej nalana, a przecież spojrzenie i mina skrzywdzonego dziecka pozostają wciąż te same. Oto jeden z paradoksów współczesnej piłki: jak trener, będący w tym świecie jedną z postaci najpotężniejszych, najpopularniejszych i najbardziej utytułowanych, a w dodatku jeszcze (co w rozmowie na temat jego przyszłości nie jest bez znaczenia) najlepiej zarabiających, wciąż potrafi przybierać postawę, którą jego biograf określił kiedyś mianem „chłopca wśród rekinów”? Jakim cudem ktoś taki wciąż może nas przekonywać, że ten świat sprzysiągł się przeciwko niemu i przeciwko jego podopiecznym? Czytaj dalej

Klopp po raz pierwszy

Nie zobaczyliśmy zwycięstwa, nie zobaczyliśmy bramek, ba: gdyby nie trzy świetne interwencje Mignoleta i blok Sakho zobaczylibyśmy pewnie, jak Jürgen Klopp zaczyna pracę w Anglii od porażki, ale będę się upierał, że widzieliśmy nowy Liverpool. Najpierw w ciągu pierwszych dwudziestu minut meczu, kiedy pressing ze strony gości przynosił oszałamiające rezultaty, a naciskani piłkarze Tottenhamu nie dość, że nie byli w stanie wymienić między sobą kilku podań, to jeszcze gubili się, co rusz źle przyjmując piłkę albo pozwalając jej wyjść na aut. Potem z powodu ustawienia, które przez większość spotkania układało się raczej w 4-3-2-1, niż w 4-2-3-1, gdzie Can i Milner grali po obu stronach Lucasa Leivy, a Coutinho i Lallana operowali za plecami Origiego (i gdzie Sakho wyglądał wreszcie na klasowego stopera). W końcu z powodu pomeczowych statystyk: Liverpool był pierwszą w tym sezonie drużyną, która była w stanie biegać więcej od Tottenhamu, próbując zarówno firmowego dla Kloppa gegenpressingu, jak bardziej tradycyjnego – i równie wysokiego jak w przypadku gospodarzy – pressingu. Nie była to znacząca różnica: o 1,2 km w skali całej drużyny, ale dla porównania wypada powiedzieć, że przewaga Tottenhamu w bieganiu nad rywalami wynosiła dotąd aż 10 kilometrów (z MC), 9,3 km (ze Swansea), 6,9 km (z Crystal Palace) i 6 km (z Evertonem). 116 kilometrów łącznie przebiegniętych przez podopiecznych Jurgena Kloppa to poprawa aż o 10 kilometrów w porównaniu z dotychczasową średnią w sezonie; 614 sprintów to o 140 więcej niż dotychczasowa średnia… Oczywiście: gospodarze po raz pierwszy w tym roku musieli radzić sobie bez Erica Diera, od którego zwykle zaczynały się ich akcje w poprzednich spotkaniach (młody Anglik schodził między stoperów i tam rozpoczynał rozegranie), tutaj jednak dodatkowo utrudniał ich życie niestrudzenie biegający między Vertonghenem i Alderweireldem debiutant Origi (jego wysiłki mogły nawet zakończyć się golem – kiedy podczas zamieszania po rzucie rożnym Milnera trafił w poprzeczkę), ale także Coutinho, Lallana, Milner i Can angażowali się w pressing jeszcze na połowie gospodarzy. Tradycyjnie pracujący najciężej Milner miał 13,1 km, w trakcie których zapisaliśmy mu 82 sprinty. W sumie: trafiła kosa na kamień, także jeśli wspomnieć wszystkie starcia Milnera z Rose’em przy linii bocznej. Czytaj dalej

Północnolondyńskie DVD

Uprzedzając wszelkie żarty z marnej częstotliwości efektownych zwycięstw Tottenhamu nad drużynami z czołówki Premier League (ostatni był triumf nad Chelsea, odniesiony 1 stycznia – dzieci poczęte na fali tamtego uniesienia zdążyły się już urodzić…): tak, wypaliłem sobie DVD z tym meczem i zamierzam do niego wracać w trakcie długich zimowych wieczorów. Zarazem: nie zamierzam z niego wyciągać żadnych daleko idących wniosków; kac przeżywany od środy po porażce w Pucharze Ligi z Arsenalem, powróci już we czwartek, kiedy Tottenham przegra w Lidze Europy z Monaco. Biografia kibica tej drużyny naznaczona jest takimi momentami: pojedynczymi krokami naprzód, po których następowały dwa kroki wstecz. Żeby nie szukać daleko: zwycięstwo drużyny Andre Villasa-Boasa nad Arsenalem, pozwalające zwiększyć przewagę w tabeli nad Kanonierami do siedmiu punktów i połączone z deklaracją trenera, że rywale znaleźli się właśnie na „negatywnej spirali”, która powiedzie ich w dół – wszystko chyba tylko po to, żeby dwa miesiące później, kiedy północnolondyńska hierarchia wróciła do normy z ostatnich dekad, bolało jeszcze bardziej. Czytaj dalej

Czy Diego Costa był człowiekiem meczu

Po raz pierwszy od wielu tygodni Jose Mourinho miał naprawdę udany wieczór. Siedział, tak sobie wyobrażam, na wygodnej kanapie, i przy kieliszku wytrawnego Dão czy Douro z krzywym uśmiechem wysłuchiwał, jak eksperci Match of the Day marudzą coś na temat Diego Costy – zupełnie tak, jak przed kilkoma laty w jakimś telewizyjnym show w Hiszpanii marudzili coś na temat innego trenowanego przezeń wroga publicznego, Portugalczyka Pepe. Uwielbia ten stan. Moralne wzmożenie, zafrasowane twarze, przypominanie pryncypiów, wytykanie palcem. I komplet punktów na koncie. I jeszcze wpadka tych, którzy przez pierwsze pięć kolejek wygrali pięć razy, nie tracąc ani jednego gola: porażka Manchesteru City z West Hamem, powodująca, że strata jego piłkarzy do lidera zmalała do, ekhem, zaledwie ośmiu punktów.

Smakowało mu wszystko: że Dão czy Douro to jasne, ale także to, że znów wygrał z Arsenalem, i to, że Arsene Wenger po raz kolejny nie wytrzymał nerwowo ich konfrontacji, zarówno przed meczem, kiedy podawał mu rękę z zauważalną niechęcią, jak po, kiedy najpierw zbiegł jak najszybciej do tunelu, a potem aż krztusił się z oburzenia na zachowanie Diego Costy. Czytaj dalej