Archiwum kategorii: Premier League

Mourinho kontra Klopp, czyli kiedy gorsi przegrywają

No dobrze, przypuśćmy, że piłka po strzale Bergwijna zmieściła się jednak w bramce Allisona, a nie odbiła się od słupka. Albo przypuśćmy, że Holender wykorzystał swoją pierwszą okazję – tę, która nadarzyła się tuż po przerwie. Albo że do siatki trafił Harry Kane, główkujący po rzucie rożnym podyktowanym chwilę po tamtym słupku. Przypuśćmy, że Tottenham wygrał jednak ten mecz albo przynajmniej go nie przegrał, bo Firmino nie zdołał się urwać Alderweireldowi w ostatniej minucie. Czy wypowiedziane po ostatnim gwizdku przez José Mourinho zdanie o tym, że jego zespół był lepszy, stałoby się wówczas prawdziwsze?

Wiem, nigdy nie dojdziemy w tej sprawie do zgody. Czy lepsza drużyna to ta, która wygrywa mecz? A może w drodze po zwycięstwo powinna grać w pewien określony sposób? Jeśli np. zalicza się do czołowych drużyn świata (czołowych to znaczy najbogatszych, najpopularniejszych, mających w składzie wielkie gwiazdy, a na ławce wielkiego trenera), jest zobligowana do wygrywania w pewnym określonym stylu? Powinna wychodzić na boisko z myślą o atakowaniu od pierwszej do ostatniej minuty, o rozmontowaniu obrony rywala przy użyciu możliwie jak największej liczby sposobów, o narzuceniu mu swoich warunków – zupełnie jak wczoraj Liverpool, próbujący skrzydłami i środkiem, szybko i cierpliwie, z dystansu i z pola karnego, a ostatecznie wygrywający dzięki stałemu fragmentowi gry? Powinna cechować się odwagą i skłonnością do podejmowania ryzyka, bo przecież właśnie ryzyka wymaga konsekwentne myślenie o ofensywie w starciu z drużyną, której jedyną bronią i jedynym pomysłem na przeciwstawienie się temu złożonemu arsenałowi środków jest kontratak – prawda, że zwykle zabójczo skuteczny? A może w drodze po zwycięstwo wystarczy właśnie skupić się na ograniczeniu przeciwnikowi swobody, a potem wykorzystaniu jednego czy dwóch jego błędów i dograniu spotkania do końca jak najmniejszym nakładem sił (przypuśćmy, że po strzale Bergwijna piłka zmieściła się jednak w bramce – czy nie tak właśnie toczyłoby się dalej wczorajsze spotkanie na Anfield)?

Tak, wiem. Dla większości z Was te pytania są kompletnie bez sensu. Dla większości z Was najważniejszym elementem sztuki trenerskiej jest wygrywanie. Z pewnością jest ono najważniejszym elementem sztuki trenerskiej dla José Mourinho. „Nie sądzę, by w tej kwestii coś się zmieniło przez ostatnich 100 lat… Nie ma takiego dzieciaka, nawet grającego z kuzynem czy ojcem w przydomowym ogródku, który grałby po to, żeby przegrać – mówił wkrótce po zdobyciu swojego ostatniego mistrzostwa Anglii z Chelsea. – Natura tego sportu, jego sens się nie zmieniły. Gra się po to, żeby wygrać. Sam jako dzieciak grałem sporo meczów w sąsiedztwie. I pamiętam jedynie zacięte boje o wygraną”. 

Zaciętości faktycznie jego Tottenhamowi odmówić nie sposób i jeśli mimo wszystko z uznaniem przyglądam się tej drużynie w ostatnich tygodniach, cieszy mnie mocno to, że ma ona oblicze nie tylko świetnie się rozumiejących Kane’a i Sona, ale także nieodpuszczającego w walce o każdą piłkę Hojbjerga: jeśli wkrótce po przyjściu do klubu Portugalczyk narzekał, że jego nowi podopieczni są „zbyt mili”, chyba nie powtórzyłby już tej frazy. Widzę, jak Mourinho przebudował zespół na swoją modłę – i nie mogę nie podziwiać jego wpływu na prezesa Levy’ego, który mimo dramatycznego spadku dochodów z powodu pandemii wsparł tę przebudowę na rynku transferowym. Widzę, że sprzyja mu mnóstwo okoliczności: że znów może grać swoją ulubioną rolę autsajdera (nawet jeśli Tottenham należy do finansowej elity europejskiego futbolu, to mistrzostw czy pucharów nie zdobył od dawna i trudno mu się równać z tymi największymi – w Realu czy Manchesterze United Portugalczyk raczej nie mógł nikogo nabrać na starą śpiewkę o skrzywdzonym chłopcu wśród rekinów). Że przy pustych trybunach północnolondyńska publiczność nie wyraża swojej dezaprobaty z powodu faktu, że w zasadzie każdy kolejny rywal częściej utrzymuje się przy piłce, i to na połowie Tottenhamu. Że skrócony okres przygotowawczy, zdarzające się kontuzje czy przypadki zakażeń koronawirusem, a także konieczność grania dwa razy w tygodniu zakłóciły rytm drużynom stawiającym na futbol bardziej proaktywny i wymagający bardziej metodycznego przygotowania. Że najważniejsi rywale Tottenhamu w Anglii mają swoje problemy i że w ogóle piłka nożna znalazła się w takiej fazie rozwoju – a raczej w takiej fazie cyklu, w którym ów rozwój przebiega – że trenerzy od wyników znów mogą nieść głowę uniesioną wyżej od tych, którzy myślą także o stylu i pięknie gry.

Nie wykluczam więc, że na koniec sezonu z rozdziawioną gębą będę przyglądał się José Mourinho radośnie wskakującemu na plecy Llorisa czy Kane’a wznoszących w górę jakiś puchar i starannie pilnującemu przy tym, by korzystnie wypaść na historycznym niewątpliwie zdjęciu. „It’s lucky for Spurs when the year ends in 1”, śpiewał kiedyś związany z Tottenhamem zespół Chas’n’Dave, a rok 2021 w istocie kończy się cyfrą jeden. Po zakończeniu spotkania na Anfield z ulgą obejrzałem jednak grę piłkarzy Marcelo Bielsy w meczu z Newcastle, bo to jest futbol, który pokochałem i za którym tęsknię.

Prosta rzecz: w meczu Liverpool-Tottenham wygrała lepsza drużyna, niezależnie od tego, jak bardzo Mourinho próbowałby wyprowadzić z równowagi Jurgena Kloppa po ostatnim gwizdku (próbował to zresztą zrobić także przed meczem, bałamutnie kwestionując osłabienia gospodarzy). Skądinąd fakt, że Portugalczyk z tygodnia na tydzień coraz chętniej sięga po psychologiczne gierki, również zdaje się świadczyć o tym, że zwietrzył szansę na sukces w tym roku. Sukces, który i tym razem miałby zamknąć usta pięknoduchom, pytającym o kwestię stylu.

Idę do Kanossy

Nawet w życiu cesarzy zdarzają się takie chwile, że muszą przywdziać worek pokutny i uklęknąć na śniegu – pocieszam się teraz, przystępując do odwoływania różnych gromkich oskarżeń, rzuconych na tym blogu pod adresem ekipy trzymającej dziś władzę nad moim ukochanym klubem. Nie dalej jak w lipcu, po meczu z Sheffield United, sporządziłem przecież prokuratorską mowę przeciwko Jose Mourinho, nie dalej jak we wrześniu, po spotkaniu z Evertonem, rozszerzałem ją na Daniela Levy’ego, a tu proszę: w trzecim tygodniu listopada Tottenham Mourinho i Levy’ego jest na pierwszym miejscu w tabeli. Niemal jedna czwarta sezonu za nami – to już wystarczająco długo, żeby serio wymieniać tę drużynę wśród kandydatów na mistrza kraju, zwłaszcza w tak zwariowanym sezonie, jak obecny, gdzie pandemia skomplikowała plany niejednego zespołu, gdzie brak publiczności pozbawia atutu własnego boiska, gdzie decyzje sędziów zwiększają przypadkowość gry, gdzie Liverpool coraz bardziej chyba zmęczonego pracą w Anglii Jurgena Kloppa zaczęły dopadać kontuzje, gdzie Manchester City Guardioli ewidentnie znalazł się w dołku, a Arsenal Artety czy Chelsea Lamparda wciąż jeszcze pozostają w fazie budowania.

Jose Mourinho nie lubi tego: bycia wymienianym w gronie faworytów. Od zawsze próbuje odgrywać rolę autsajdera, prześladowanego przez możnych tego świata. Nawet w największych i najbogatszych klubach Europy próbował grać tę rolę, wznosząc wokół drużyny mury oblężonej twierdzy i przekonując, że jakieś bliżej nieokreślone ciemne siły sprzyjają rywalom, a o ileż łatwiej jest mu w Tottenhamie, pod względem liczonego w trofeach dorobku faktycznie odstającym od poprzednich miejsc pracy Portugalczyka. Pytany o szanse na tytuł, konsekwentnie je więc umniejsza, mówiąc, że liczy się tylko zwycięstwo w najbliższym meczu, ale w głębi serca wie pewnie już, że po raz kolejny w jego nomadycznej karierze drugi sezon w klubie może być sezonem najlepszym. Sprzyjają mu nie tylko kłopoty rywali i nie tylko bezprecedensowe wsparcie, jakie tego lata dostał na rynku transferowym od ostrożnego zwykle prezesa: sprzyja mu fakt, że piłkarze, z którymi przyszło mu pracować w północnym Londynie, gotowi są naprawdę poświęcić wiele, by wspólnie osiągnąć upragniony sukces.

Pierwszym, co poświęcili, był oczywiście styl gry: proaktywny futbol, jaki grali pod zwolnionym równo rok temu Mauricio Pochettino. Za czasów Mourinho przywiązanie do pressingu i mówienie o narzucaniu rywalom własnych warunków zostało zepchnięte daleko na liście priorytetów, a myślenie o ofensywie ogranicza się do błyskawicznego przejścia z fazy głębokiej zwykle defensywy do zabójczego kontrataku. Owszem: te kilkusekundowe szarże Sona ogląda się z zapartym tchem, owszem: bardzo często kończą je piękne bramki, a wypada też przyznać, że w tym sezonie Tottenham zdobywa ich wyjątkowo dużo, ale pomiędzy nimi są długie minuty przyglądania się, jak kolejni rywale próbują sforsować ustawiony przed bramką Llorisa mur i denerwowanie się, że w końcu im się uda.

Rzecz jednak w tym, że udaje im się coraz rzadziej. W meczu z Manchesterem City Tottenhamowi (nie po raz pierwszy zresztą w historii starć między tymi drużynami) pomógł VAR, generalnie jednak drużyna broniła się ofiarnie i skutecznie, a pierwszą prawdziwie trudną interwencję Lloris musiał wykonać dopiero w 90. minucie. Niby Dierowi i Alderweireldowi brakuje szybkości, ale wczoraj obaj ustawiali się fantastycznie, żaden z zawodników City nie był w stanie przedrzeć się za ich plecy, a gdy raz to się stało, to wślizg Belga, powstrzymującego w pierwszej połowie szarżującego Jesusa, był po prostu znakomity. Patrolujący przestrzeń przed linią obrony Hojbjerg wyrasta w Tottenhamie (mimo konkurencji z Sonem i Kane’em) na piłkarza sezonu, a na pewno jest transferem sezonu, zważywszy na sumę, jaką za niego zapłacono, i porównywanie jego roli z tą, jaką w pierwszej Chelsea Mourinho odgrywał Makelele, nie wydaje się wcale przesadne. Z Manchesterem City bardzo dobrze zagrali też boczni obrońcy, Regulion i Aurier, asekurowani zresztą nieustannie przez Hojbjerga i Sissoko. Mogli sobie piłkarze gości dośrodkować aż 19 razy – nic z tego nie wynikało, a fakt, że sfrustrowany brakiem przestrzeni de Bruyne coraz częściej uderzał z dystansu również mówi wiele o wytrzymałości rygla zasuniętego przez graczy Mourinho. Na 22 strzały City aż 17 było niecelnych.

To jest oczywiście osobny – i przykry dla wielbicieli Pepa Guardioli, który w najlepszych latach pracy z Barceloną i Bayernem zdawał się wymyślać piłkę na nowo – wątek, ale w dzisiejszych czasach coraz łatwiej gra się przeciwko jego drużynie. Trochę jak w ostatnich miesiącach pracy Pochettino w Tottenhamie: jej pressing nie jest już tak intensywny, jej napastnicy nie tak groźni w polu karnym rywali, a wymiana podań z dala od stref dla rywali MC wrażliwych może i cieszy oko, ale częściej jednak usypia: kibiców, bo nie przeciwnika, świadomego, że przy pierwszym błędzie będzie mógł wyprowadzić kontrę, przeciwko której City zdoła się obronić.

Zobaczmy zresztą pierwszą bramkę Tottenhamu. Na to, że Ndombele potrafi przenieść grę z obrony do ataku zarówno dryblingiem, jak celnym podaniem, można już było się przygotować, podobnie jak na to, że Francuz świetnie radzi sobie naciskany – ale tym razem nawet o naciskaniu nie było mowy, kiedy zagrywał piłkę do wbiegającego za plecy obrońców Sona. O tym, że Son czy Bergwijn będą atakować przestrzeń przed bramką, a Kane raczej cofnie się głębiej, wyciągając za sobą stoperów i czekając na okazję do wypuszczenia w bój kolegów (zrobił to w drugiej połowie przy akcji Sona i asystując przy golu Lo Celso), również było wiadomo: ale kiedy Ndombele podawał piłkę Koreańczykowi, obrońcy City robili właśnie krok czy dwa w kierunku Anglika i zostawiali strzelcowi bramki dodatkowy metr. Wszystko tu było przewidywalne i jasne, wszystko było – z perspektywy Manchesteru City – do uniknięcia.

Wszystko to już widzieliśmy tyle razy. Może poza jednym: że najlepszy na boisku Harry Kane, środkowy napastnik, który ani razu nie strzelił na bramkę Edersona (trafienia ze spalonego, po jednej z firmowych kontr Tottenhamu i podaniu Sona, nie liczę), za to fenomenalnie obsługiwał kolegów, walczył o piłkę, zastawiał się, pozwalał się faulować (mój ulubiony moment meczu to okres między 87. i 88. minutą, kiedy gospodarze dwukrotnie zmusili gości do nieprzepisowego przerwania akcji, co przyniosło im żółte kartki, a Tottenhamowi: zarobionych kilkadziesiąt sekund) i sam faulował, kiedy było trzeba; ten Harry Kane z sezonu 2020/21 jest nowym Harrym Kane’em. Zasięg jego podań wprawdzie podziwialiśmy już w poprzednich latach, ale miały zwykle miejsce na wcześniejszych etapach akcji, kiedy Anglik rzucał kilkudziesięciometrową piłkę do biegnącego po skrzydle bocznego obrońcy, ale raczej po to, by samemu wpaść w pole karne i tam czekać na dośrodkowanie. Tym razem coraz częściej jego akcje wykańczają koledzy, a liczba asyst i średnia pozycja na boisku wskazują, że zamiast mówić o dziewiątce w typie Drogby czy Benzemy, powinniśmy raczej używać liczby „dziewięć i pół”. I tę zmianę z pewnością zawdzięczamy Jose Mourinho, który zauważywszy skłonność Kane’a do cofania się po piłkę coraz głębiej i głębiej, zachęcił jego kolegów, by sami atakowali odważniej, nie czekając, aż lider ofensywy znów zajmie miejsce na środku ataku.

No więc wyrażam niniejszym skruchę, otwarcie przyznając, że ten worek pokutny wcale nie jest aż tak niewygodny. Wygrywanie jest przyjemne. Patrzenie na tabelę Premier League, na listę najlepszych strzelców i najczęściej asystujących, jest przyjemne. Poczucie, że piłkarze twojej ukochanej drużyny potrafią podjąć walkę z każdym – nawet jeśli wiarę w siebie dał im niejaki Jose Mario dos Santos Felix Mourinho – jest przyjemne. Wiadomo, że Kanossa nie była ostatnim aktem sporu o inwestyturę, podobnie jak wiadomo, że po drugich sezonach Mourinho przychodzą zwykle trzecie, a po nich z kolei zostaje spalona ziemia, na razie jednak nie muszę zaprzątać sobie tym głowy. Na razie w mojej głowie nieśmiało kiełkuje myśl o jakimś nowym trofeum w mocno przykurzonej klubowej gablocie i o tym, że ten cholerny Portugalczyk może wciąż jeszcze wie, jak się o takie trofeum wystarać.

Balon Bale’a

Odwróciłem wzrok od ekranu. Wyłączyłem. Wstyd się przyznać: podniosłem głos na dwóch skaczących po łóżku nastolatków. Postanowiłem, że nie napiszę o tym meczu ani słowa. Rzuciłem się w wir pracy. Naprawdę próbowałem zapomnieć. Nie potrafiłem.

Nie, nie mam zamiaru tłumaczyć po raz nie wiadomo już który w dziejach tego bloga, że na tym właśnie polega kibicowanie Tottenhamowi i że wypuszczanie trzybramkowego prowadzenia zajmuje w DNA tej drużyny poczesne miejsce (inna sprawa, że wypuszczenie trzybramkowego prowadzenia w ciągu ostatnich dziesięciu minut meczu nawet jak na północnolondyńskie standardy wypada uznać za niezłe osiągnięcie). Nie, nie mam zamiaru narzekać, że nawet trener o takiej woli zwyciężania jak Mourinho nie jest w stanie odmienić oblicza tej drużyny. Usprawiedliwień szukać również nie mam, rzecz jasna, zamiaru – pisać o wyrwaniu z rytmu podczas przerwy na reprezentację, o zmęczeniu, które wkradło się w końcówce wyjątkowo intensywnego spotkania, o tym, że po siedmiu transferach drużyna ewidentnie znalazła się w fazie przebudowy i tak dalej. Nawet o wyjątkowej urodzie wyrównującej bramki Lanziniego wspominać nie będę: dla każdego kibica Tottenhamu jest jasne, że strzały życia wychodzą rywalom w meczach akurat z naszą drużyną.

Napiszę o Bale’u, bo to jego wejście na boisko odmieniło losy tych derbów. Nie mam pretensji za tę zmianę: kiedyś musiało do niej dojść, kiedyś Walijczyk musiał się pojawić na boisku i kiedyś musiało się okazać, że jednak nie jest nadczłowiekiem. Kamery towarzyszyły mu od pierwszych chwil w Tottenhamie, oglądaliśmy go siedzącego w loży podczas poprzednich spotkań, oglądaliśmy wideo z treningów, oglądaliśmy dzisiaj na ławce i podczas rozgrzewki, wzruszaliśmy się i marzyliśmy bez ograniczeń, balon emocji puchł z każdą minutą i w końcu trzeba było spuścić z niego powietrze.

Kiedy w siedemdziesiątej drugiej minucie Gareth Bale pojawił się na murawie, a co tam, przyznam się: łamał mi się głos ze wzruszenia i głośno fantazjowałem o tym, że to on będzie wykonawcą rzutu wolnego i że zdobędzie gola przy pierwszym kontakcie z piłką. Później jednak nie mogłem nie zauważyć, że drużyna straciła rytm, jakby wejście Walijczyka odebrało jej całą energię. Zapewne: prawdziwym problemem było zmęczenie Ndombele i fakt, że wprowadzony w jego miejsce Winks nie zdołał przywrócić gospodarzom kontroli nad piłką, ale pisząc to wciąż mam w uszach własny okrzyk, kiedy w końcówce wyglądało na to, że powrócony na łono drużyny Bale przesądzi jednak o losach spotkania. Wszyscy patrzyliśmy tylko na niego. Wszyscy czekaliśmy, aż zrobi coś nadzwyczajnego. Co gorsza: czekali także jego koledzy, jakby nie zauważając, że do każdej piłki startuje z opóźnieniem i że w grze obronnej widać go znacznie mniej niż mającego już w nogach osiemdziesiąt minut z hakiem Kane’a. Niesamowity to był kwadrans, jakbyśmy wszyscy dali się zaczarować – wszyscy poza piłkarzami West Hamu oczywiście.

Bardzo dobra była taktyka Jose Mourinho na mecz z West Hamem. Fenomenalnie grał cofający się daleko od pola karnego rywali Kane. Imponujące były wejścia Sona i Bergwijna za linię obrońców West Hamu. Tercet Sissoko-Ndombele-Hojbjerg panował nad sytuacją w środku pola. Sanchez i Alderweireld z trudem bo z trudem, ale radzili sobie z Antonio. W kąciku ekranu pokazywała się tabela, w której Tottenham był na drugim miejscu. A potem wszedł Gareth Bale i wszyscy zapomnieli, że piłka nożna jest sportem zespołowym.

Zwycięski Tottenham z twarzą Lameli

Miejmy to szybko z głowy: tak, ten mecz mógł się obejść bez czerwonej kartki Martiala, a upadając na ziemię Lamela odegrał niezły teatrzyk. Tak, Francuz w gruncie rzeczy odpowiadał na zaczepne uderzenie Argentyńczyka, a jedyna różnica między dwoma ciosami polegała na tym, że ten Martiala trafił w twarz, za co sędziowie wyrzucają z boiska. Tak, postępując w zgodzie ze zdrowym rozsądkiem, a może nawet elementarnym poczuciem sprawiedliwości sędzia mógł obu piłkarzom pokazać żółte kartki albo wręcz poprzestać na upomnieniu. Tak, pisząc o jego decyzji trudno nie wspomnieć o przedmeczowych wywodach Jose Mourinho o tym, że na Old Trafford wyniku końcowego można być pewnym dopiero po powrocie do domu, bo nawet po ostatnim gwizdku sędzia gotów jest jeszcze wejść do szatni, wyciągnąć bramkarza spod prysznica i kazać mu bronić karnego Bruno Fernandesa. Tak, nie dowiemy się nigdy, czy tamten komentarz Portugalczyka wywarł jakiś wpływ na pracę Anthony’ego Taylora, zwłaszcza że kiedy po trzydziestu sekundach dyktował jedenastkę za faul Sancheza na Martialu (tak, bezdyskusyjny) musiał się liczyć z perspektywą kąśliwych uwag trenera gości; inna sprawa, że bardziej ewidentna czerwona kartka należała się Shawowi za atak z tyłu na nogi szarżującego Lucasa Moury w końcówce spotkania, o czym Mourinho nie omieszkał po meczu przypomnieć, w swoim stylu deklarując, że incydentu z Lamelą za to nie widział. Tak, Lamela nie zachował się fair, ale zdaje się, że jego zachowanie może oznaczać, iż drużyna wyciągnęła wnioski ze sfilmowanych przez ekipę Amazona i pokazanych w miniserialu „All or nothing” napomnień Mourinho, że tworzą ją chłopcy zbyt mili i że prawdziwi zwycięzcy rzadko bywają naprawdę mili. Tak, Argentyńczyk ze swoją agresją, nieustępliwością i cwaniactwem idealnie pasuje do profilu psychologicznego zawodnika pożądanego przez obecnego trenera Tottenhamu.

Ale skoro to wszystko powiedzieliśmy, możemy napisać coś jeszcze: gospodarze sami są sobie winni. Komedia pomyłek w obronie Manchesteru United, brak komunikacji, czujności, zwyczajnego refleksu była przyczyną utraty co najmniej trzech goli, a Tottenham prowadził i stwarzał sobie okazję za okazją już przed czerwoną kartką Martiala (przypomnieć warto choćby świetne podanie Lameli do Sona, który tym razem zbyt daleko wypuścił sobie piłkę i de Gea dopadł do niej pierwszy). Na kilka sekund przed wyrównującą bramką Ndombele w polu karnym MU był jeden jedyny Lamela i to jego pressing stał się przyczyną kłopotów Bailly’ego, Maguire’a, a w końcu Shawa. Szybko wykonany rzut wolny Kane’a i wypuszczenie przezeń Sona sam na sam z de Geą również było czymś, czego można było uniknąć, zwłaszcza jak się pamięta z poprzedniego sezonu szybki wyrzut z autu Auriera, błyskawicznie obsłużonego przez chłopca do podawania piłek, oraz to, że piłkarze Tottenhamu szybko rozgrywali podobne rzuty wolne jeszcze za Pochettino. I tym razem winowajcami byli Shaw, Bailly i Maguire. Trzeci gol? Czy naprawdę można tłumaczyć szokiem po czerwonej kartce podanie Bailly’ego w kierunku Maticia, z dziecinną łatwością ogranego przez Kane’a, a później to błyskawiczne rozegranie gości w polu karnym United? A gapiostwo Bailly’ego i Maticia przy drugim golu Sona?

Mój krytyczny stosunek do Jose Mourinho jest powszechnie znany. Nie lubię gierek z sędziami, wiecznego zgrywania ofiary i budowania wokół drużyny atmosfery oblężonej twierdzy (nie dalej, jak tydzień temu Portugalczyk mówił, że nie ma wrażenia, by Tottenham był dostatecznie szanowany przez władze angielskiej piłki). Jeszcze bardziej nie lubię futbolu reaktywnego. Nie mogę jednak nie zauważyć i nie docenić, że w ciągu ostatnich ośmiu dni drużyna musiała rozegrać cztery mecze i poradziła sobie z tym wyzwaniem imponująco. Że bardzo dobrze grała z Newcastle i straciła wygraną po mocno kontrowersyjnym karnym. Że odrobiła stratę w meczu Pucharu Ligi z Chelsea i wytrzymała nerwowo serię rzutów karnych, a spokój i uśmiech jej trenera oraz sposób, w jaki dominował nad Frankiem Lampardem i jego sztabem wchodząc w ich przestrzeń i rozpraszając przygotowania do karnych, musiał się piłkarzom udzielić. Że rozgromiła Maccabi Hajfa w ostatniej rundzie eliminacji Ligi Europejskiej. Że duet Kane – Son rozumie się z podobną telepatią, jak w najlepszych czasach Kane z Dele Allim – i że Anglik imponuje nie tylko dokładnością strzałów, ale także podań, i to zdecydowanie dalekiego zasięgu. Że Lo Celso i Ndombele zaczęli grać na miarę oczekiwań, że odstawiony od składu Alli ciężko pracuje, by do niego wrócić, że rośnie forma Bergwijna i Moury, że przyjście Reguliona i Doherty’ego bardzo poprawiło grę Auriera i Daviesa, a w końcu: że okienko transferowe Tottenhamu mimo kryzysu pandemicznego zamyka się naprawdę imponująco, bo przyjście Bale’a, z meczu na mecz coraz lepszego Hojbjerga, wspomnianych Doherty’ego i Reguliona, Harta, a ostatnio jeszcze Carlosa Viniciusa nie wiązało się jakimiś horrendalnymi wydatkami.

To jedna z najbardziej zużytych klisz w pisaniu o Jose Mourinho, ale poparta faktami: że w drugim sezonie pracy z każdym kolejnym klubem coś wygrywał. W Lidze Europy i w Pucharze Ligi sprzyjało mu szczęście w losowaniu. Kolejkę ligową przed przerwą na reprezentację zamknął imponująco (tam do licha, pamiętam, że sześć goli na Old Trafford strzelił w 2011 r. Manchester City z Balotellim w składzie i wiem, że to musiało boleć bardziej, ale Tottenhamowi taki sukces tutaj nie zdarzył się nigdy), a jeszcze przed jej rozegraniem zdążył się upomnieć publicznie, by Gareth Southgate nie zajeździł mu Kane’a. Za dwa tygodnie do Sona i Kane’a w ofensywie ma dołączyć pewien zdradzający niejaką słabość do golfa Walijczyk… W gruncie rzeczy jedyne, co jest w stanie popsuć humor kibicowi Tottenhamu tego wieczora, to myśl, że uparcie pokazywany w trakcie transmisji dzisiejszego meczu z Old Trafford Ed Woodward wysyłał właśnie esemesa do Mauricio Pochettino.

Nowych nie znajdziesz krain, czyli powrót Bale’a

Prezes zaciera ręce. Sponsorzy, ci dotychczasowi i ci potencjalni, są zachwyceni. Telewizje zwiększają liczbę transmisji. Trener? Ma orzech do zgryzienia. Eksperci od futbolu? Nie kryją wątpliwości. Kibice? Od paru dni nie śpią z nadmiaru emocji.

Gareth Bale podczas treningu Tottenhamu na stadionie Wisły, 17 września 2008 r. / Fot. Michał Okoński

Z tym ostatnim wątkiem uporać się najłatwiej. W końcu sam jestem kibicem. Wiem, co to znaczy, stale i wciąż żyć przeszłością. Wiem, co to znaczy, z upływem kolejnych sezonów stawać się coraz bardziej sentymentalnym durniem, który jeśli idzie o dawnych idoli, jest w stanie przejść do porządku nad listą kontuzji, podejrzeniem o poczucie nasycenia i wypalenia, nade wszystko zaś: zwyczajnym upływem czasu, z którego w przypadku Garetha Bale’a wynika jasno, że dynamiki, którą prezentował w sezonie 2012/13, kiedy nie tylko nad drużynę Tottenhamu wyrastał o dwie głowy, ale i całą Premier League o głowę przerastał, z podobną do tamtej regularnością nie będzie w stanie osiągnąć już nigdy. Kibic nie zawraca sobie głowy niewygodnymi pytaniami, choćby takimi, które nasuwała lektura niedawnego tekstu Dominika Piechoty na portalu Newonce: o tym, że radość grania wyparowała z niego już dawno i że w gruncie rzeczy cała ta piłka podczas ostatnich miesięcy w Madrycie również przestała go interesować. Kibic pamięta, jak zostawiał za sobą Maicona w meczach Tottenhamu z Interem, cóż z tego, że było to blisko dekadę temu. Obudzony w środku nocy na dźwięk nazwiska Bale wylicza bez zastanowienia: transfer świetnie wykonującego rzuty wolne nastolatka z Southamptonu, feralną serię spotkań bez wygranej z Walijczykiem w składzie, dylemat przesądnego Harry’ego Redknappa, czy w tej sytuacji nie lepiej będzie chłopaka sprzedać, w końcu zaś przełamanie, hattrick na San Siro i narodziny gwiazdy. Kibic pamięta, jak Andre Villas-Boas wymyślił biegającemu dotąd na lewej flance zawodnikowi nową pozycję na boisku, a potem pamięta te wszystkie oszałamiające rajdy i obłędne gole, w których szybkość szła w parze z siłą, a technika z brawurą. Ileż to razy w swoim ostatnim sezonie na Wyspach, gdy piłkarze i dziennikarze wybierali go piłkarzem roku, Gareth Bale sam przesądzał o losach meczu, urywając się rywalom na połowie boiska i po prostu pędząc do przodu albo znajdując sobie odrobinę miejsca przed polem karnym rywala i stamtąd uderzając nie do obrony?

Jasna sprawa: po transferze do Realu kibic stracił zainteresowanie dalszymi losami dotychczasowego ulubieńca, choć nie udało mu się przecież nie usłyszeć o akcji z finału Copa del Rey, kiedy szarżujący na bramkę Barcelony Bale wymijał Marca Bartrę dobry metr za linią boczną, albo o golu, jaki strzelił Atletico w finale Ligi Mistrzów, czy wreszcie o tym, że powtórzył ów wyczyn jeszcze raz – zdobywając dwie bramki w finale Champions League z Liverpoolem, z których jedna była w dodatku niezwykle efektowną przewrotką. Wiadomości o bardzo bliskim już przed rokiem wyjeździe do Chin kibic starał się puszczać mimo uszu: oznaczałyby przecież potwierdzenie hipotezy, że z dawnego idola ulotniły się czysto sportowe ambicje i że chce po prostu przez kolejnych kilka lat zarabiać więcej i więcej, nie troszcząc się już o wymogi rywalizacji o miejsce w składzie czołowego klubu świata oraz związaną z tym presję hiszpańskich kibiców i mediów. To przed nimi – w kółko wypominającymi mu niebywałą zaiste pensję, jaką pobierał w Realu, i formułującymi oczywiste skądinąd przekonanie, że za taką kasę powinien dawać z siebie dużo więcej – chował się przecież na podmadryckich polach golfowych.

Kibic nie wdawał się więc w szczegóły. Nie zaglądał w metrykę, nie miał poczucia, że wszystko, co najlepsze w karierze tego zawodnika, wydarzyło się już dawno temu. A może nie: może miał poczucie, że wszystko, co najlepsze, wydarzyło się dawno temu, ale wydarzyło się właśnie w jego ukochanym klubie. A potem czas się zatrzymał. Sentyment się zakonserwował. Emocja nie osłabła, została jedynie poddana hibernacji, niezbędnej tak naprawdę, by móc pogodzić się z odejściem kogoś, kogo tak się lubiło. Tak samo było przecież z Keane’em, Defoe’em, Klinsmannem czy Sheringhamem, którzy odchodzili, by po roku, półtora, trzech lub czterech wrócić jednak na stare śmieci. Że nie było już tak dobrze, jak za pierwszym razem? Że w przypadku Klinsmanna na przykład całymi tygodniami czekało się, aż w końcu coś strzeli, a prawdziwa kanonada miała miejsce dopiero w meczu z Wimbledonem, ratującym skądinąd Tottenham przed spadkiem z ligi? Jako się rzekło: kibic nie wdawał się w szczegóły, po prostu tęsknił.

Bycie kibicem to stan umysłu. Kibicowska fantazja do listy marzeń o powrotach dopisuje Lukę Modricia i Christiana Eriksena, a dawniej nie miałaby przecież nic przeciwko temu, gdyby van der Vaart, Ginola albo Berbatow także skończyli karierę na White Hart Lane. „Powiedziałeś: Pojadę do innej ziemi, nad morze inne. / Jakieś inne znajdzie się miasto, jakieś lepsze miejsce”, powtarza sobie kibic fragmenty wiersza Kawafisa, a potem z satysfakcją dodaje: „Nowych nie znajdziesz krain ani innego morza. / To miasto pójdzie za tobą”, nawet jeśli oznacza to oczywiste wypaczenie sensu pesymistycznego skądinąd utworu.

Chociaż nie, nie przesadzajmy z tym Kawafisem. Kibic raczej przerabia po raz kolejny słynny w latach 80. przebój zespołu Wham!, tyle że nie śpiewa już „Wake Me Up, Before You Go-Go / Who needs Bale, when you’ve got Sissoko”, ale „Wake Me Up, Before You Go-Go / We’ve got Bale and we’ve got Sissoko”. Kibic, innymi słowy, w tej właśnie chwili jest najszczęśliwszy na świecie. Siedzi z nosem przy monitorze, patrzy na postępy, jakie na radarze lotów robi prywatny samolot, który z Madrytu kieruje się do Luton, ściąga z portali społecznościowych fotki fanów z trasy przejazdu samochodu wiozącego Bale’a do Hotspur Way, a w końcu odświeża w kółko klubową stronę, z nadzieją, że w końcu zobaczy swojego ulubieńca sfotografowanego na tle boisk ośrodka treningowego z koszulką w garści. Jutro, w którym trzeba będzie zmierzyć się z pytaniami o pozaemocjonalne sensy tego transferu, dla kibica może nigdy nie nadejść.

Szczęśliwy jest również sponsor. Ten nie pamięta oczywiście pięknych goli zdobytych przez Bale’a w meczach Tottenhamu ze Stoke, Norwich albo z West Hamem, bo przecież tak na codzień nie zajmuje się śledzeniem drużyn ze środka tabeli Premier League, ale finały Ligi Mistrzów ogląda zawsze i patrzył też na starcia Realu z Barceloną. Wie, że Bale strzelił jedną z najpiękniejszych bramek w dziejach finałów Champions League i jednego z najbardziej efektownych goli w dziejach El Clasico. Wie, że przez dobrych parę lat był najdroższym piłkarzem świata. Wie, że grał u boku Ronaldo i że zwykle od niego nie odstawał (w 251 meczach dla Realu strzelił 105 goli i miał 68 asyst). Wie, innymi słowy, że Bale to marka, w futbolowym cyrku wciąż jedna z najbardziej rozpoznawalnych. W świecie sponsora rozpoznawalność marki jest wszystkim: tu się nie pyta, czy mamy do czynienia z marką cokolwiek przyblakłą. Jest raczej tak, jak z wcześniejszym sprowadzeniem do Tottenhamu Jose Mourinho: dla sponsora, który chciałby wiązać swój wizerunek z futbolem, w przypadku północnolondyńskiego klubu na przykład przez wykupienie praw do nazwy stadionu, to gwarancja bezpiecznej stopy zwrotu; tego, że o tej drużynie będzie głośno, nawet jeśli (z perspektywy sponsora: chwilowo, zostawmy na boku kwestię, czy sponsor się nie myli) nie gra w Lidze Mistrzów. W tym sensie, czyli z marketingowo-biznesowego punktu widzenia, sprowadzenie Garetha Bale’a do Tottenhamu (podobnie jak kilka dni temu słynnej kapitanki żeńskiej reprezentacji USA Alex Morgan) jest brakującym elementem w układance.

Nie bez znaczenia oczywiście jest fakt, że prezes Levy w swoim stylu wykorzystał moment do przeprowadzenia transakcji z Realem idealny. Sytuacja Bale’a w Madrycie stała się tak napięta, że jego odejścia życzyli sobie wszyscy. Zinedine Zidane, przekonany, że wybierający golfa zamiast wypraw na mecze Walijczyk psuje morale w szatni. Prezes Florentino Perez, zmartwiony, że wypłaca astronomiczną pensję komuś, z kogo nie ma najmniejszego pożytku. Koledzy z drużyny, z którymi utrzymywał poprawne, ale raczej nie przyjacielskie relacje i z którymi nigdy nie imprezował wieczorami, wybierając wcześniejszy powrót do domu w dzielnicy La Finca i poranne odwożenie córek do pobliskiej szkoły British Council. W końcu fani Realu, zirytowani tymi wszystkimi obrazkami świetnie bawiącego się Bale’a na polu golfowym czy błaznującego na trybunach (sceny z maseczką założoną na oczy zamiast usta i nos, albo z „okularami” z rolek medycznej taśmy), kiedy jego koledzy mozolą się na boisku, albo powtarzający w kółko ów nieprawdziwy zarzut, że przez siedem lat nawet się porządnie nie nauczył hiszpańskiego, i z pewnością rozczarowani faktem, że po odejściu Ronaldo nie zdołał naturalnie wskoczyć w jego buty. Mniejsza z tym, że Bale mógł czuć się kozłem ofiarnym, na którym skupiła się krytyka, jaką w czasach słabszej formy Realu powinno się rozłożyć na wiele pięter madryckiej budowli, i że niesławny baner „Walia, golf, Madryt” miał być po prostu kumpelskim żartem, a nie faktycznym ustaleniem hierarchii wartości w życiu zawodnika. Z perspektywy prezesa Levy’ego w tym klinczu najważniejsze było to, że o ile rok temu na Bale’a stać było może jedynie nieliczących się z kasą Chińczyków, to teraz za dwanaście miesięcy jego pobytu w Londynie trzeba zapłacić marne kilkanaście milionów funtów w samej tygodniówce; lwią część pensji Bale’a wciąż będzie pokrywał Real.

Choć w układance Levy’ego najważniejsza jest oczywiście inna kwestia: być może Tottenham zdołał raz awansować do finału Ligi Mistrzów, być może przez kilka sezonów kończył rozgrywki Premier League w pierwszej czwórce, być może wdarł się do pierwszej dziesiątki najbogatszych klubów świata, ale przecież czuliśmy wszyscy, że nadal pozostaje w gronie uboższych krewnych, co to aspirują dopiero do miejsca u szczytu stołu. Że takim aspirującym był zarówno jego poprzedni trener, jak jego młodzi i głodni sukcesu (to wspomnienie również sobie zahibernowałem) podopieczni. Teraz jednak ma w końcu nadejść zasadnicza zmiana. Oto na jednym z najnowocześniejszych i najpiękniejszych stadionów świata, w drużynie prowadzonej przez trenera-celebrytę, pojawia się piłkarz-celebryta, czterokrotny triumfator Ligi Mistrzów, zawodnik o osiągnięciach, z którymi żaden inny gracz Tottenhamu równać się nie może (no, może Hugo Lloris swoim wygranym mundialem, ale w piłce klubowej Francuz nie ma do Bale’a startu), nawet jeśli poziomem sportowym wcale od niego nie odstaje, a może, strach powiedzieć: zdołał go już przewyższyć.

W ten sposób dochodzimy do wątpliwości eksperta i dylematów trenera. Statystyki z ostatnich kilku sezonów Bale’a (szczegółowo przeanalizował je Michael Cox w „The Atheltic”) pokazują w sposób nieubłagany, że najlepsze lata Walijczyk ma za sobą. Że z roku na rok notuje coraz mniej sprintów, dryblingów i goli, że coraz mniej gra i prawie wcale nie zdarzają mu się serie kilku meczów pod rząd – co nie jest tylko funkcją wypadnięcia z łask Zidane’a, ale po prostu kontuzji. W Premier League, fizycznie wymagającej wysiłku zdecydowanie większego niż La Liga, z grą o wiele bardziej kontaktową, Bale będzie narażony o wiele bardziej, a przecież trudno założyć, że po trudnościach ostatnich miesięcy – zarówno dotyczących jego sytuacji w klubie, jak związanych z pandemią – jest idealnie przygotowany do sezonu (w chwili, gdy piszę te słowa, przejście Bale’a jest zresztą wciąż niepotwierdzone, a „Marca” donosi, że Walijczyk przyjechał do Londynu z kontuzją, która wyłączy go z gry na parę tygodni). Trudno też się spodziewać, że po ogłoszeniu transferu tej rangi klub, który zaczął sezon od porażki w lidze i wymęczonej wygranej w Lidze Europy, da mu teraz kolejnych kilka tygodni na stopniowe dojście do formy. Bardziej prawdopodobny scenariusz mówi o jak najszybszym debiucie, gigantycznych – i siłą rzeczy niespełnionych – oczekiwaniach, a potem karuzeli urazów z gatunku tych, jakie uniemożliwiały mu sięgnięcie szczytów w Madrycie.

Oczywiście nie jest tak, że Gareth Bale nie pasuje do tej drużyny. Dla ustawionego na szpicy i szukającego kombinacji z wbiegającymi ze skrzydeł albo z drugiej linii zawodnikami Kane’a, wydaje się partnerem wręcz idealnym. Tylko co zrobić z najlepszym w poprzednim sezonie graczem Tottenhamu Sonem, co począć z tak lubianym przez Mourinho Lucasem Mourą, jak potraktować sprowadzonego zaledwie pół roku temu i strzelającego ważne bramki Bergwijna, albo kupionego przed rokiem i uważanego w Anglii trochę za materiał na nowego Bale’a Ryana Sessegnona? Jak poprowadzić również zarabiającego w Tottenhamie wielkie pieniądze, zdolnego niekiedy do fenomenalnej gry, ostatnio wszakże dołującego Dele Allego – jeszcze jednego młodego Anglika, chcącego przecież udowodnić światu, że nie zamierza poprzestać na wizerunku „złotego chłopca”, planującego odzyskanie miejsca w wyjściowej jedenastce nie tylko w klubie, ale i w reprezentacji? Na trzy miejsca obok Kane’a kandydatów jest aż za dużo, wszyscy chcą lub powinni grać, a przecież nie wymieniłem jeszcze – pewnie zresztą klub będzie chciał go w tej sytuacji sprzedać – najwaleczniejszego z nich wszystkich Lameli. Jose Mourinho, przypomnijmy, zawsze lubił pracę ze stosunkowo wąską kadrą.

Ileż tu znaków zapytania, dylematów, pól do potencjalnych konfliktów, które z pewnością dostarczać będą pożywki mediom, ale niekoniecznie przełożą się na lepszą grę całej drużyny? Nawet jeśli sprowadzając Bale’a Tottenham niewiele ryzykuje biznesowo, w sensie czysto sportowym zamienia prowadzenie drużyny w hazard. Zagrywki hazardowe leżą, jak wiemy aż za dobrze, w naturze Mourinho i Levy’ego i z pewnością przyniosły im niejeden sukces, ale co najmniej równie często prowadziły do klęsk, których wyliczenie zamieniłoby ten tekst w rozdział książki.

Na końcu musi więc zabrać głos kibic. W jego opowieści powrócony na ojczyzny łono Gareth Bale najpierw wraca do sił i zdrowia, a potem zrzuca z siebie madrycki ciężar i odzyskuje radość grania. Nie musi już porównywać się z Ronaldo, nie musi pozbywać się łatki najdroższego piłkarza świata, nie musi spełniać oczekiwań toksycznej publiki, dla której wszystko poniżej mistrzostwa kraju i triumfu w Lidze Mistrzów (i tak je zresztą zdobył) będzie niewybaczalną klęską. Tutaj naprawdę wystarczy, że co jakiś czas popędzi na bramkę rywala, huknie z dystansu, a potem z elfim uśmiechem pokaże serduszko do kamery. Tutaj zawsze był i będzie kochany.

PS. Tottenham bardzo, ale to bardzo potrzebował lewego obrońcy. Zostawiając emocje i marketing na boku, wypada zauważyć, że największym osiągnięciem tego dnia jest sprowadzenie Sergio Reguilona.

Wszystko albo nic? Nic

Można sprzedać swój serial do prężnie rozwijającej się platformy streamingowej, można wprowadzić swoją markę na największą w świecie platformę sprzedaży internetowej, można ściągnąć do drużyny kobiecej kapitankę reprezentacji USA i tym samym zwiększyć jeszcze rozpoznawalność klubu w świecie. Można mieć doskonałe kontrakty sponsorskie i świetną umowę z dostawcą strojów, można mieć oficjalnych partnerów od samochodów i opon, od zegarków, od usług bankowych i hotelarskich, od słodyczy, piwa i napojów energetycznych, od garniturów wreszcie. Można mieć jeden z najpiękniejszych stadionów Europy i jedno z najnowocześniejszych centrów treningowych. Można mieć w składzie kilka gwiazd, z mistrzem świata i królem strzelców mundialu na czele, można mieć trenera, którego nazwisko należało niegdyś do najgorętszych w świecie. I można przy tym wszystkim nie mieć rzeczy dla funkcjonowania drużyny piłkarskiej absolutnie podstawowych: pomysłu na grę, który nie byłby jedynie czyhaniem na okazję do kontrataku. Waleczności. Ducha. Stylu. Energii.

Tak, wiem, to zaledwie pierwszy mecz sezonu. Jeszcze się wszystko może odmienić. Jeszcze się ci piłkarze mogą wkurzyć i przestać chować jeden za drugim, co dotyczy szczególnie wybierającego zazwyczaj najbezpieczniejsze rozwiązania Winksa (Oliver Skipp, gdyby ktoś pytał, był wczoraj piłkarzem meczu w Norwich). Jeszcze Kane dostanie jakieś podanie umożliwiające mu zrobienie czegoś sensownego w polu karnym – zwłaszcza jeżeli w drugiej linii zaczną grać zawodnicy nieco bardziej kreatywni niż ci, których dziś oglądaliśmy w meczu z Evertonem, np. wciąż leczący kontuzję z końcówki poprzedniego sezonu Lo Celso albo Ndombele, po którego wejściu dzisiaj po raz pierwszy piłka ruszyła do przodu z impetem, zagrana bez dłuższego przetrzymywania przy nodze, jakby w oczekiwaniu, aż rywale zdążą się ustawić. Jeszcze w obronie zacznie grać Sanchez, o niebo szybszy od Alderweirelda, zostawianego dziś niemiłosiernie z tyłu przez Richarlisona. Jeszcze Doherty i Hojbjerg zaczną znajdować zrozumienie z kolegami, Son zacznie lepiej wybierać osobę do podania (w najlepszej dla Tottenhamu kontrze zamiast wyłożyć piłkę Kane’owi zaczekał, a potem przyglądał się, jak strzał Delego broni Pickford). Jeszcze…

Piszę, ale jakoś słabo w to wierzę. Obejrzałem mecz drużyn po przejściach, prowadzonych przez trenerów należących do najbardziej doświadczonych i utytułowanych w świecie, ale tylko jeden z nich, Carlo Ancelotti, zdawał się mieć pomysł na ten mecz. To Everton grał w tym meczu w piłkę, to Everton zdominował środek pola (na tle silnego i świetnie się ustawiającego Allana Hojbjerg wyglądał na kompletnego żółtodzioba) i potrafił dyktować tempo gry, to James Rodriguez z Evertonu nieustannie pokazywał się kolegom do podania, ścinając do środka z prawej strony, to Richarlison z Evertonu zmarnował dwie doskonałe sytuacje do strzelenia bramek. To Digne z Evertonu świetnie wykonał rzut wolny, to Calvert-Lewin z Evertonu wychodząc do jego dośrodkowania pokazał plecy Dierowi.

Tottenham? Czytelnicy tego bloga świetnie wiedzą, że przed żadnym występem tej drużyny nie spodziewam się wiele, na wszelki wypadek przyjmując postawę czarnowidza, by potem ewentualnie czuć się przyjemnie zaskoczony. Ale że będzie to wyglądało aż tak nędznie, przyznam, że nie myślałem. Tempo rozgrywania akcji nie tylko ze względu na świeżą jeszcze pamięć o wczorajszym thrillerze na Anfield wydawało się mocno przedsezonowe. Ich przewidywalność, nawet jeśli w pierwszej połowie Lucas próbował jeszcze szukać wolnych przestrzeni między liniami Evertonu – była gigantyczna. Pressing – chaotyczny i nieustrukturyzowany, jeżeli się w ogóle pojawiał. Zaprawdę: jedyny pomysł tej drużyny to błyskawicznie wyprowadzona kontra. Udało się raz, ale Son zamiast do Kane’a podał do Delego, już o tym wspominałem. Poza tym jeszcze Doherty raz wdarł się w pole karne Evertonu po dobrym odegraniu Kane’a. A, byłbym zapomniał: o mały włos Kane doszedłby do wrzutki Sona. Hohoho, naprawdę jak na mecz na własnym stadionie z drużyną, która rok temu skończyła sezon niżej w tabeli, jest się czym chwalić. Wygląda na to, że głaz wypadł Syzyfowi z rąk, zanim jeszcze ruszył w górę.

Pierwszy akapit tego tekstu wymierzony był w prezesa Levy’ego oczywiście. W pierwszym odcinku „All or Nothing” tłumaczył, że zatrudnia sześćset osób i że los tych sześciuset osób zależy tak naprawdę od postawy pierwszej drużyny. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że podpisując kontrakt z Jose Mourinho owszem, spełnił swoje ambicje sprzed lat (chciałbym, by kiedyś ktokolwiek popatrzył na mnie z takim podziwem, czułością i oddaniem, z jakim Levy patrzy na Mourinho w serialu Amazonu), ale o postawie pierwszej drużyny zapomniał.

PS Mauricio Pochettino jest bezrobotny. 

Zwyczajny dzień Marcelo Bielsy

A kiedy Marcelo Bielsa nagle się obrazi i rzuci to Leeds w cholerę (albo kiedy właściciel klubu uzna, że do utrzymania drużyny w Premier League potrzebny będzie szkoleniowiec nieco bardziej, ekhem, pragmatyczny), kiedy w zaciszu rancza w Maximo Paz pod Rosario wspominać będzie swoją angielską przygodę, kiedy zacznie przebierać w swoim legendarnym archiwum wśród zachowanych tam pieczołowicie meczów Leeds i natrafi w końcu na spotkanie, w którym jego zespół po szesnastoletniej przerwie witał się z angielską ekstraklasą i to od razu na boisku mistrza kraju, jedno będzie musiał przyznać z całą pewnością. Jego podopieczni, owszem, robili błędy, z których faul najdroższego z zespole Rodrigo na Fabinho był z pewnością najbardziej bolesny (w 88. minucie Salah mógł dzięki niemu wykorzystać swojego drugiego w tym meczu karnego), owszem, dawali się zaskoczyć przy stałych fragmentach gry, owszem, w samej końcówce pozwolili się zepchnąć zbyt głęboko i tracili piłkę zbyt szybko, a w dodatku jeszcze na własnej połowie, ale poza tym przecież byli po prostu sobą. Drużyną, która na Anfield przyjechała grać swoje tak samo, jak grała swoje na boiskach Championship. Drużyną, której ataki rozwijały się w równie furiackim tempie, jak ataki gospodarzy. Drużyną, która atakowała rywala jeszcze na jego połowie i która także jego zmuszała do popełniania frajerskich błędów (van Dijk przy drugim golu gości…). Drużyną, która walczyła o odbiór piłki i której piłkarze robili wślizg za wślizgiem i blok za blokiem. Drużyną, która nawet na boisku mistrza potrafiła częściej utrzymywać się przy piłce i więcej podawać.

Gdyby Marcelo Bielsa nie był człowiekiem wolnym od tak prozaicznych uczuć jak duma, mógłby być z postawy swoich piłkarzy dumny jak nie wiem co. Gdyby nie był człowiekiem całkowicie odpornym na komplementy, mógłby pławić się w pochwałach, których nie szczędzili Leeds komentatorzy, eksperci i tak zwani neutralni widzowie. Gdyby nie był człowiekiem, który sam dla siebie i swojej drużyny jest sędzią najsurowszym, powiedziałby pewnie, że z tego, iż beniaminek o mały włos nie zremisował z mistrzem, że strzelił mu trzy bramki, że nie podłamał się szybko straconym golem z rzutu karnego po pechowej ręce (był rykoszet, piłka najpierw odbiła się od uda Kocha, a nowe przepisy mówią, że w takiej sytuacji jedenastki nie są obligatoryjne), można by wyciągnąć mnóstwo pozytywów.

Rzecz w tym, że Marcelo Bielsa właśnie takiej postawy od swoich piłkarzy oczekuje i wymaga. Nieważne, z kim grają: mają grać swoje. Mają grać do przodu. Mają tłumnie wbiegać w pole karne przeciwnika, a jak akcja zostanie przerwana – mają przerywać próbę kontrataku jeszcze na jego połowie. Mają szybko przerzucać piłkę na skrzydło (świetnie to robił ustawiony przed linią obrony Kalvin Philips, notujący piękną asystę przy golu Jacka Harrisona). Mają stale podkręcać tempo, w zasadzie nie próbując organizować ataku pozycyjnego. Mają mieć oczy dookoła głowy, jak podczas legendarnych już treningów o malowniczej nazwie „mordowanka” – bez przerw, bez gwizdków, bez jakichkolwiek ingerencji z zewnątrz („Jeśli ktoś pada sfaulowany, przyjmuje się, że jest to wpisane w koszta i gra się dalej. Jeśli piłka wypada na aut czy róg, któryś z asystentów Bielsy od razu wrzuca na boisko inną – więcej o tej i innych metodach trenera Leeds napisałem w tekście dla „Tygodnika Powszechnego”). Jeżeli, co zrozumiałe, patrzyliście w tym meczu zwłaszcza na grającego u Bielsy Polaka, mogliście się zorientować, o co w tym szaleństwie chodzi: Mateusz Klich był wszędzie, nie tylko strzelając bramkę dla gości, ale uniemożliwiając strzelenie jej gospodarzom, we własnym polu karnym blokując strzały Mane i Winjalduma albo pozbawiając futbolówki rozpędzonego Firmino, wszystko to w odstępie paru zaledwie minut. Jak to podsumował po meczu trener Leeds: Klich atakował jak Pablo Hernandez i bronił jak Kalvin Philips.

No więc nic z tego, o czym się rozpisują media, nie robi tak naprawdę na Bielsie wrażenia. Pięć goli w nieco ponad pół godziny? Interwencje VAR? Nieuznane bramki po spalonych? Dryblingi, rajdy, strzały z dystansu? Rykoszety grożące bramką samobójczą? Rozgrywanie piłki we własnym polu karnym, mimo pressingu rywala? Bramki, z których co jedna, to ładniejsza? Odwaga, charakter, wola walki, energia i młodość (Leeds ma najniższą średnią wieku wśród drużyn Premier League)? Dla argentyńskiego Szaleńca zwyczajny dzień w pracy.

Innymi słowy, proszę państwa: czas się przyzwyczajać. „Sukces nas deformuje, rozleniwia i wiedzie na manowce, sprawia, że stajemy się zbytnio zapatrzeni w siebie – powiada Marcelo Bielsa. – Zupełnie inaczej jest z porażką, która nas uczy i wzmacnia”. W tym i tylko w tym sensie jest z dzisiejszego meczu zadowolony, bo poza tym mówi, że większości sytuacji, po których jego drużyna miała problemy, powinno się było uniknąć. „Na tym poziomie błąd równa się gol” – gasi entuzjazm podekscytowanego dziennikarza. Jutro będzie go można zobaczyć nad kawą w sieciówce w Wetherby, pogrążonego w myślach nad tym, jak taki błąd wyeliminować.

PS Rano popełniłem wpis na inaugurację sezonu, mógł Wam umknąć, więc załączam link.

Syzyfowe kibicowanie

I znów jestem w tym miejscu. Mój głaz, który jeszcze chwilę temu wydawał się tak blisko szczytu, z łoskotem runął w dół, a ja zsunąłem się za nim powoli i ostrożnie, dałem odpocząć zmęczonym rękom, ba: rozejrzałem się trochę po okolicy i nawet przez jakiś czas udawało mi się nie myśleć o tym, że już za trzy tygodnie, dwa, tydzień, znów będę musiał go pchać, teraz jednak widzę, że nie ma rady: trzeba zakasać rękawy i kolejny raz ruszyć pod górę. „Syzyf musiał być kibicem piłkarskim”, myślę sobie przed rozpoczęciem kolejnego sezonu, inaczej nie dałby rady wykrzesać z siebie tyle wiary i nadziei, że coś, co tyle razy kończyło się fiaskiem, teraz się uda, zwłaszcza że dla każdego patrzącego z boku wydaje się oczywiste, iż w tym akurat podejściu będzie mu jeszcze trudniej niż w poprzednich.

Ważne zastrzeżenie: nie mówimy tu o odważnym stanięciu oko w oko z rzeczywistością. Mówimy raczej o wszystkich obronnych mechanizmach zaprzeczeń i wyparć, tłumień i projekcji, czy jakich tam jeszcze pojęć uczniowie Freuda zechcieliby użyć w opisie podobnych sytuacji. Być może dlatego najbardziej lubię ów moment przed rozpoczęciem sezonu, że osiągnięcie celu wydaje się jeszcze możliwe. Że jeszcze mogę się łudzić nadzieją na dokonanie kolejnych doskonałych transferów, które odmienią przyszarzałe nieco oblicze drużyny – wśród fantazji szczególnie oderwanych od rzeczywistości należałoby wymienić te związane z powrotem zawodników, którym kiedyś świetnie się wiodło w moim klubie i którzy mieliby teraz przeżyć w nim cudowne odrodzenie po bieżących niepowodzeniach (Bale, Eriksen; doprawdy szkoda, że van der Vaart czy Berbatow nie grają już w piłkę…). Że mogę wierzyć, że ścięgna Kane’a w sezonie 2020/21 dłużej wytrzymają obciążenia, którym są poddawane, i że zdrowie będzie dopisywać także innym zawodnikom, np. Lameli czy Dierowi. Że w drugim sezonie pokażą pełnię swoich możliwości ci, którzy w pierwszym mieli problemy z adaptacją (Ndombele), łapali stanowczo zbyt wiele kontuzji (Lo Celso) albo nie wydawali się jeszcze gotowi na udźwignięcie presji (Sessegnon). Że ustabilizuje w końcu formę Dele Alli, w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy raczej odcinający kupony od fenomenalnego początku kariery (w serialu Amazonu kazanie, jakie palnął mu Mourinho, należy akurat do najlepszych fragmentów…). Że Son i Bergwijn, a jeśli zajdzie potrzeba – Moura, uzupełniać będą swoją szybkością i skutecznością ofensywny kwartet, którego faktycznie niejedna drużyna Premier League mogłaby Tottenhamowi pozazdrościć. Że zatrudniony przez klub w ubiegłym roku, od paru już lat coraz bardziej przypominający taktycznego dinozaura trener również przeżyje cudowną metamorfozę, np. pod wpływem swojego młodego asystenta Joao Sacramento, albo dzięki doświadczeniom, jakie wyniósł w starciu Ligi Mistrzów z Julianem Nagelsmannem; że porzuci nagle reaktywny futbol, zacznie odważnie myśleć o grze pressingiem i błyskawicznych przejściach z obrony do ataku – i że nie utraci przy tym owej cechującej go od zawsze żądzy wygrywania. Że defensywa wreszcie będzie szczelniejsza, zwłaszcza przy stałych fragmentach. Że sprowadzony z Southamptonu Hojbjerg okaże się liderem drugiej linii i będzie podrywał kolegów do walki o odbiór piłki. Że wraz z równie, a właściwie bardziej rutynowanymi Dohertym i Hartem, Duńczyk sprawi, że Tottenham zdoła wreszcie zerwać ze stereotypem tych miłych i fajnych chłopców, którzy wciąż są zdolni załamać się pod silniejszą presją. Że udane zakupy bezpośrednich rywali o miejsce w pierwszej czwórce – zwłaszcza Chelsea, ale też Arsenalu czy Evertonu – nie odpalą od razu. Że…

Długo jeszcze mógłbym kontynuować tę wyliczankę: w zaklinaniu rzeczywistości kibic piłkarski jest naprawdę mistrzem. Oglądając przedsezonowe sparingi będzie się zachwycał każdym udanym zagraniem sprawdzanych wówczas nastolatków, niepomny lekcji, jakie przechodzili ich poprzednicy: że taki Harry Winks nie przebił jednak sufitu swoich możliwości, a Oliver Skipp zamiast wywalczyć sobie miejsce w pierwszym składzie poszedł na wypożyczenie do niższej ligi. Będzie łowił echa trenerskich okrzyków, chyba faktycznie zachęcających drużynę do podejścia wyżej i gry pressingiem. Będzie się uczepiał pojedynczych zdań Mourinho z przedsezonowych konferencji, a choćby i z serialu „All or Nothing”, z których wynikałoby, że Tottenham nie jest jego ostatnim europejskim przystankiem przed nieuniknionym osunięciem się w lukratywną emeryturę w Chinach czy na Półwyspie Arabskim; że ambicja w Portugalczyku wciąż się jeszcze nie wypaliła. Będzie doceniał kunszt, z jakim szkoleniowiec ów odwraca narrację wokół trudności ze sprowadzeniem napastnika, który miałby być tylko zmiennikiem Harry’ego Kane’a: po pierwsze (powiedział wczoraj Mourinho), wcale nie jest powiedziane, że taki napastnik nie mógłby grać z Harrym, a po drugie, jeśli ktokolwiek ma wątpliwości, czy przechodzić do Tottenhamu, to nie jest tak, że on nie chce: to JA go nie chcę.

Ale ów kibic będzie też odpychał od siebie narastającą z odcinka na odcinek filmu Amazonu natrętną myśl, że w kwestii zatrudnienia nowego szkoleniowca prezesa zawiódł jego legendarny zmysł analityczny: że kiedy Tottenham był jeszcze średnim i aspirującym klubem, a Mourinho przechodził z Porto do Chelsea albo zaczynał pracę z Interem, to dla Daniela Levy’ego wynajęcie Portugalczyka musiało być największym marzeniem i że teraz zdołał je w końcu spełnić, nie zauważając jednak, że legenda tamtej nieosiągalnej wówczas trenerskiej gwiazdy doznała potężnego uszczerbku. Z tego, jak Levy spogląda na Mourinho w serialu „All or Nothing” (np. kiedy trener opowiada prezesowi, że w trakcie pracy z Manchesterem United dostał od Aleksa Fergusona tylko jedną radę: „Kup Delego”) mógłby właściwie powstać niejeden miłosny mem, kilka razy miałem też wrażenie, że to Mourinho kończy ich rozmowy i właściwie wyprasza Levy’ego ze swojego gabinetu. Przecież jeśli już zdecydował się na zwolnienie Pochettino, prezes Tottenhamu – klubu z pierwszej dziesiątki najbogatszych, klubu, grającego na jednym z najpiękniejszych stadionów świata, klubu, który dopiero co wystąpił w finale Ligi Mistrzów – mógł śmiało myśleć o kimś, kto symbolizuje przyszłość futbolu, a nie jest tej dyscypliny upadłym aniołem. Jak bardzo trzeba oderwać się od realiów, żeby jesienią 2019 roku mówić do kamery, że José Mourinho jest jednym z dwóch najlepszych trenerów świata?

Ech, zostawmy to lepiej. Zostawmy to, bo wciąż jeszcze trwa ów najlepszy czas w kibicowskim życiorysie: czas, w którym na razie nic się nie zaczęło i o wszystkim można marzyć. Czas, w którym leżący przed nami głaz wydaje się całkiem poręczny, a góra niezbyt wysoka. W którym Lloris i Son mają w indeksie FIFA tyle samo punktów, co Aubameyang, Kane jest jeszcze oczko wyżej, i nawet Aldeweirelda, który zdaje się skazany na rolę rezerwowego, ceni się równie wysoko jak Thiago Alcantarę. W którym pamięta się, że w swoim drugim sezonie we wszystkich dotychczasowych klubach Mourinho zawsze coś wygrywał, a z reguły było to, ekhem, mistrzostwo kraju – i że nawet w tym pierwszym, bez przepracowanego z drużyną okresu przygotowawczego, po objęciu jej w głębokim kryzysie, naciułał tyle punktów, że gdyby brać pod uwagę tylko mecze, w których to on prowadził Tottenham, skończyliby rozgrywki na czwartym miejscu. W którym Lloris broni karnego Gundogana, Son przez całe boisko szarżuje na bramkę Brighton, Dele i Bergwijn prezentują do kamery swoje pokręcone cieszynki i nawet Sissoko od wielkiego dzwonu potrafi trafić w bramkę. W którym w gruncie rzeczy nie można się doczekać, żeby móc wreszcie schylić się po głaz i puścić się pędem w górę podnoszącego się powoli zbocza.

Zobaczycie: za rok, po miesiącach upokorzeń, rozczarowań i frustracji, będę pisał z równie wielkim entuzjazmem.

Oskarżam

Wysoki Sądzie,

zebraliśmy się tutaj, żeby wymierzyć sprawiedliwość Josému Márii dos Santos Mourinho Félixowi, ostatnio zatrudnionemu w Londynie na posadzie trenera grającej w tym mieście drużyny piłkarskiej Tottenham – i niniejszy akt oskarżenia wiąże się właśnie z przestępstwem popełnionym przez oskarżonego w miejscu pracy. Przestępstwem polegającym na zniszczeniu ducha, organizacji i stylu, w jakim grała w ostatnich latach ta drużyna, a także na zmarnowaniu tworzących ją talentów.

Oskarżony podpisał umowę z Tottenhamem w listopadzie ubiegłego roku i ocenę początków jego pracy – w tym punkcie prokuratura postanawia wspaniałomyślnie wyręczyć obronę – utrudniał kryzys, w jakim jego nowi piłkarze znajdowali się w pierwszej fazie sezonu, za kadencji poprzedniego szkoleniowca, może zbyt pospiesznie, choć zgodnie z logiką współczesnego futbolu zwolnionego z pracy Mauricio Pochettino. Utrudniały ją również – tu także prokurator czyni ukłon w stronę swojego znakomitego oponenta – trapiące kluczowych zawodników Tottenhamu kontuzje. Na plus oskarżonemu zapisać wypada i to, że w trakcie tych pierwszych miesięcy pracy nie stał się recydywistą i nie powtarzał czynów, za które karano go w przeszłości: nie atakował dziennikarzy czy sędziów i może pod adresem jednego tylko zawodnika (za to najdroższego w drużynie) Tanguya Ndombele kilkakrotnie kierował kąśliwe uwagi. Do czasu przerwania sezonu przez pandemię Tottenham w fatalnym stylu odpadł wprawdzie z Ligi Mistrzów, a konfrontacja z prowadzącym RB Leipzig Julianem Nagelsmannem pokazała przepaść dzielącą trenerskie metody oskarżonego od metod czołowych szkoleniowców młodego pokolenia, kolejne miesiące dały mu jednak czas na zaznajomienie się z nowymi podopiecznymi i wdrożenie swoich pomysłów, nie mówiąc już o wyleczeniu kontuzji zawodników naprawdę dla Tottenhamu kluczowych: Harry’ego Kane’a, Moussy Sissoko, Heung-Min Sona czy Giovanniego Lo Celso. Jeszcze kilkanaście dni temu wydawało się, że Tottenham pod wodzą oskarżonego naprawdę będzie mógł walczyć o powrót do Ligi Mistrzów w przyszłym sezonie, zwłaszcza że wciąż jest nadzieja, iż do osiągnięcia tego celu wystarczy zająć piąte miejsce.

Wysoki Sądzie, jako materiał dowodowy chciałbym przedstawić zakończony kilkadziesiąt minut temu mecz Tottenhamu z Sheffield United. Drużyna rywali po wznowieniu rozgrywek ewidentnie przechodziła kryzys, z którego wyjścia nie ułatwiała plaga kontuzji, i od początku meczu wydawało się, że szybcy piłkarze Tottenhamu – biegający za plecami Harry’ego Kane’a Bergwijn, Son i Moura – bez problemu będą w stanie rozmontować jej defensywę. Niestety, w kolejne już spotkanie zespół kierowany przez oskarżonego wchodził ślamazarnie, a w kluczowych momentach w pobliżu bramki przeciwnika brakowało mu precyzji i zdecydowania. Piłkarze tak utalentowani, jak wspomniani Bergwijn, Son i Moura ograniczali się do holowania piłek samemu (w drugiej połowie podobnie zachowywali się wprowadzeni na boisko Lamela czy Ndombele), a Giovanni Lo Celso zamiast spodziewanych wizjonerskich podań grał kunktatorsko lub nieprecyzyjnie. Kiedy gospodarze oddawali Tottenhamowi inicjatywę, ten ograniczał się do rozgrywania piłki na własnej połowie. Kiedy piłka trafiała do Hugo Llorisa, ten na ogół wykopywał ją na oślep przed pole karne Sheffield, licząc na to, że może Harry’emu Kane’owi uda się ją opanować. Były w tym meczu fragmenty, w których statystyka posiadania piłki wynosiła siedemdziesiąt do trzydziestu na korzyść Tottenhamu – i nic z tego nie wynikało. Oskarżam więc Joségo Márię dos Santos Mourinho Félixa także o to, że jedynym wypracowanym przezeń schematem rozegrania akcji ofensywnej jest szybka kontra. Że podczas treningów nie nauczył piłkarzy żadnego ciekawego schematu wykonywania rzutu wolnego czy rogu – w odróżnieniu od Chrisa Wildera, którego Sheffield po ciekawym rozegraniu w trójkącie jednego ze stałych fragmentów gry miało szansę na kolejną bramkę.

Nade wszystko jednak oskarżam Joségo Márię dos Santos Mourinho Félixa, że nie potrafił nauczyć swoich nowych podopiecznych czegoś, w czym jego poprzednie drużyny się specjalizowały: gry obronnej. Wszystkie bramki dla Sheffield padały po błędach Tottenhamu, a przy pierwszej z nich krycie odbywało się z zachowaniem reguł społecznego dystansu, które przecież na boisku piłkarskim obowiązywać nie muszą. Gapiostwo Davinsona Sancheza przy golu dwa i trzy było ewidentne, a zastrzeżenia można mieć również do wyprzedzanych na skrzydłach Serge’a Auriera i Bena Daviesa oraz do ustawienia kreowanego przez oskarżonego na lidera defensywy Erica Diera (jako oskarżyciel nie mogę nie przypomnieć w tym miejscu, że faul tego piłkarza na Paulu Pogbie w trakcie meczu z Manchesterem United sprzed kilkunastu dni był kompletnie niepotrzebny). O oskarżonym od lat mówi się, że w każdej kolejnej drużynie ma swoich ulubieńców: w Tottenhamie wydaje się, że jednym z nich jest wspomniany Dier, ale widząc w trakcie tego spotkania siedzącego na ławce rezerwowych Toby’ego Alderweirelda na miejscu Wysokiego Sądu karę uczyniłbym jeszcze surowszą.

Wysoki Sądzie, powiedziałem na początku o zniszczeniu ducha, organizacji i stylu. Zniszczenie organizacji uważam za udowodnione postawą drużyny przy każdym kolejnym golu Sheffield. Zniszczenie stylu również wydaje się ewidentne: w najlepszych momentach gry za czasów nieodżałowanego poprzednika oskarżonego Tottenham grał futbol proaktywny, potrafił rywala zdominować intensywnością pressingu i szybkością ataków, niezależnie od klasy przeciwnika grał zawsze o zwycięstwo, a nawet jeśli przegrywał – walczył zawsze do końca. Owszem, ostatnie miesiące pracy Mauricio Pochettino do udanych nie należały, ale przyczyny jego niepowodzenia były w ogromnej mierze obiektywne (brak wzmocnień i odświeżenia składu wtedy, kiedy był na to moment, plus dewastujący charakter porażki w finale Ligi Mistrzów), a jego następca odziedziczył drużynę zdolną do czegoś więcej niż parkowanie autobusu i wyczekiwanie na błąd rywala. Tottenham, nawet jeśli w przeszłości wyśmiewany jako zbyt „miękki”, należał zawsze do drużyn lubiących piłkę ofensywną, ładną technicznie i opartą na płynnej wymianie podań – laga do przysłowiowego Fellainiego nigdy tu nie uchodziła.

Pozostaje, Wysoki Sądzie, kwestia zniszczenia ducha. Próba, jaką było dziś niewątpliwie nieuznanie wyrównującej bramki Harry’ego Kane’a dostarcza tu interesującego materiału dowodowego. Owszem: decyzja sędziów, choć teoretycznie słuszna, była ewidentnie niesprawiedliwa, ale tym samym otwierała oskarżonemu gigantyczne pole do popisu po zejściu do szatni na przerwę. Czy omawiając ten epizod potrafił zmotywować swoich podopiecznych, wzbudzić w nich sportową złość, przekonać, że mają światu czy nawet sędziom coś do udowodnienia? Wydarzenia drugich czterdziestu pięciu minut kompletnie na to nie wskazywały. Znów oglądaliśmy jałową wymianę podań na własnej połowie, ewentualnie próbę samotnego rajdu, rozbijanego za każdym razem o mur zawodników rywala. Do zdobycia przez Harry’ego Kane’a bramki honorowej Tottenham w tej drugiej połowie nie strzelał ani razu.

Wysoki Sądzie, jeżeli ceni Wysoki Sąd piłkę nożną, jeżeli Wysoki Sąd szanuje i docenia współczesną filozofię futbolu, to zdaję sobie sprawę, że słucha mnie Wysoki Sąd teraz jednym uchem, popatrując stale na ustawiony przed Wysokim Sądem niewielki monitor, na którym z pewnością biegają zawodnicy Manchesteru City i Liverpoolu. W imię więc piłki nożnej, w imię ideałów i zasad jej współczesnej filozofii oraz w imię szacunku do tradycji drużyny prowadzonej przez oskarżonego wnoszę o jak najsurowszy wymiar kary, bo doprawdy nie ma powodu, by zawodnicy tak utalentowani, jak Ndombele, Lo Celso, Alli, Son czy Kane nie prezentowali poziomu choćby zbliżonego do de Bruyne, Sterlinga, Salaha, Mane czy Hendersona. Poza wszystkim innym: trenujący MC i Liverpool Pep Guardiola i Jurgen Klopp, podobnie zresztą jak nieodżałowany poprzednik oskarżonego potrafili i potrafią sprawiać, że dobrzy zawodnicy pod ich skrzydłami stają się jeszcze lepsi. Otóż ci w Tottenhamie nie dość, że nie stali się lepsi, to są cieniami samych siebie z przeszłości.

Wysoki Sądzie, jako się rzekło: wnoszę o jak najsurowszy wymiar kary. Kilka najbliższych lat oskarżony spędzić powinien na trenowaniu drużyny klubowej w chińskiej ekstraklasie, ewentualnie mógłby objąć posadę selekcjonera Kataru, otrzymując tym samym zakaz zbliżania się do Tottenham Hotspur Stadium i do ośrodka treningowego Hotspur Way. Jestem świadom, że w kompetencji Wysokiego Sądu nie leży spowodowanie powrotu nieodżałowanego poprzednika oskarżonego na zajmowane do listopada miejsce pracy, korzystając jednak z faktu, że Wysoki Sąd pokręcił właśnie z uznaniem głową popatrując na bramkę Phila Fodena pozwolę sobie skorzystać z jego nieuwagi i wspomnieć, że na powrocie Zidane’a Real Madryt wcale nie wychodzi tak najgorzej.

Wszystkie alibi Jose Mourinho

Publiczne krytykowanie zawodnika przez trenera uważam za próbę zrzucenia z siebie odpowiedzialności, umycia rąk i znalezienia kozła ofiarnego.

Z pustego i Salomon nie naleje, co w tym przypadku oznacza: bez Kane’a i Sona nie daliby sobie rady arcymistrzowie trenerskiego fachu, Sacchi, Michels, Cruyff, Ferguson, o bardziej współczesnych, Kloppie czy Guardioli nie wspominając – no i nie mówiąc już o tym, że kiedy Pochettino nie mógł skorzystać z usług Anglika i Koreańczyka, zdołał wygrać tylko jeden mecz. Hmm. Cholera. Czy na pewno taki Guardiola nie dałby rady zrobić z Dele Allego „fałszywej dziewiątki” z prawdziwego zdarzenia, wokół której kręci się plejada atakujących z głębi pola graczy drugiej linii, albo czy nie oduczyłby swoich obrońców i bramkarza nieustannego zagrywania długich podań, co w obecnym Tottenhamie oznacza po prostu oddawanie rywalowi piłki za darmo? Współczesny futbol naprawdę zna przypadki drużyn, które obywają się bez klasycznego snajpera, a które są w stanie mimo wszystko wygrywać mecze.

Owszem, nie pogodziłem się ze stylem gry Tottenhamu pod Jose Mourinho. Nie lubię murowania bramki (inna sprawa, że ta drużyna nie potrafi nawet tego, tracąc mnóstwo goli po błędach obrońców i bramkarzy), nie lubię głębokiego cofnięcia na własną połowę, nie lubię kontr jako jedynego w gruncie rzeczy pozytywnego pomysłu. Nie lubię rezygnacji ze zdominowania rywala, z wysokiego pressingu, z walki o środek boiska. Nie lubię kunktatorstwa. Przyjmuję do wiadomości, że taki wymyślił sobie Mourinho sposób na wygrywanie, ale nie mogę nie zauważyć, że sposób ten nie działa: z Pucharu Anglii Tottenham odpadł przegrywając na własnym boisku (prawda, że po karnych, ale nawet do ich strzelania goście byli lepiej przygotowani) z ostatnią drużyną Premier League. Z Ligi Mistrzów odpadnie we wtorek, z drużyną i trenerem, którzy wciąż są w tych rozgrywkach żółtodziobami, ale których styl gry wydaje się wyprzedzać Mourinho i jego piłkarzy o całą epokę. Nie mogę zapomnieć, że w najlepszych czasach Pochettino Tottenham grał właśnie tak, jak Lipsk Nagelsmanna.

Styl to jednak nie wszystko. Albo inaczej: kwestia stylu nie ogranicza się do tego, co na boisku. Poza nim przecież Jose Mourinho wygrywa zawsze, na konferencjach prasowych narzucając swoją narrację z równą skutecznością co kilkanaście lat temu (chociaż co bardziej dociekliwi dziennikarze mogliby mu wypomnieć, że zaraz po kontuzji Kane’a deklarował, iż przez następne miesiące nie zamierza o nim mówić, bo byłoby to nie fair wobec zdrowych zawodników – a teraz o nieobecności napastnika, a do tego jeszcze Sona, Sissoko i innych leczących urazy, wspomina właściwie za każdym razem). Tottenhamowi nie idzie? Ach, przyszedłem tu dopiero w środku sezonu. Ech, stosowanie VAR-u w tej lidze jest doprawdy poniżej krytyki. Och, kalendarz rozgrywek, w którym przed meczami Ligi Mistrzów nie daje się angielskim drużynom czasu na odpoczynek, układają jakieś cymbały. Uch, tak niezbalansowanego składu – z jednym tylko napastnikiem – nie prowadziłem nigdy. Oj, miałem pewien pomysł na grę, ale kontuzja Bena Daviesa kompletnie go pokrzyżowała. No i ten Kane, i Son, i Sissoko…

Tak, na długiej liście moich powodów do zmartwienia związanych z kibicowaniem Tottenhamowi poczesne miejsce zajmuje właśnie to, które dotyczy stylu, a nie wiąże się bezpośrednio z kwestią filozofii gry. Po zremisowanym wczoraj meczu z Burnley Mourinho dużo i chętnie mówił o zmienionym w przerwie, skądinąd najdroższym w historii Tottenhamu, pomocniku Tanguy Ndombele. Grzmiał, że Francuz powinien wreszcie zrozumieć, z jakimi wymaganiami wiąże się gra w Premier League, i że musi dawać więcej drużynie. Że miał wystarczająco wiele czasu, by odzyskać formę. Że nie będzie dostawał okazji do wykazania się w nieskończoność, bo trenerzy muszą myśleć o całej drużynie, a nie o jednym tylko zawodniku. Że w ciągu tych pierwszych czterdziestu pięciu minut na Turf Moor goście grali w zasadzie bez drugiej linii. Przyznacie: grubo.

Nie był to oczywiście pierwszy raz, kiedy Portugalczyk publicznie krytykuje swojego zawodnika: zarówno Joe Cole, jak Pepe, Hazard, Luke Shaw czy zwłaszcza Pogba mogliby o tym powiedzieć niejedno. Czasem, dodajmy, taka publiczna bura od trenera przynosiła rezultaty. Postawę samego Ndombele trudno skądinąd bronić: jego zdolność utrzymania piłki pod presją, przeniesienia gry od obrony do ataku, celnego podania, dryblingu, także strzału, zwłaszcza w pierwszej fazie sezonu robiła na fanach Tottenhamu bardzo dobre wrażenie, ale później trapiony kontuzjami Francuz grał bardzo nierówno, a ostatnio wyglądał na ociężałego i kompletnie wyczerpanego już w pierwszych minutach po wejściu na boisko; jeden tylko filmik z meczu z Wolverhampton, na którym w zasadzie truchta, zamiast usiłować dogonić atakującego bramkę Tottenhamu Neto, wystarczy do sformułowania aktu oskarżenia. Tylko czy jeśli jesteś trenerem, odpowiedzialnym za rozwój powierzonych ci graczy, tak ostra publiczna krytyka w twoim wykonaniu nie jest w gruncie rzeczy próbą zrzucenia z siebie odpowiedzialności, umycia rąk i znalezienia kozła ofiarnego? Mauricio Pochettino, owszem, stracił do kilku graczy zaufanie i pozbył się ich bez większych ceregieli, ale za pośrednictwem mediów ich nie krytykował; przeciwnie: jego anegdoty o takim Adebayorze były świadectwem oddzielania ocen zawodowych od osobistej sympatii. „Suszarki” należały wprawdzie do stylu sir Aleksa Fergusona, ale i one odbywały się z dala od mediów, no a poza tym działo się to w kompletnie innej epoce.

Jeśli patrzeć na drużynę piłkarską jako element branży rozrywkowej, Daniel Levy nie mógł wybrać lepszego trenera, a miniserial Amazonu o Tottenhamie w sezonie 2019/20 zapowiada się fenomenalnie: sama zmiana trenera, choć wystarczająco dramatyczna, nie będzie wcale punktem kulminacyjnym, a sprawie Ndombelego można w nim poświęcić kilka smakowitych minut. Mnie jednak nie o rozrywkę chodzi. „Kiedyś to był klub piłkarski”, miał powiedzieć opuszczając Tottenham Keith Burkinshaw – trener, który zdobył z tą drużyną Puchar UEFA – protestując przeciwko myśleniu o zespole wyłącznie w kategoriach maszynki do zarabiania pieniędzy. Kiedyś, pozwolę sobie dodać, piłkarzy się tutaj wychowywało, a nie traktowało jako alibi dla własnych niepowodzeń.