Archiwum kategorii: Premier League

List do Pepa

Życie jest gdzie indziej i piłka jest gdzie indziej, wielce szanowny Pepie Guardiolo. Patent, jaki na nią miałeś, przestał działać. Oczywiście nie jest tak, że Twój odwieczny rywal Jose Mourinho ma jakiś lepszy, jego dzisiejsze zwycięstwo jest raczej funkcją szczęśliwych zbiegów okoliczności, emocji spowodowanych sędziowskimi interwencjami w pierwszej połowie, nieskutecznością Twoich podopiecznych, czerwoną kartką dla Zinczenki i arcydzielnego uderzenia debiutującego w tym meczu Bergwijna (pierwszego w tym spotkaniu strzału na bramkę Edersona – po ponad godzinie gry…). Nie, w dziewięciu na dziesięć podobnych spotkań Tottenham schodziłby z boiska jako przegrany: Lloris nie obroniłby karnego, napastnik przeciwnika trafiłby z metra do bramki w doliczonym czasie gry pierwszej połowy albo jeszcze wcześniej, kiedy bramkarz jakimś cudem strącił piłkę na słupek, jego pomocnik zmieściłby piłkę pod poprzeczką na początku drugich czterdziestu pięciu minut, kiedy Llorisa po zderzeniu z Tangangą nie było jeszcze w bramce, a Alderweireld, rozpaczliwie wybijający futbolówkę z pustej bramki sprezentował ją znowu rywalom. Życie i piłka są w Liverpoolu, gdzie pressing jest dynamiczniejszy i bardziej agresywny niż w najlepszych czasach Barcelony, a tempo przechodzenia od obrony do ataku nieporównywalne z tym, co kiedykolwiek prezentowała którakolwiek z Twoich drużyn. 

Nie pomylę się chyba, jeśli powiem, że nade wszystko nienawidzisz chaosu i że boisko w Twojej głowie przypomina podzieloną na kilkadziesiąt pól szachownicę; że w każdej akcji szukasz ładu i że po wywalczeniu piłki wolisz zwykle „zresetować” grę, wymienić serię podań i dopiero potem poszukać kolejnej szansy dzięki inteligencji, technice, zdolności znalezienia sobie dogodnych pozycji Twoich piłkarzy, nawet za cenę tego, że rywal zdążył w tym czasie się ustawić. W tym meczu próbowałeś tej strategii po raz kolejny – i gdyby nie zmarnowane szanse Aguero czy Gundogana, musiałoby wyjść na Twoje. Wyższość kultury piłkarskiej Manchesteru City nad tym, co przez pierwszą godzinę meczu prezentował Tottenham, nie ulegała wątpliwości. Po jednej stronie szybkie wymiany podań, płynność ruchu, zmiany stron, wszystko podszyte spokojem, konsekwencją, cierpliwością i wyczekiwaniem na moment, gdy skoncentrowana defensywa gospodarzy w końcu się pogubi. Po drugiej stronie rezygnacja z walki o posiadanie piłki, cofnięcie na własną połowę, wyczekiwanie na okazję do kontry, ewentualnie długie piłki zagrywane od bramkarza – w gruncie rzeczy podobna strategia, co podczas niedawnego meczu z Liverpoolem, może tylko bez ostentacyjnego spowalniania gry. Jasne: wejście Sterlinga w kostkę Alliego mogło się łatwo zakończyć czerwoną kartką dla Twojego piłkarza, a wtedy musiałbyś grać w dziesiątkę nie przez pół godziny, ale prawie osiemdziesiąt minut. Z drugiej strony przez tę pierwszą godzinę, ba: przez cały mecz Twój zespół stworzył sobie wystarczająco wiele sytuacji, by wygrać – nawet w ostatnich sekundach po jednym z dośrodkowań Sanchez o mało nie wbił piłki do bramki Llorisa (w golach spodziewanych było 2,3 dla MC, plus karny, i 0.5 dla Tottenhamu).

Teoretycznie więc masz rację. Utopia, jaką napisałeś, jest naprawdę piękna. Jeśli jednak zaczynasz sugerować, że Twój pobyt w Manchesterze zaczyna dobiegać końca i mówisz, że bez wygranej Ligi Mistrzów trzeba go będzie uznać za nieudany, przyznam, że nie bardzo potrafię już wierzyć w tę wygraną. Jeśli Twoim podopiecznym zdarzają się takie wpadki w lidze, jeśli w trakcie dwóch pojedynków z Tottenhamem Twoi piłkarze strzelają 44 razy i trafiają tylko dwa, zaś piłkarze Pochettino i Mourinho strzelają 5 razy, z czego trafiają 4, to cóż dopiero myśleć o wydarzeniach w dwumeczu, po którym przegrywający musi odpaść?

Oczywiście, oczywiście: tematem numer jeden po takim spotkaniu kolejny raz musi być angielska wersja VAR. Czy faul Sterlinga na Allim nie mógł prowadzić do poważnej kontuzji? Dlaczego od faulu Auriera na Aguero do decyzji o karnym musiały minąć prawie dwie minuty bezcelowej bieganiny? Czy Lloris tuż po obronie strzału Gundogana z karnego nie zahaczył Sterlinga i nie spowodował kolejnego karnego, a jeśli nie, to czy Anglik za nurkowanie nie powinien obejrzeć drugiej żółtej kartki? Dlaczego do pierwszej połowy doliczono tylko cztery minuty, chociaż te dwie, jakie upłynęły między faulem Auriera a karnym powinny zostać anulowane, a przerw w grze było poza tym mnóstwo, np. po incydencie Sterling-Alli i szamotaninie w polu karnym po zwarciu Llorisa ze Sterlingiem?

Twojego odwiecznego rywala Jose Mourinho (na szczęście intensywność tego konfliktu osłabła, ale to także argument za tym, że życie jest gdzie indziej) krytykowano za taktykę obraną podczas meczu z Liverpoolem – choć wówczas jego piłkarze byli o włos od wyrównania; dziś pewnie, choć Tottenham nie grał wiele lepiej niż wtedy, wychwalać się go będzie wniebogłosy. Owszem, zdołał poukładać drużynę, kolejny raz stosując prawo słabszego. Owszem, może być dumny z postawy swojego kapitana. Owszem, kolejny raz nie zawiódł go młody Tanganga, w porównaniu z kilkoma słabszymi ostatnio meczami dobrze zagrał Sanchez, a znakomicie – Alderweireld. Owszem, ciężko pracujący Winks na długie tygodnie zapewnił sobie miejsce w pierwszym składzie obok z tygodnia na tydzień lepiej czującego się w Premier League Lo Celso. Owszem, debiutujący Bergwijn w kluczowym momencie spotkania przyjął i strzelił idealnie, podobnie jak kilka minut później Son, którego wcześniej chyba wszyscy oglądający ten mecz musieli uznawać za najsłabszego na boisku (Alliego usprawiedliwiał chyba szok po faulu Sterlinga). Owszem, drużyna walczyła, wierzyła i konsekwentnie robiła swoje. Tak, w sumie jestem cholernie zadowolony. Powiesz może, że zagrywanie do Lucasa długich piłek zupełnie jakby był Harrym Kane’em mija się z celem i że mając tak szybki tercet jak Son, Bergwijn i Lucas właśnie Jurgen Klopp potrafiłby stworzyć przerażająco skuteczną maszynkę do wygrywania? I tym razem będziesz miał rację. Życie jest gdzie indziej. Jurgen wie.

Tren dla Eriksena

Gdybyśmy zostaliśmy sami, książę, moglibyśmy porozmawiać jak mężczyzna z mężczyzną, ale  wysiadasz właśnie z samolotu na mediolańskim lotnisku i wiem, że widzisz tyle co martwa mrówka. Gdybyśmy zostali sami, powiedziałbym ci z pewnością, że nigdy nie mogłem myśleć o twoich asystach bez uśmiechu, i że teraz, kiedy zapisują ci w kontrakcie z Interem premię za każdą z nich, czuję się tak samo bezbronny jak wtedy, kiedy przychodziłeś, a nadzieje na sukcesy mojego klubu były równie mikre. To jest właśnie koniec, Christianie, nie będzie gromnic i śpiewu, wybierzemy sobie innego do uwielbiania, tyle że nie będzie on już dyrygentem, reżyserem czy artystą, skoro nowy trener próbuje wziąć klub za gardło i wstrząsnąć nim trochę. Wiem, że tak czy owak musiałeś odejść – zapowiadałeś to jeszcze za czasów trenera poprzednika. Widzę też, że ten nowy pracuje już nad projektem murowania bramki i zamierza obmyśleć lepszy system fauli taktycznych, a to, co po nim zostanie – po pierwszych dwóch miesiącach trudno mieć złudzenia – będzie spaloną ziemią. Nigdy się nie spotkamy, Christianie, no chyba że za piętnaście lat, kiedy zakończysz karierę i z poczuciem, że nigdzie nie było ci tak dobrze jak w Tottenhamie, wrócisz na mecz legend, a ja będę cię oklaskiwać jak rok temu Berbatowa.

W gruncie rzeczy nie mam do ciebie pretensji. Z mojego klubu odeszło przed tobą tylu świetnych piłkarzy – Bale, Modrić, Klinsmann, Gascoigne, Lineker – że naprawdę zdążyłem się przyzwyczaić. I Jose Mourinho, i Mauricio Pochettino zresztą, po tym, jak powiedziałeś im, że stęskniłeś się za nowymi wyzwaniami i nie chcesz przedłużyć umowy z Tottenhamem, nie mieli nigdy poczucia, że nie przykładasz się do treningów albo że psujesz atmosferę w drużynie: przeciwnie, stawiali cię za wzór profesjonalizmu i dystansowali się od kibiców, którzy w końcu zaczęli buczeć, gdy spiker odczytywał twoje nazwisko. Jasne: wiele razy w ciągu tych ostatnich miesięcy byłem rozczarowany nie tylko twoją decyzją – kibic zawsze będzie uważał, że jego klub jest tym najważniejszym, z niechęcią traktując zawodników, którzy kierując się żelazną logiką dochodzą do odmiennego zdania – ale także twoimi występami. Latem pudłowałeś karne w sparringach z Bayernem i Interem, a potem również w meczu Pucharu Ligi z Colchester – i choć np. na inaugurację sezonu z Aston Villą twoje wejście z ławki pozwoliło odwrócić losy spotkania i wygrać, to przecież sam wiesz najlepiej, jak bardzo nierówna była twoja forma jesienią. Dośrodkowania z rzutów rożnych kończące się zazwyczaj na pierwszym piłkarzu obrony, niecelne podania, strzały lądujące gdzieś w trybunach albo na tyle anemiczne, że z łatwością łapane przez bramkarza – tak, gdybyśmy zostali sami i wspólnie obejrzeli kilka powtórek, z pewnością przyznałbyś, że Pochettino i Mourinho wiele razy trzymali cię na ławce nie tylko dlatego, że szukali już sposobu na ułożenie sobie życia bez ciebie. Wszyscy wiemy, na ile stać Christiana Eriksena, kiedy jest w pełni skupiony.

Może tak zresztą należałoby tłumaczyć to buczenie. Książęta duńscy dobrzy są w paradoksach, więc z pewnością ten zrozumiesz: silne emocje fanów, związane z twoim odejściem, wynikają z tego, jak byłeś dla nich ważny. A byłeś ważny, bo byłeś bardzo dobry, po prostu, i to przez bardzo długi czas. Dwieście dwadzieścia sześć meczów, pięćset siedemdziesiąt jeden sytuacji wypracowanych kolegom, sześćdziesiąt dwie asysty (cztery sezony z rzędu z ponad dziesięcioma na koncie, co przed tobą udało się tylko Beckhamowi…), a do tego pięćdziesiąt jeden goli, z czego dwadzieścia trzy z dystansu… Do twojej regularności można się było przyzwyczaić i, na Boga, naprawdę się przyzwyczailiśmy.

Kiedy przychodziłeś do Tottenhamu, w sierpniu 2013 roku, prezydentem Stanów Zjednoczonych był jeszcze Barack Obama, rządy w moim kraju sprawował Donald Tusk, a na czele miejscowej listy przebojów przewodził utwór „God is Dead?” zespołu Black Sabbath. Pamiętasz taki kawałek? Oby nie. Arystokraci futbolu powinni obcować z muzyką bardziej wyrafinowaną i dlatego zawsze, gdy przyglądałem się, jak ze słuchawkami na uszach i nieobecną miną wchodzisz na stadion, fantazjowałem, że kontemplujesz, jak któryś z wielkich dyrygentów – Herreweghe? Gardiner? sam Nikolaus Harnoncourt może? – prowadzi wykonanie bachowskiej kantaty. 

O gustach nie będziemy już jednak dyskutować. Ani o słuszności dokonywanych przez ciebie wyborów. Może i masz prawo myśleć, że straciłeś tu najlepsze lata. Że gdybyś odszedł rok czy dwa wcześniej, osiągnąłbyś więcej. Zapewne gdybyś odszedł rok czy dwa wcześniej, trafiłbyś do lepszego klubu i byłbyś w lepszej formie. Myśmy na tę formę wtedy jeszcze nie mogli narzekać. Już w chwili, kiedy przychodziłeś, po tym, jak północny Londyn opuścił właśnie Gareth Bale, a za oszałamiającą kasę z jego transferu prezes Daniel Levy do spółki z dyrektorem sportowym Franco Baldinim i trenerem Andre Villas-Boasem sprowadzili aż siedmiu piłkarzy (Roberto Soldado, Erika Lamelę, Etienne’a Capoue, Vlada Chirichesa, Nacera Chadli, Paulinho i właśnie ciebie), wydawałeś się jedyną tak naprawdę udaną inwestycją tamtego lata.

Pierwsze lata straciłeś oczywiście, jak my wszyscy i jak cały Tottenham, chociaż i za czasów schyłkowego AVB, i za kadencji Tima Sherwooda, byłeś jednym z nielicznych jasnych punktów drużyny i tak zwana adaptacja do wymagań Premier League nie sprawiła ci najmniejszych problemów. Później, kiedy za oblicze Tottenhamu zaczął odpowiadać Mauricio Pochettino, stałeś się jednym z najświetniejszych piłkarzy angielskiej ekstraklasy. Jasne: tutejsze media zachwycały się głównie skutecznością Kane’a czy zuchwałością Alliego, ale wiesz, jacy są dziennikarze – zawsze będą chwalić przede wszystkim swoich. Prawdziwi eksperci nie mieli wątpliwości: najlepszego Eriksena można było zestawiać z najlepszym Özilem, najlepszym Silvą czy de Bruyne, i wcale nie było powiedziane, który z nich więcej widzi i lepiej dyryguje. Strzelałeś ważne bramki w Premier League. Zachowywałeś zimną krew w Lidze Mistrzów, kiedy w końcu Tottenham zaczął w niej grać. Trafiałeś z rzutów wolnych, o czym niejedno mógłby powiedzieć Łukasz Fabiański, ale też bramkarz Sheffield United, którego w styczniu 2015 pokonywałeś w półfinale Pucharu Ligi. Niezliczoną ilość razy odbierałeś piłkę na połowie rywali i w ogóle w pressingu byłeś niestrudzony, o czym świadczyły także statystyki przebiegniętych kilometrów – w Tottenhamie zwykle miewałeś ich najwięcej – i fakt, że tak wiele bramek zdobywałeś w ostatnich sekundach meczów. Nie byłeś nigdy wybitnym dryblerem, ale tej akurat sztuki nie potrzebowałeś: czy ustawiano cię jako jednego ze skrajnych atakujących, czy za plecami napastnika, czy może w środku pola, zawsze wiedziałeś, gdzie pobiec, by zgubić krycie, dać kolegom możliwość podania, a potem samemu przekazać piłkę dalej. Krótko mówiąc: byłeś arcymistrzem wynajdywania sobie wolnej przestrzeni i to nawet w meczach, podczas których rywale robili wszystko, by cię jej pozbawić.

Tak, mam wciąż na ścianie oprawioną okładkę „Przeglądu Sportowego” ze zdjęciem, na którym jesteś obok Sona – z meczu, po którym Tottenham awansował do półfinału Ligi Mistrzów (mniejsza z tym, że w jego ostatnich sekundach to ty straciłeś piłkę i po trafieniu Sterlinga miłościwie ratował nas VAR). Tak, pamiętam dwie twoje asysty przy bramkach wchodzącego na drugi słupek Alliego w wygranym 2:0 spotkaniu z Chelsea, może twoim najlepszym w koszulce z kogutem na piersi. Tak, krzyczałem, gdy twoje kolejne trafienie z dystansu pozwoliło wygrać pierwsze od 28 lat ligowe derby na Stamford Bridge. Tak, głosowałem na ciebie, gdy po zakończeniu najlepszego sezonu Mauricio Pochettino w Tottenhamie (2016/17; zdobyłeś wtedy 8 bramek i miałeś piętnaście asyst) kibice z północnego Londynu uznawali się za piłkarza roku. Tak, wciąż się zastanawiam, co by było, gdyby po tamtym sezonie oprócz środków na budowę stadionu prezes Levy znalazł też środki na budowę drużyny – wokół ciebie i Harry’ego, rzecz jasna. Co by było, gdyby zabrał się za to jeszcze rok później, kiedy wybierano cię do najlepszej jedenastki sezonu Premier League?

Cóż mogę powiedzieć jeszcze, książę? Zrobiłeś to, co do ciebie należało i masz spokój? Wybrałeś część łatwiejszą? Może po prostu: żegnaj, książę. Tottenham nie był więzieniem.

Tottenham z Liverpoolem: prawo słabszego

Wreszcie to zobaczyliśmy. Gdyby nie twarze aż za dobrze nam znane, kojarzone z koszulkami Tottenhamu stanowczo zbyt długo (na tyle długo, by cykl sukcesów tej drużyny dobiegł końca, a ponieważ nie przebudowano jej i nie wzmocniono na czas, to na rozpoczęcie następnego trzeba będzie zaczekać Bóg wie, ile), to można by pomyśleć, że Jose Mourinho prowadzi Inter, Chelsea, Porto albo nawet Leirię, bo przecież tam po raz pierwszy stosował niski blok i przekonywał drużynę do cofnięcia się, wytrzymania naporu rywali, a następnie ukąszenia go z kontry. Z siedmiopunktowego planu wygrywania wielkich meczów, który – zdaniem jednego z jego biografów, Diego Torresa – Portugalczyk opracował na wczesnym etapie kariery, do wczorajszego pojedynku z Liverpoolem stosowało się bardzo wiele. Weźmy już pierwszy punkt,  „Mecz wygrywa drużyna, która popełni mniej błędów”: gdyby Tottenham nie popełnił błędu przy ćwiczonej skądinąd, o czym mówił Mourinho na pomeczowej konferencji, obronie przed rozegraniem przez rywala piłki z autu, nie straciłby gola (pal licho, że w tej akcji błąd popełnili też sędziowie i aut powinni przyznać gospodarzom). Weźmy punkt drugi: „W piłce nożnej opłaca się prowokować rywali do ich popełniania”; pomyłek Liverpoolu było w tym meczu naprawdę sporo, co wprost wynikało z punktu czwartego: „Kto jest częściej przy piłce, ten bardziej naraża się na ryzyko popełnienia błędu” i piątego: „Im mniej ktoś jest przy piłce, tym mniejsza szansa, że zrobi błąd”. Tak, to był klasyczny Mourinho, niedbający o posiadanie piłki (po pierwszym kwadransie Liverpool miał osiemdziesiąt procent), niedbający o próby jej rozgrywania (statystyki celnych podań w pierwszej połowie ledwo przekroczyły siedemdziesiąt procent), o atakowanie rywala już na jego połowie, o próbę narzucenia mu swoich warunków; Mourinho przekonany (punkt szósty), że „kto jest przy piłce, ten się boi” i wpajający swoim piłkarzom (punkt siódmy), że „kto nie jest przy piłce, jest tak naprawdę silniejszy”.

Na tym etapie rozwoju obu drużyn trudno mu się nawet dziwić. Liverpool jest wszak u szczytu potęgi, niepokonany od początku sezonu, a jeśli tę statystykę pociągnąć dłużej, to od trzydziestu ośmiu kolejek, w tabeli ma sześćdziesiąt jeden punktów na sześćdziesiąt trzy możliwe, co jest rekordem we wszystkich pięciu największych ligach Europy; Liverpool to triumfator ubiegłorocznej Ligi Mistrzów, Liverpool imponuje przygotowaniem fizycznym, Liverpool ma najlepszą parę bocznych obrońców świata, najlepszego środkowego obrońcę i jednego z najlepszych bramkarzy, o fenomenalnym tercecie ofensywnym nie wspominam, podobnie jak o niezbyt w kontekście wszystkich tych gwiazd docenianych, a w pressingu, rozbijaniu akcji rywali i przyspieszaniu akcji własnej drużyny bezcennych środkowych pomocnikach. Co jego szybkości i zdecydowaniu, co jego poczuciu bycia na fali, co jego aury niezwyciężonego może przeciwstawić Tottenham, rozbity psychicznie po fatalnym początku sezonu i nie do końca podniesiony dzięki zmianie trenera, Tottenham wypalony (także po finałowej klęsce z tymże Liverpoolem w Champions League, ale przede wszystkim zbyt długim czasem wspólnej pracy z Mauricio Pochettino, bez koniecznego już półtora roku temu przewietrzenia szatni), a w dodatku jeszcze osłabiony brakiem Kane’a, Ndombelego, Sissoko i Llorisa, z grającym/niegrającym, będącym od dawna jedną nogą poza klubem Eriksenem?

Tak: tutaj trzeba było zastosować „prawo słabszego”, jak niegdyś robiła to Krylia Sowietow. Nawet kibice Tottenhamu zdawali sobie sprawę, że próba wejścia z Liverpoolem w zwarcie – za czasów Pochettino będąca oczywistością – dziś oznaczałaby samobójstwo z gatunku tych, jakie stawały się udziałem zespołu z White Hart Lane w czasach Andre Villas-Boasa czy Tima Sherwooda. Tak, to dojmująca konkluzja, ale trudno się z nią nie zgodzić: kto stoi w miejscu, ten się cofa. Jak mówił w pomeczowej analizie Jamie Carragher, kiedy prowadził go Pochettino Tottenham był jeden czy dwa transfery od mistrzostwa kraju, a dziś jest cztery czy pięć transferów od odzyskania poziomu, na jakim grał za czasów Pochettino. Szybko to poszło.

Czy Jose Mourinho kiedykolwiek zdoła z tym klubem wspiąć się na ów poziom, to oczywiście inna kwestia. Wczoraj jednakowoż zrobił wszystko, co mógł, by nie tylko zminimalizować ryzyko klęski, ale i spróbować – w odpowiedniej chwili i po swojemu – powalczyć o sukces. Mieli swoje szanse Lucas, Son i Alli w pierwszej połowie, by gospodarze objęli prowadzenie – po szybkim, dalekim wykopie od Gazzanigi czy Alderweirelda, po dalekim wyrzucie z autu Rose’a, po chwili gapiostwa, zawahania czy właśnie: po błędzie zbyt długo utrzymujących się przy piłce rywali. Mieli swoje, dużo lepsze okazje Son i Lo Celso w drugiej połowie, kiedy drużyna goniła wynik, a w ostatnich dwudziestu minutach kolejny raz trafiający ze zmianami Mourinho postanowił grać już na większym ryzyku. Zważywszy na wszystkie okoliczności, z których nieobecność Kane’a wypadałoby jednak wymienić na pierwszym miejscu (o tym, co potrafi zrobić z piłką w polu karnym rasowy snajper przekonał najlepiej Firmino), był to mecz dla Tottenhamu zaskakująco udany. Nie dość, że zadebiutował kolejny wychowanek, Japhet Tanganga, nie dość, że przez niemal całe spotkanie ów młody chłopak świetnie radził sobie z Salahe i Mane, a po faulu na nim Robertson mógł nawet zobaczyć czerwoną kartkę – to cała drużyna znów sprawiała wrażenie poukładanej, mającej jakiś plan i potrafiącej go realizować. A że był to plan ułożony w oparciu o prawo słabszego? Lepiej zacznijcie się przyzwyczajać.

Daleki strzał Krzysztofa Piątka

Nigdy wcześniej nie widziała na mojej twarzy takiego grymasu (nigdy później, dodajmy, również). Był czwartkowy poranek 1 września 2005 roku, nie mieliśmy jeszcze dzieci, a w redakcji miałem jakieś spotkanie dopiero koło jedenastej, więc żadne z nas nie spieszyło się ze wstawaniem, zwłaszcza że poprzedniego dnia wieczorem zamykało się okienko transferowe i do samego końca (za chwilę się okaże, czy faktycznie do końca) sprawdzałem najświeższe wieści z Londynu. Pamiętam, że położyłem się spać zadowolony: to było okienko, w którym do Tottenhamu przyszedł Edgar Davids, a wcześniej między innymi młodziutki Aaron Lennon, ostatniego dnia zaś prezes postanowił dorzucić Martinowi Jolowi jeszcze Jermaine’a Jenasa i koreańskiego lewego obrońcę Lee Young-Pyo. Mieszkaliśmy wtedy na Emaus, blisko Rudawy, przez okna wpadało słońce, dzień zapowiadał się naprawdę przyjemnie, coś mnie jednak podkusiło, by w drodze pod prysznic włączyć komputer i sprawdzić, jak na kibicowskich forach komentuje się transfer Jenasa: czy ów złoty niegdyś młodzieniec i ulubieniec sir Bobby’ego Robsona może odzyskać na White Hart Lane pełnię formy? Twittera jeszcze nie było, wieści nie roznosiły się aż tak błyskawicznie, więc chwilę mi zajęło, zanim przeczytałem, że późną nocą Tottenham sfinalizował jeszcze jeden zakup.

Jaki to był grymas? Podobno miałem twarz zupełnie stężałą, jakby dotknął mnie stupor. Nie poruszałem się i nie mówiłem, nie reagowałem na wypowiadane do mnie słowa, miałem wzrok utkwiony w jednym punkcie: w ekranie komputera, na którym czytałem opinię Martina Jola, że Grzegorz Rasiak to wysoki i ciężko pracujący snajper z dobrymi statystykami strzeleckimi, regularnie występujący w reprezentacji Polski, który ma szansę sprawdzić się także w północnym Londynie.

Byłem naprawdę przerażony. Nie chodziło o stosunek do samego piłkarza, który w Championship faktycznie radził sobie całkiem nieźle i z którego żarty części polskiej publiki przyjmowałem bez cienia sympatii. Chodziło o obawę, że moje intymne hobby zacznie nagle podzielać cały naród, że mój blisko dwudziestoletni już związek z Tottenhamem zacznie być traktowany jako rodzaj sezonowej mody, no i że koledzy z redakcji będą się teraz ze mnie nabijać po każdym przegranym meczu.

Piszę o tym dzisiaj i sam widzę, ile się zmieniło: ów dobijający się wówczas do europejskich pucharów angielski średniak o świetnej przeszłości, któremu zacząłem kibicować w drugiej połowie lat osiemdziesiątych minionego stulecia, zdołał przebić niejeden rozpościerający się nad nim sufit. Zaczął regularnie grać w Lidze Mistrzów (wtedy rzecz niemal nie do wyobrażenia; Martin Jol był pierwszy, który otarł się o awans, ale zatruta lazanią drużyna straciła szansę w ostatniej kolejce), ba: przed rokiem wystąpił nawet w finale, raz czy drugi próbował walczyć o mistrzostwo Anglii, wybudował nowy stadion i finansowo zaczął gonić najbogatsze kluby kontynentu, zatrudnił podupadłego nieco, ale wciąż jednego z najgłośniejszych trenerów świata, w dodatku na miejsce szkoleniowca, którego autobiografia ukazała się także nad Wisłą. Nie, to już od dawna nie jest intymne hobby i także dlatego ewentualne pojawienie się Krzysztofa Piątka w północnym Londynie nie będzie dla mnie żadną traumą.

Oczywiście, oczywiście: w pierwszym rzędzie nie będzie ono traumą dlatego, że w moim kibicowaniu osiągnąłem już chyba stan niejakiej dojrzałości i nawet bezpośredni powód tego transferu, czyli kontuzję i operację Harry’ego Kane’a, przyjąłem jak ktoś, kto z niejednym takim ciosem musiał się pogodzić (nawiasem mówiąc: znacie chyba to nieco dwuznaczne uczucie, w którym smutek na wieść o czyimś urazie wiąże się z ekscytacją związaną ze zwiększeniem szans na granie jakichś młodych zdolnych zawodników z zaplecza). W drugim rzędzie zaś, samo sprowadzenie Piątka do Tottenhamu prowadzonego przez Jose Mourinho wydaje się zwyczajnie sensowne. Jakkolwiek głośno Portugalczyk deklarowałby, że się zmienił i że w nowym klubie szuka formuły odpowiadającej nowym podopiecznym, nie wydaje się przecież, że nagle porzuci wszystkie swoje trenerskie pryncypia i zacznie na przykład układać skład pełen „fałszywych dziewiątek”. Nawet w pierwszym meczu pod nieobecność Kane’a jego obrońcy wciąż grali długie piłki do Sona czy Moury i nawet w jego trakcie Brazylijczyk zdobył bramkę głową po dośrodkowaniu Auriera. Najprościej mówiąc: drużyny Mourinho zawsze potrzebowały klasycznej „dziewiątki”.

Dalej: ze zdrowiem Kane’a z sezonu na sezon jest gorzej. Przerwy Anglika w grze są coraz dłuższe, a stan jego ścięgien i kostek – coraz bardziej niepokojący. Niewykluczone, że będzie tak również w przyszłości: że sprowadzony do klubu Piątek nie musi zakładać, że będzie dostawał szansę tylko w końcówkach i mniej ważnych meczach pucharowych. Niewykluczone także, że rola samego Kane’a będzie ewoluowała: że Anglik chętniej będzie grał nieco dalej od bramki, wykorzystując swój talent do gry kombinacyjnej i pracując na bramki kolegów. Już nie mówię o tym – to najdalszy strzał – że po tylu kryzysach i przesileniach w klubie on także może zacząć myśleć o przeprowadzce do innej drużyny, może w lidze mniej dla jego zdrowia wymagającej.

To naprawdę najdalszy strzał. Najpierw Krzysztof Piątek musi w ogóle przyjść do Tottenhamu. Potem: przypomnieć sobie szalony czas ubiegłego sezonu, w którym wychodziło mu wszystko – bo w tym rozczarowuje, jak zresztą cały Milan. Tyle że to samo można, niestety, powiedzieć o Tottenhamie. Czy z dwóch minusów można zrobić plus w piłce nożnej? Czy nowy początek, nowi koledzy, nowy – sensowniejszy niewątpliwie – trener pozwoli Polakowi odzyskać radość strzelania bramek? O tym, jak bezlitosną ligą jest Premier League przekonywało się już wielu zawodników sprowadzanych do Tottenhamu, z napastników można by wymienić nie tylko Grzegorza Rasiaka, ale także np. Serhija Rebrowa. Od początku sezonu wielkie kłopoty z aklimatyzacją ma najdroższy zawodnik w historii klubu, Tanguy Ndombele. Generalnie: proces przebudowy tej drużyny powinien był się zacząć jakieś półtora roku temu, jej najlepszy czas minął i wszystko wskazuje na to, że samo zatrudnienie Mourinho nie rozwiązało żadnego z klubowych problemów. Te najważniejsze wiążą się zresztą nie z kontuzją środkowego napastnika, ale z dezorganizacją gry defensywnej i brakiem kreatywności w środku pola oraz idącą w ślad za tym utratą tożsamości, która za najlepszych czasów Mauricio Pochettino opierała się na szybkości, wytrzymałości i pressingu (nie mówię już o tym, że z co najmniej kilkoma ważnymi piłkarzami klub chciałby się pożegnać, a kilku chciałoby odejść samemu – to zresztą powód, dla którego osobiście spodziewałbym się, że negocjacje z Milanem mogą trochę potrwać i prezes Levy spróbuje w ramach umowy opchnąć Włochom np. Victora Wanyamę).

Jeżeli Krzysztof Piątek przyjdzie do Tottenhamu, trafi na plac budowy. Wygląd fasady remontowanego obiektu niewątpliwie się poprawi (niewątpliwie też lepiej będzie wyglądał w serialu Amazonu), problem w tym, że fundamenty, elektryczność i kanalizacja też są do remontu.

Gustavus obiit – natus est Conradus

A może Mourinho w Tottenhamie jest po to, żeby kibice i piłkarze tego klubu poczuli smak wygrywania. Nawet jeśli to nie potrwa długo i będzie miało swoją cenę.

Com napisał, napisałem. „Że każdemu nowemu menedżerowi Tottenhamu daję potężny kredyt zaufania, jest rzeczą oczywistą. Podobnie jak to, że jak każdy prawdziwy kibic natychmiast robię się jednooki i zauważam wyłącznie to, co pozwala mi wierzyć w nadejście nowej wspaniałej ery” – to słowa z lipca 2012, kiedy Tottenham zatrudniał Andre Villas-Boasa, powtórzone w maju 2014, kiedy na White Hart Lane pojawił się Mauricio Pochettino. Pojawił się i w pierwszym wywiadzie dla klubowej telewizji obiecał, że zrobi wszystko, żebyśmy mogli być znowu dumni z tego klubu. Obiecał i dotrzymał słowa. Jeszcze jak dotrzymał.

Nie. Dość. Koniec. Pora otrzeć łzy. Wykasować z pamięci tweety z podziękowaniami od piłkarzy, w których każdy podkreślał nie tylko to, że Pochettino był dla nich szefem, ale też przyjacielem i wzorem. Przestać się wkurzać na to, że kłopoty, jakie przeżywał w ostatnich miesiącach Tottenham, w znikomym stopniu były winą trenera: że kłopoty te przewidywał i zapowiadał od dawna, ba – sugerował rozwiązania. Nie wrzucać już więcej na Facebooka czy Twittera zdjęć i filmów z najpiękniejszymi momentami jego pięciolatki. Z góry pogodzić się z tym, że za niedługi czas przyjdzie go oglądać na ławce któregoś z najlepszych klubów Europy. Chować w sercu wdzięczność, ale uznać, że naprawdę zaczął się nowy etap. Trzeba z żywymi naprzód iść, Michale. Umarł Maurycy, już go zresztą pożegnałeś, narodził się Józef.

Józef, ze wszystkich trenerów świata akurat ten, z którego obecnością na ławce Tottenhamu pogodzić ci się najtrudniej. Jak masz się zrobić jednookim, myśląc o człowieku, który o mały włos sam nie wybił oka jednemu z rywali? Którego pycha i egotyzm stały się w świecie futbolu do tego stopnia przysłowiowe, że felietonista „Guardiana” po jego pierwszej konferencji prasowej napisał, że oto na stadionie Tottenhamu pojawia się drugi gigantyczny kogut, czyniąc aluzję chyba nie tylko do statui wznoszącej się nad trybuną centralną, bo używając przy tym dość wieloznacznego słowa „cock”? Który – jak powiedział kiedyś jednemu z jego biografów dyrektor zarządzanej przez Jorge Mendesa agencji Gestifute – jak tylko sprawy przestają iść w dobrym kierunku, nie trzyma się linii klubu, tylko zaczyna grać na siebie? Co może jeszcze ważniejsze: którego spojrzenie na futbol, gwarantujące tyle sukcesów w pierwszej dekadzie XXI wieku, w ostatnich latach stało się boleśnie nieaktualne, o czym w trakcie jego pracy w Madrycie, Londynie i Manchesterze przekonywali tak dobitnie Pep Guardiola, Jurgen Klopp, a nawet Mauricio Pochettino, którego Tottenham rozgromił przecież jego piłkarzy na Old Trafford?

Nie. Dość. Koniec. Józef Mourinho to przecież nie tylko jedno z kilku najgorętszych wciąż nazwisk na futbolowym firmamencie (nazwisk, dodajmy, będących jeszcze kilka lat temu poza zasięgiem Tottenhamu, nie tylko z powodu tego, że jemu wiodło się wówczas lepiej – jego nowemu klubowi wiodło się wówczas zdecydowanie gorzej…), kojarzonych nie tylko przez kibiców piłki nożnej. To, że mamy do czynienia z marką, która w oczach prezesa Levy’ego powiększa rynkową pozycję zarządzanego przezeń klubu, jest rzeczą oczywistą. Jasne jest, że z Mourinho na pokładzie wciąż można liczyć na sprzedanie praw do nazwy stadionu za wyższą cenę i na większą widownię kręconego przez cały czas serialu Amazonu – spekulacja porównywalna z tymi, dzięki którym sprowadzanie do Tottenhamu Japończyka Tody, Amerykanów Dempseya czy Yedlina albo Koreańczyka Sona, miało zwiększyć zainteresowanie klubem na tamtejszych rynkach, tyle że na nieporównanie większą skalę. Zamiarem prezesa zawsze było zbudowanie globalnej marki, i w tym sensie jest bliżej celu nawet niż parę miesięcy temu, kiedy Tottenham grał w finale Ligi Mistrzów.

Na pierwszej konferencji prasowej nowego szkoleniowca stawiło się dziewięćdziesięciu czterech dziennikarzy. Relacjonowały ją media całego świata, nie tylko na stronach sportowych. Tu wszystko jest logiczne: piłka nożna w oczach prezesa Levy’ego i jemu podobnych jest dziedziną tyleż sportu, co ekonomii, a klub jest po prostu „dostarczycielem kontentu” w branży rozrywkowej. Najwspanialszy stadion świata? Kibice mają w nim spędzić cały dzień, nie tylko oglądając jakiś tam mecz, ale także pijąc piwo, jedząc i robiąc zakupy, jak w galerii handlowej. Tak po prostu jest. Nie ma się co obrażać.

Józef nie zdobędzie więc Tottenhamowi mistrzostwa kraju, choć mówi, że w przyszłym roku spróbuje. Nie do tego został wynajęty. Realistyczny plan na polu sportowym to obronienie miejsca w pierwszej czwórce (będzie to cholernie trudne, ale na tym etapie sezonu nie jest jeszcze niemożliwe), występy w Lidze Mistrzów na wiosnę (wysoce prawdopodobne) i powalczenie o Puchar Anglii (przy szczęśliwych losowaniach i znając sposoby, jakimi Mourinho rozgrywał boje pucharowe – również niewykluczone), nade wszystko jednak: spowodowanie, że biznes będzie kręcił się nadal. Że liczba transmisji telewizyjnych dołującej drużyny nie spadnie, podobnie jak nie zmniejszy się frekwencja na stadionie. Z Mourinho jest przecież tak, jak z podstarzałą gwiazdą rocka, taką po licznych botoksach i farbach, co to od lat nie nagrała niczego naprawdę ciekawego, ale i tak zapełnia stadiony grając te same kawałki, co dwadzieścia czy pięćdziesiąt lat temu, bo ludzie wciąż chcą ich słuchać. Jesteśmy w końcu w branży rozrywkowej.

Nie. Dość. Koniec. Jest przecież w Józefie coś jeszcze niż zdolność przyciągnięcia uwagi mediów zgrabną ripostą.

Te na pierwszej konferencji w Tottenhamie nie były zresztą (sceptyk powiedziałby: jeszcze nie musiały być…) złośliwe czy agresywne. Jak na obu inauguracjach w Chelsea, jak podczas premiery w Manchesterze, obejrzeliśmy człowieka asertywnego, ale spokojnego, zadowolonego z siebie i z miejsca, w którym się znalazł na tym etapie życia, z łatwością radzącego sobie z każdą zastawioną przez dziennikarzy pułapką (Powiedział kiedyś, że jest zbyt mocno związany z Chelsea, żeby pracować w Tottenhamie? Ale to było przed tym, jak Chelsea go zwolniła…). Jeśli ocierającego się o bufonadę, to przecież dlatego, że ma podstawy, by dobrze o sobie myśleć (Czy to porażka w finale Ligi Mistrzów tak źle wpłynęła na piłkarzy Tottenhamu? Nie wie, bo nigdy nie przegrał w finale Ligi Mistrzów). Człowieka, który wie, co powiedzieć w tym właśnie miejscu i momencie, począwszy od podziękowań i ciepłych słów pod adresem poprzednika, dla którego ten klub będzie miał zawsze otwarte drzwi i który błyskawicznie znajdzie nową, świetną pracę, przez komplementy pod adresem nowych podopiecznych (jestem tu ze względu na nich, wielu z nich próbowałem kiedyś kupić, a niektórych nie próbowałem tylko dlatego, że wiedziałem, że są nie do wyjęcia), po słowa, które z pewnością chciał usłyszeć pracodawca (o chęci stawiania na młodych) i które pragnęli usłyszeć kibice (że nie zamierza radykalnie zmieniać stylu gry, że styl gry zawsze zależy od profilu drużyny i oczekiwań klubu, że najważniejszy jest zespół, a piłkarzy można uważać za „wielkich” tylko wtedy, kiedy sprawiają, że grający z nimi koledzy stają się jeszcze lepsi). „Jestem tu, żeby kontynuować proces i ewentualnie dopełnić go własnymi pomysłami, ale stawiając na rozwój: nie chcę burzyć stabilności ani mieszać piłkarzom w głowach” – mówił. „W piłce nożnej musisz przede wszystkim chcieć siebie wyrazić” – dodawał, co brzmiało jak cytat z nieodżałowanego poprzednika.

Nie. Dość. Koniec. Nie musisz wierzyć, że Józef stanie się apostołem futbolu proaktywnego, takiego, który lubisz, odważnego i pięknego dla oka. Sedno problemu, z którym wiąże się dla ciebie pojawienie się Mourinho w twoim klubie, polega przecież na tym, że jemu chodzi o coś, o co tobie tak naprawdę nigdy w kibicowaniu nie chodziło. O wygrywanie. O smak bycia pierwszym. O sukces. To z niezłomną wolą zwyciężania będziesz się musiał w najbliższych miesiącach mierzyć. Z wolą zwyciężania, które, tak jest: ma swoją cenę. Cenę konfliktów z całym światem i manipulacji. Cenę biernej, a czasami może nawet i czynnej agresji. 

Wiesz dobrze, że Józef będzie błyskotliwy i czarujący tak długo, jak długo będzie wygrywał. Kiedy zacznie przegrywać, zamieni twoje życie w koszmar. A potem zostawi spaloną ziemię, jak w Madrycie, zachodnim Londynie czy w Manchesterze. O spalonej ziemi jednak – i o kolejnym siewcy, który zasieje w niej ziarno kolejnej odnowy – będziesz miał jeszcze czas pomyśleć. Teraz pomyśl o tym, co Mourinho osiągał ze swoimi dotychczasowymi drużynami zanim nastąpił feralny trzeci sezon. I zastanów się, czy tej właśnie lekcji nie potrzebujesz, czy nie na tym polega ów ostatni krok oddzielający twoją drużynę od znalezienia się na topie? Czy nie nazbyt długo zasłaniałaś się kwestiami stylu i sposobu gry, filozofii zrównoważonego rozwoju, cierpliwego budowania itd., żeby pokryć tym wszystkim własne pogodzenie z faktem, że tak naprawdę to ty nie jesteś gotowy na poczucie się zwycięzcą? Że skoro sam nie chciałeś wyjść spod szafy, musiałeś dostać takiego trenera, żeby cię spod niej wykopał?

„Kiedy nie wygrywam, nie potrafię być szczęśliwy – mówił wczoraj na swojej pierwszej konferencji prasowej w Tottenhamie José Mário dos Santos Félix Mourinho. – Nie potrafię tego zmienić w swoim DNA. Mam nadzieję, że będę potrafił dotrzeć do zawodników, by również oni nie byli szczęśliwi, kiedy nie wygrywają”.

W sumie to ciekawe pytanie, nie tylko dla kibica tego klubu. Jak to jest, być zwycięzcą?

Special One w Tottenhamie? Był do wczoraj.

Od pewnego momentu przypominało to patrzenie na Syzyfa, próbującego wydźwignąć swój głaz pod górę, z tą różnicą, że wszyscy wiedzieliśmy, iż po tym, jak wyślizgnie mu się z rąk, nie otrzyma kolejnej szansy. Okrucieństwo futbolu polega także na tym, że kolejnej szansy trenerom nie daje, nie mówiąc już o prawie do błędu.

Kiedy był ostatni moment na powstrzymanie katastrofy? Może nie doszłoby do niej, gdyby nie VAR, unieważniający drugiego gola w meczu z Leicester po milimetrowym spalonym Sona: jeżeli w tamtym momencie sezonu Tottenham zdołałby wygrać wyjazdowe spotkanie z rywalem mierzącym tak wysoko, w głowie tego zbiorowego organizmu, jaki stanowią piłkarze i sztab szkoleniowy, może coś by się jeszcze przełamało, może zdołaliby uwierzyć, że mimo zmęczenia sobą, wypalenia wręcz, mimo perspektyw na dokończenie kariery w innych klubach, mimo pełnego niepokojów i napięć okresu przygotowawczego i mimo dojmującego poczucia, że szansę na zapisanie się w historii futbolu stracili owej nocy w Madrycie, są jednak w stanie spróbować jeszcze raz? Może dublerom udałoby się wtedy wygrać z Colchester, może z Bayernem świetne nie byłoby wówczas tylko pierwsze pół godziny (było naprawdę świetne, cholera…), może w Brighton Lloris nie wypuściłby piłki z rąk i się fatalnie nie kontuzjował, a jego koledzy z pola nie skapitulowaliby po raz kolejny?

1. Nie, w tym sezonie los Tottenhamu Pochettino był już nie do odwrócenia i o poranku po ogłoszeniu decyzji o zwolnieniu Argentyńczyka można to już napisać zupełnie spokojnie, poza emocjami związanymi z faktem, że ostatnie pięć lat należało do najlepszych w historii klubu – a już na pewno w historii klubu, która pisała się za mojego życia – i że w jej trakcie zawdzięczamy mu nie tylko niezapomniane emocje Amsterdamu, Manchesteru czy Dortmundu w poprzednim sezonie Ligi MIstrzów, ale też zwycięstwo u siebie z Realem w edycji 2017/18, albo ligowe czy pucharowe pojedynki i triumfy ze wszystkimi wielkimi Albionu, także z City Guardioli czy Liverpoolem Kloppa (padały po cztery gole dla Tottenhamu), z Chelsea (samotny rajd Sona przez całe niemal boisko, ale nade wszystko wcześniejsze noworoczne 5:3 w 2015 r.) czy z Arsenalem (gol Kane’a, zdobyty w masce w marcu 2016 r.), o pożegnaniu White Hart Lane, ostatnim sezonie bez porażki tamże i wygranej z Manchesterem United na zakończenie nie wspominając.

Tak, wszystko to wydaje się tak niedawno, że aż nie do uwierzenia. Tak niedawno Pochettino był w pierwszej trójce najlepszych trenerów FIFA. Tak niedawno wygłaszał wykład mistrzowski na konferencji w Katarze. Tak niedawno publikował „Nowy wspaniały świat” (w kwestii którego miałem zresztą swoje wątpliwości: czy zawarte tam niedyskrecje nie były jednym z pierwszych oznak naruszonej lojalności między nim a zawodnikami…). Tak niedawno składał niezliczone dowody osobistej klasy, której świadectwem są też płynące teraz zewsząd pożegnania i podziękowania tych, którzy zawdzięczali mu tak wiele – Kane’a, Allego czy Ryana Masona.

Co ważniejsze: tak niedawno jeszcze był najbardziej komplementowanym szkoleniowcem Premier League, po pierwsze za fakt, że co roku prowadzi Tottenham do Ligi Mistrzów (i osiąga w niej coraz lepsze wyniki), po drugie, że robi to w zasadzie bez wzmocnień i stawiając na tych, których ma do dyspozycji, po trzecie, że robi to w trakcie przebudowy stadionu, a po czwarte i najważniejsze: że robi to w stylu dotąd w północnym Londynie nieoglądanym. Najwspanialsze w ciągu tych lat – i nieprzypadkowo komplementowane przez ekspertów, którzy całe lata mieli z Tottenhamu malowniczą bekę, jak Gary Neville na przykład – było to, że piłkarze Pochettino byli w stanie zabiegać każdego rywala, że skakali mu do gardeł (nawet jeśli, jak podczas „bitwy na Stamford Bridge”, prowadziło to na skraj utraty kontroli), że grali intensywnym pressingiem i szybko. Słowem: że Tottenham Pochettino był więcej niż drużyną: był ucieleśnieniem filozofii gry i zarządzania klubem od szczytów po akademię. Że był świetnie zorganizowanym mechanizmem, który – gdy zsumować tamte dwa sezony, gdy bił się z Leicester i Chelsea o mistrzostwo kraju – zdobył najwięcej punktów ze wszystkich drużyn grających w angielskiej ekstraklasie. Że Alderweireld i Vertonghen stali się najlepszą parą stoperów w Premier League, a Kane – najlepszym napastnikiem, że Eriksen wyrósł na jednego z najlepszych rozgrywających Europy, że eksplodowały talenty Allego czy Sona, że debiutowali kolejni wychowankowie, że Lamela wrócił po wielomiesięcznej kontuzji, że reprezentacja Anglii pełna była produktów Pochettino itd., itp.

2. Ściąga mnie, jak widać, we wspomnienia, targa mną potrzeba powiedzenia raz jeszcze „dziękuję” – bo doprawdy jest za co dziękować i Daniel Levy wspominając w klubowym oświadczeniu w zasadzie tylko o znoszeniu trudów przebudowy kolejny raz daje świadectwo tego, że jego inteligencja emocjonalna nie może być dalsza od kibicowskiej – a ja o nieuchronności katastrofy chciałem pisać. O tym, że Pochettino w gruncie rzeczy i tak wydłużył cykl ponad te wspominane przez sir Aleksa Fergusona trzy lata. O tym, że zespół, zwłaszcza pracujący tak intensywnie (Moussa Dembele parę dni temu w wywiadzie dla „Timesa” dał znów parę przykładów tego, jak było to wyczerpujące), potrzebował stałego odświeżania – i o tym, że z przyczyn ekonomicznych było ono niemożliwe. Że ludzie tak ciężko harujący nie są w stanie robić tego w nieskończoność, że potrzebują zmiany rutyny, inspiracji, płynącej choćby z tego, że w szatni pojawiają się nowi konkurenci lub nowi liderzy. 

Tak, w jakimś sensie Pochettino zapłacił cenę własnego sukcesu – tego, że udało mu się zmienić postrzeganie prowadzonej przez siebie drużyny, a zwłaszcza jej wyniki, nie w perspektywie kilku lat, a kilkunastu miesięcy. Że po tym, co nastąpiło później, nikt już nie chciał i tak naprawdę nie mógł dać mu tego komfortu, jaki dostał, kiedy przychodził z Southamptonu: cierpliwego oczekiwania na to, że po wyczerpaniu się tamtego cyklu zacznie kolejny, nawet za cenę jednego słabszego sezonu. Że nie miał luksusu Guardioli czy Kloppa, których stać było nawet na transferowe pomyłki i ich naprawienie w kolejnym roku (patrz pod bramkarze Pepa).

3. Zapewne późną wiosną tego roku uznał, że wygra finał Ligi Mistrzów w Madrycie – i sam odejdzie z podniesionym czołem. Sugerował to parokrotnie w ostatnich miesiącach poprzedniego sezonu, i pewnie należałoby to zaliczyć w poczet jego błędów, bo żałując jego odejścia, ba: płacząc po jego odejściu, nie uważam przecież, by sam się jakoś do tego odejścia nie przyczynił. To był moment, w którym zawodnicy mogli poczuć, że oparcie, jakie mają w trenerze, osłabło.

Było zresztą takich momentów więcej, choćby ten po przegranym finale, kiedy nie wrócił z zawodnikami do Londynu, tylko wsiadł w pociąg do Barcelony, gdzie na dwa tygodnie zaszył się w domu i oddawał ponurym myślom (czy kiedy witał ich ponownie w pierwszych dniach lipca był faktycznie pełen energii i entuzjazmu? jak traktować pogłoski o tym, że częściej niż dawniej oglądał treningi z okien gabinetu i na ekranie laptopa, zamiast angażować się w nie osobiście?). Albo jak po przegranej w Colchester wypsnęło mu się, że w styczniu przyjdzie czas na zrobienie porządku z tym bałaganem, wbrew podtrzymywanej przez całe lata opinii, że zimowe okienko transferowe tak naprawdę nigdy nie przynosi rozwiązania klubowych kłopotów i potrzeb. Może popełnił błąd nie próbując zatrzymać w klubie Trippiera, mimo iż poprzedni sezon Anglika naprawdę był słaby? Sprzedając, a przynajmniej nie znajdując zastępstwa dla Dembele? A może istota problemu leżała gdzie indziej: w tym, że lojalność wobec ekipy, dzięki której osiągnął tak wiele, krępowała mu ruchy? Może nie postawił od razu na początku tego sezonu na tych, którzy naprawdę chwili tu grać? Na Walkera-Petersa czy Foytha (żeby walczyć o miejsce w składzie skrócił wakacje po Copa America i odwołał miesiąc miodowy; tak, wiem, że Argentyńczyk zaraz złapał kontuzję) na prawej obronie zamiast Auriera? Może nie potrafił pożegnać się z niektórymi skuteczniej i szybciej?

No przecież nie: w tym ostatnim punkcie piłka leżała i leży po stronie klubu. Danny Rose mówił o tym wyraźnie kilka dni temu: to prezes Levy powiedział mu, że nie przedłuży z nim umowy i że może sobie szukać innej drużyny. To prezes w trakcie negocjacji transferowych zawsze żądał za wiele i był skłonny płacić za mało – co wiązało się z tym, że pożądane wzmocnienia pojawiały się zwykle na ostatnią chwilę. Zdestabilizowany skład, przebudowa rozpoczęta (Ndombele, Lo Celso, Sessegnon), ale niedokończona, zrodzone w głowach niektórych (Eriksen) poczucie, że czas na nowe wyzwania – to nie są jakieś „winy” Mauricio Pochettino, to problemy, z którymi musiał się mierzyć.

4. Nie, tak naprawdę wymagaliśmy od niego niemożliwego. Albo niemożliwego wymagał od niego prezes: naszym, kibiców, prawem było przecież śpiewanie pieśni o tym, że jest magikiem. Sam zresztą sprawił, że w to „niemożliwe” uwierzyliśmy. Może nawet sprawił też, że uwierzyli piłkarze, nie tylko w ciągu tych trzech tygodni przygotowań do finału Ligi Mistrzów, kiedy chodzili po rozżarzonych węglach, budowali wokół siebie pozytywne aury, i co tam jeszcze wymyślili motywacyjni guru, z których rad korzystał – tyle że misternie tkany plan spruł się w pierwszej minucie meczu, po ręce Sissoko. Dlaczego nie dostał czasu na utkanie kolejnego planu?

Daniel Levy, o czym pisano wiele razy, kieruje się logiką księgowego. Od lutego forma Tottenhamu w lidze jest faktycznie spadkowa. Klub z tyloma zaciągniętymi pożyczkami, szukający wciąż (niesprzedane prawa do nazwy stadionu) dodatkowych sposobów komercyjnego rozwoju, przebicia sufitu oddzielającego go nadal od największych, nie może sobie pozwolić na przedłużający się kryzys. W świecie futbolowych księgowych kryzysy rozwiązuje się tylko w jeden sposób: zwalniając trenera. W świecie futbolowych księgowych w decyzji o zatrudnieniu następnego rozstrzygają dostępność na rynku i marka, cóż z tego, że cokolwiek nieświeża (sięgając po innowacyjnego, progresywnego Pochettino Levy nie miał wiele do stracenia, dziś – dzięki Pochettino właśnie – wydaje mu się, że może wiele stracić).

5. Z pewnością krzywdzę Daniela Levy’ego określając go mianem „księgowego” – nie tylko dlatego, że znam księgowe i księgowych, których szerokości horyzontów nie sposób podważyć. Przez wiele lat prezes działał w najlepszym interesie klubu, znosząc w milczeniu niewybredne uwagi kibiców. Rzec można: trenerzy i piłkarze przychodzą i odchodzą, a stadion i ośrodek treningowy przezeń wybudowane zostaną na długie dziesięciolecia. Tylko że lista jego pomyłek w doborze personelu trenerskiego jest wyjątkowo długa, a nazwiska Jacquesa Santiniego czy George’a Grahama zajmują na niej poczesne miejsce. On mógł się mylić tyle razy, narażając klub na tyle kosztów (odszkodowanie wypłacone Pochettino też przekroczy 10 milionów funtów) – dlaczego odmówił tego prawa trenerowi, któremu zawdzięcza tak wiele?

Nie, nie „księgowy”. Lepiej powiedzieć „makler”. Instynkt spekulacyjny prezesa dawał o sobie znać wiele razy, nie tylko w ostatnich godzinach okienek transferowych, kiedy czasem udawało się ściągnąć gwiazdę za relatywnie niewielkie pieniądze (van der Vaart), a częściej na sfinalizowanie niezbędnie potrzebnego wzmocnienia (Moutinho) brakowało minut. Daje o sobie znać i teraz. Zatrudniony przezeń następca Pochettino wciąż cieszy się w świecie marką jednego z największych. Z pewnością na ławce Tottenhamu nie zasiadał jeszcze wielokrotny zwycięzca Ligi Mistrzów, wielokrotny mistrz i zdobywca pucharów w czołowych ligach świata, postać, którą kojarzą nawet osoby nieinteresujące się na codzień futbolem. Istota tej spekulacji nie polega pewnie nawet na krótkotrwałej poprawie wyników – choćby za cenę stylu – ale na wizerunkowym awansie Tottenhamu do grona klubów, których stać na zatrudnienie trenerskiej supergwiazdy. Mniejsza z tym, że przyblakłej.

6. Harry Redknapp nie był nigdy symbolem trenerskiej nowoczesności, a przecież to za jego czasów Tottenham zagrał po raz pierwszy w Lidze Mistrzów. Zwolnienia Martina Jola do dziś nie odżałowałem, a przecież to jego następca Juande Ramos zdobył z Tottenhamem ostatnie klubowe trofeum, ekhem, Puchar Ligi. Może więc spekulacja prezesa Levy’ego, na krótką metę przynajmniej, i tym razem przyniesie wzrost klubowych akcji?

Mimo wszystko ośmielam się wątpić. Ten, którego imienia nie mam dziś ochoty wymówić, Lord Voldemort współczesnej piłki, nie tylko odpowiada za większość najpaskudniejszych awantur, jakie pamiętamy z ostatnich dwudziestu lat – od ataku na sędziego Friska i palca w oku Tito Vilanovy po kaskady słów paranoicznych, manipulanckich i zwyczajnie złych pod adresem sędziów, trenerów rywali i piłkarzy innych drużyn. Pragmatyczny do bólu futbol, jaki prezentowały zwykle jego zespoły, wydaje się na antypodach tradycji Tottenhamu: technicznej, ofensywnej, odważnej i radosnej, takiej spod znaku Ardilesa i Hoddle’a, Ginoli i Bale’a, Klinsmanna i Berbatowa. Co ważniejsze jednak: jego ostatnie doświadczenia z Premier League pokazały, że w kwestiach taktycznych stał się mamutem, któremu na wielką odległość odjechali nie tylko Guardiola czy Klopp, ale także dziesiątki już rozsianych po Europie trenerów młodszego pokolenia, a których symbolem mogłoby być nazwisko Nagelsmanna.

Owszem, chętnie bym znowu podyskutował o tym, co dla kibica ważniejsze: futebol d’arte czy futebol de resultados, i ilu z nas pogodziłoby się z tym, że ich drużyna wcale nie gra pięknie, byle wygrywała. Owszem, chętnie przyznałbym się do tego, że także w piłce nożnej zawsze wolałem idealistów od pragmatyków. Problem w tym, że mam dojmujące poczucie, że Special One pracował w Tottenhamie do wczoraj. Że porzuciliśmy idealizm, wygrywania i tak nie będzie, a zostanie spalona ziemia.

More to follow.

Efekt VAR

Gdyby nie kontuzja Andre Gomesa, czerwona kartka dla Sona i fakt, że grający w dziesiątkę piłkarze Tottenhamu wypuścili kolejne w tym sezonie prowadzenie, przedłużając zarazem serię niewygranych na wyjeździe meczów w Premier League do dwunastu, mielibyśmy właściwie dwa tematy do dyskusji. Pierwszy to forma Christiana Eriksena, kolejny już mecz z rzędu najsłabszego w Tottenhamie – w ciągu ponad stu minut gry Duńczyk nie miał ani jednego dryblingu, nie wypracował kolegom ani jednej szansy, nie oddał ani jednego strzału, nie miał ani jednego przechwytu i ani jednego udanego wślizgu, za to stracił piłkę szesnaście razy; doprawdy wydaje się, że lojalność Mauricio Pochettino wobec jednego z najlepszych jeszcze rok temu rozgrywających w Premier League jest zbyt wielka, zwłaszcza że Giovanni Lo Celso od kilku tygodni wydaje się gotowy do gry. Temat drugi to forma tak krytykowanego w ostatnich dniach Dele Allego, który przełamał się w końcu, wykorzystując podanie Sona, mijając obrońców i strzelając bramkę mogącą dać Tottenhamowi zwycięstwo. Widać było z jego „cieszynki”, jaki ciężar spadł z ramion młodego Anglika.

Ale straszliwa kontuzja Gomesa – efekt raczej pecha niż brutalności któregokolwiek z zawodników Tottenhamu (co przyznawał także na pomeczowej konferencji trener Evertonu) – odsyła kwestie lecącej na łeb na szyję formy Eriksena czy rosnącej formy Allego na daleki margines. Po tym, co się stało na Goodison Park, trzeba przede wszystkim rozmawiać o VAR. Zanim doszło do incydentu, po którym piłkarz gospodarzy złamał nogę, mecz przerywano bodaj czterokrotnie, sprawdzając, czy Son nie został sfaulowany w polu karnym Evertonu, czy Dele nie zagrał piłki ręką we własnym polu karnym (no zagrał, cholera jasna…) i czy Sanchez albo Davies nie faulowali Richarlisona. Przerwa goniła przerwę, a w głowach piłkarzy kotłowało się od niemogących znaleźć ujścia emocji – jedna z przerw była zresztą podwójna, bo decyzję raz już przez VAR podjętą, sprawdzano ponownie, gdy sędziowie dostali jeszcze powtórki z innego ujęcia kamery. Doprawdy, zatęskniłem za czasami, w których nie było żadnych powtórek wideo, a omylność arbitra należała do piłkarskiego spektaklu na równi z omylnością bramkarza czy napastnika.

Tak, wiem. W zasadzie i dziś można by powiedzieć, że omylność arbitra należy do piłkarskiego spektaklu. Nie pojmuję, dlaczego Everton nie dostał karnego po ręce Allego. Nie pojmuję też (choć ogromnie mi żal Gomesa), dlaczego po żółtej kartce, którą najpierw pokazał mu Martin Atkinson, Son dostał jeszcze czerwoną.

Problem z VAR-em jest jednak większy niż proste pomyłki. Sędziowie sięgają po niego tak często, przerwy w grze trwają tak długo, a decyzje w końcu podjęte pozostają tak kontrowersyjne, że jedynym efektem jest zamiana biegających po boisku piłkarzy, i tak odczuwających presję wyniku czy (patrz pod Granit Xhaka i obelgi, których wysłuchiwał w ostatnich meczach Arsenalu) presję trybun, w tykające bomby.

Przed epoką VAR-u angielski arbiter (piszę „angielski”, bo wiem, że w wielu krajach Europy radzą sobie z tym lepiej) pozostawał kimś zdolnym do zaprowadzenia spokoju na boisku; cieszył się dobrą relacją z zawodnikami, potrafił rozładować napiętą sytuację kartką, reprymendą, a czasem zwyczajnym żartem. Rozsądzał konflikty, zaprowadzał spokój, podejmował decyzje, które studziły gorące głowy. Był czynnikiem stabilizującym sytuację. Dziś Martin Atkinson i ludzie wykrzykujący mu do ucha niejasne komunikaty – sytuację na Goodison Park zdestabilizowali.

Nie twierdzę oczywiście, że była to bezpośrednia przyczyna kontuzji Andre Gomesa, straszliwego bólu Portugalczyka i łez jego kolegów z obu drużyn. Twierdzę, że atmosfera, w jakiej piłkarze biegali po boisku w siedemdziesiątej ósmej minucie, była daleka od normalnej. Zawodnikowi Evertonu życzę jak najszybszego powrotu do zdrowia i na boisko, ale nam wszystkim życzę jak najszybszego ogarnięcia przez władze Premier League problemu, który nieoczekiwanie wyrósł na najważniejszy w najlepszej podobno lidze świata.

Futbolowy eskapizm

Pisałem już kiedyś chyba o teściu przyjaciela, który przeżywał mecze tak bardzo, że nie był w stanie ich oglądać: kiedy zaczynała się transmisja, włączał, owszem, telewizor, ale następnie wychodził przed dom, odkręcał zawór kranu w garażu, podłączał szlaucha i przez kolejne dziewięćdziesiąt minut z kwadransem przerwy podlewał metodycznie ogródek, nie spocząwszy dopóty, dopóki wszystkie starannie pielęgnowane przez żonę rabatki zaczną przypominać błotniste bajoro. Wciąż się nie dorobiłem ogródka, więc kiedy już znajdowałem się w podobnej sytuacji, wyjeżdżałem po prostu w góry, ale wczoraj podniosłem poziom futbolowego eskapizmu szczebel wyżej: w trakcie meczu Liverpool-Tottenham udałem się po prostu na Festiwal Conrada, by poprowadzić tam spotkanie z Moniką Sznajderman o „Pustym lesie”.

Spotkanie zaczynało się o osiemnastej, wiedziałem więc przed jego rozpoczęciem – także z nadsyłanych z domu esemesów – że już w czterdziestej siódmej sekundzie Harry Kane strzelił bramkę dającą prowadzenie Tottenhamowi, a zanim ostatecznie wyłączyłem transfer danych w telefonie, zdążyłem się zorientować, że Liverpool rozpoczął swój szturm na bramkę dobrze skądinąd broniącego Gazzanigi. Nie robiłem sobie wielkich złudzeń: wiedziałem, że kiedy moja drużyna zdobywa w takich sytuacjach gola jako pierwsza, to tylko po to, by jej kibice cierpieli bardziej, kiedy już prowadzenie roztrwoni. Widziałem też skład, wydelegowany do gry przez Mauricio Pochettino jakby rodem z poprzedniego sezonu, i tym bardziej nie sądziłem, że na Anfield może zdarzyć się cud. Kiedy natychmiast po zakończeniu spotkania z Moniką podszedł do mnie jeden ze słuchaczy i powiedział, że nie ma, niestety, dla mnie dobrych wiadomości, byłem mu właściwie wdzięczny za informację, że skończyło się tylko 2:1.

Co nie znaczy, że teraz, kiedy już mecz obejrzałem, nie jest mi żal – zwłaszcza dwóch okazji, po których mogło być 0:2, ze szczególnym uwzględnieniem tej z początku drugiej połowy, kiedy po dalekim wykopie Gazzanigi (patrz, Hugo, i ucz się, jak można grać nogami…) Son znalazł się sam na sam z Allisonem, objechał go i trafił w poprzeczkę. Z drugiej strony, kiedy oglądałem ten mecz znając już wynik, nie mogłem nie zauważyć, że wyrównanie wisiało w powietrzu jeszcze w pierwszej połowie; że dominacja Liverpoolu była zbyt wielka i że Tottenham (Pochettino narzekał potem, że to skutek zbyt szybko zdobytego prowadzenia, czyli nie ja jeden westchnąłem po golu Kane’a „Za wcześnie”…) broniąc korzystnego wyniku cofnął się zbyt głęboko. Owszem: na początku drugiej połowy ustawienie udało się poprawić i odepchnąć nieco gospodarzy od bramki Gazzanigi, ale po pierwsze, nie oznaczało to zmniejszenia dominacji i zwiększenia choćby o kilka procent statystyki posiadania piłki, a po drugie na prawej stronie Liverpoolu zaczął znajdować sobie niepokojąco dużo miejsca Henderson, który w końcu zgubił średnio radzącego sobie z nim Rose’a i strzelił bramkę.

Dwa są tematy związane z tym meczem. Pierwszy: pressing kontra kontrpressing, czyli powrót Tottenhamu do naciskania rywala podczas walki o piłkę, zaangażowanie w nią nie tylko Sissoko i Winksa, ale także Allego czy Sona (w tym sensie był to mecz zdecydowanie mniej depresyjny niż te z ostatnich tygodni, kiedy zwłaszcza do walki z Brightonem wyraźnie brakowało graczom Tottenhamu energii), oraz napór zawodników gospodarzy, rozpoczynający się natychmiast po stracie piłki. Karny, którego sprokurował Aurier, był efektem takiej właśnie akcji Mane: wydawało się, że obrońca Tottenhamu opanował już sytuację, że odebrał futbolówkę rywalowi, że zastawił się przed nim i że za chwilę wybije ją daleko poza pole karne, ale w ułamku sekundy atakujący Liverpoolu wysforował się do przodu, znalazł się między Aurierem i piłką i to on, a nie ona, zebrał od Iworyjczyka potężnego kopa.

Temat drugi wiąże się trochę z tym pierwszym. Owszem: kontrpressing Liverpoolu był imponujący, owszem, piłkarze Kloppa nie tylko szybko i z rozmachem szarżowali, ale też zażarcie walczyli o piłkę w środku pola, gdzie nutę kontroli do nieokiełznanego momentami chaosu wprowadzał znakomity Fabinho. Z drugiej strony jednak: Serge Aurier po raz czwarty od czasu, gdy zaczął grać w Tottenhamie, dał rywalom karnego. Czy powinien był wystąpić w tym meczu? Czy powinien był grać bodaj najsłabszy na boisku Eriksen? A Rose? Czy Mauricio Pochettino nie jest aby zbyt lojalny wobec zawodników, z którymi pracuje od pięciu i pół roku, choć wielu z nich ewidentnie szuka sobie innego miejsca na kolejny etap kariery? Czy pojedynek z Liverpoolem nie wydawał się idealną okazją, by w pierwszym składzie pojawili się ci, którzy za parę miesięcy powinni stanowić o obliczu drużyny: bardzo dobry zarówno we wtorek z Crveną Zvezdą, jak i wczoraj, kiedy w końcu pojawił się na boisku, Ndombele, albo zdrowy w końcu Lo Celso? Dlaczego na prawej obronie nie spróbować, skoro już nie Walkera-Petersa, to Juana Foytha, właśnie na tej pozycji ustawianego w wakacje i podczas ostatniej przerwy na kadrę w meczach reprezentacji Argentyny? Po co, do cholery, Pochettino namawiał młodego rodaka, żeby skrócił urlop po rozgrywanym latem turnieju, a nawet odsunął na przyszły rok swój miesiąc miodowy, po co w efekcie naraził go na kontuzję w trakcie presezonu, skoro teraz wystawia w kółko Auriera? Jak się ma kolejny z rzędu występ Iworyjczyka w pierwszym składzie do deklarowanej i faktycznie stosowanej na innych pozycjach przez Pochettino rotacji?

To jest oczywiście perspektywa kibicowska i dalekie echo burzy, która przetoczyła się wśród fanów Tottenhamu na portalach społecznościowych po ogłoszeniu wyjściowej jedenastki. Zostawiwszy ją na boku, wypada jednak powiedzieć o czymś, co w portalu The Athletic najlepiej zdefiniował Jack Pitt-Brooke: ten rodzaj ulgi, odczuwanej w gruncie rzeczy przeze mnie po jednobramkowej porażce na Anfield, jest rodzajem ulgi kibica drużyny ze środka tabeli, który mógł dostać pięciobramkowy łomot (tak skończyły się rządy Andre Villas-Boasa w Tottenhamie: szybkimi bęckami od Liverpoolu), ale przez prawie cały mecz dobrze się bronił i przegrał tylko jednym golem. Jak na to, że od finału w Madrycie nie minęło jeszcze pół roku, wypada powiedzieć, że szybko to poszło. Z drugiej strony: czy dla kibica Tottenhamu jest bardziej naturalny stan od tego?

Nowy wspaniały świat i stara bieda

1. Bohater o tysiącu twarzy

W świecie idealnym albo raczej: w krainie dziwów i marzeń każdego szanującego się kibica, na scenę wychodzi teraz prezes Tottenhamu Daniel Levy. „Mauricio cieszy się moim pełnym poparciem” – oświadcza. „W ciągu ostatnich lat osiągnął z tym klubem więcej niż mogłem się spodziewać i więcej niż się umówiliśmy. Pracując ze skromnym, jeśli porównać z naszymi największymi rywalami, budżetem, zmagając się z wieloma przeciwnościami, z których konieczność wielomiesięcznej gry na wynajętym obiekcie podczas przebudowy stadionu należała niewątpliwie do największych, czterokrotnie awansował do Ligi Mistrzów i doprowadził Tottenham do finału tych rozgrywek, co w historii naszego klubu nie zdarzyło się jeszcze nigdy. Odnosząc te sukcesy, nie tylko zarobił dla Tottenhamu mnóstwo pieniędzy: może jeszcze ważniejsze jest to, że odmienił jego wizerunek, co zresztą w konsekwencji pozwoliło tych pieniędzy zarobić jeszcze więcej. Zawdzięczamy mu tak wiele, że nie zamierzamy opuścić go w pierwszej tak naprawdę poważnej chwili kryzysu. Ma wolną rękę w dokonywaniu daleko idących zmian w składzie. Ma także moje zapewnienie o wsparciu podczas zimowego okienka transferowego. Skoro w drużynie są zawodnicy, którzy przestali chcieć z nim pracować, czują się zmęczeni lub wypaleni, albo zwyczajnie szukają dla siebie nowych wyzwań – żadnego nie będziemy na siłę zatrzymywać. Żaden nie jest ważniejszy niż klub”.

Napisałem „świat idealny”, ale chyba powinienem napisać „Nowy wspaniały świat”, przywołując nie tyle tytuł klasycznej antyutopii Aldousa Huxleya, co świetnej książki Guillema Balague’a, opisującej najlepsze chwile Mauricio Pochettino w Tottenhamie, a ukazującej się po polsku, jak na ironio, w czasie chwil najgorszych. Książkę tę, jak może zdążyliście się już zorientować, rozpoczyna zdanie z Tołstoja, że cała literatura sprowadza się do dwóch opowieści: albo jakiś człowiek wyrusza w podróż, albo w jakimś miejscu pojawia się ktoś obcy. Balague pisze, że obecność jego bohatera w londyńskim klubie łączy w sobie te dwa wątki – i ma oczywiście rację. Problem w tym, że wydarzenia minionego tygodnia układają się w zgodzie z logiką, w której z podróży nie ma już powrotu albo obcy, zamiast zostać uznany za swojego, zostaje w końcu odrzucony.

Owszem, kusi mnie wizja nowego wspaniałego świata. Kusi mnie także zobaczenie w Pochettino jeszcze jednego z mitycznych herosów, których wędrówki sprowadził do wspólnego mianownika Joseph Campbell w „Bohaterze o tysiącu twarzy”. Chciałbym napisać, że to, co się dzieje dziś w trenowanym przezeń klubie, sprowadza się w gruncie rzeczy do jednej z prób, której musiał podlegać każdy z Campbellowskich herosów. Jeśli sprosta wyzwaniom, czeka go wielka nagroda. Kiedy zaczynam o tym myśleć, analogie sypią się jak z rękawa, ale czuję, że powinienem postawić tu kropkę. 

2. Cienie, zjawy, upiory

Świat współczesnego futbolu jest przecież raczej rodem z Huxleya niż Balague’a – i jest światem raczej superksięgowych niż superbohaterów. A Daniel Levy ma zbyt wiele do stracenia, by pozwolić zatrudnionemu przez siebie trenerowi do końca przejść jego ścieżkę przeznaczenia. Oczywiście: bierze pod uwagę odszkodowanie, jakie musi wypłacić za rozwiązanie wieloletniego kontraktu Argentyńczyka i jego sztabu, oczywiście: zdaje sobie sprawę, że nowy szkoleniowiec również będzie się domagał budżetu transferowego, z drugiej strony jednak sezon jest na tak wczesnym etapie, że szybkie działanie prezesa może dać nadzieję zarówno na powrót do walki o wyjście z grupy Ligi Mistrzów, jak o pierwszą czwórkę Premier League, ergo: występy w tejże w przyszłym sezonie.

Zresztą: jaka jest alternatywa? Dalsze tygodnie męczarni psychicznych trenera i piłkarzy, a potem styczniowa próba czyszczenia szatni? Gołym okiem widać, jakie się z tym wiąże ryzyko: ci, którzy mają do końca kontraktu niecały rok, mogą przecież chcieć doczekać do maja i odejść za zasadzie wolnego transferu, zapewniając sobie w nowych klubach dużo lepsze umowy. Odsunięcie od składu zawodników, którzy grali dla tego klubu od lat, przez cały czas zostawiając na boisku wszystko, co najlepsze; zawodników, którzy przecież nie stracili z tygodnia na tydzień nieprzeciętnych umiejętności i statusu pozwalającego im wywierać gigantyczny wpływ na resztę grupy? To nie jest kwestia jednego Adebayora, którego przed laty Pochettino mógł się pozbyć lekką ręką. Tu chodzi na przykład o Christiana Eriksena, który choć wciąż biega najwięcej, jest dziś cieniem zawodnika wykręcającego rekordy asyst w Premier League i nawet z rzutu wolnego nie potrafi już zaskoczyć żadnego z jej bramkarzy. Albo o jeszcze tak niedawno najlepszą parę stoperów w tej lidze, Jana Vertonghena i Toby’ego Alderweirelda, którzy nie potrafili zablokować drogi do bramki nawet dziewiętnastoletniemu żółtodziobowi z Brighton. Albo o zawsze niełatwego we współżyciu i od lat mówiącego wprost o marzeniach powrotu na północ Anglii Danny’ego Rose’a. Albo o kapitana drużyny i jednego z najlepszych ponoć bramkarzy świata Hugo Llorisa, który w ciągu ostatnich dni popełnia kolejny już straszliwy błąd – a jego bolesna kontuzja także prosi się, by interpretować ją w kategoriach szerszych niż nieszczęśliwy upadek; człowiekowi pozbawionemu pewności siebie podobne upadki zdarzają się, niestety, częściej niż komuś tkwiącemu w dobrostanie.

Żeby Llorisa i obrońców usprawiedliwić: nie tylko w meczu z Brighton – kiedy Lamela raczej markował krycie niż naprawdę próbował przeszkodzić w dośrodkowaniu, które zaskoczyło Francuza – widać było, że napastnicy i pomocnicy nie wspierają ich tak skutecznie, jak przed laty. Ze wszystkich zatrważających statystyk – niewygranych meczów na wyjazdach, porażek w 2019 r. itd. – najbardziej przejmuje ta dotycząca odpuszczenia gry pressingiem. Zespół niegdyś niepozwalający przeciwnikom nabrać swobodnego oddechu, kasujący ich akcje w ciągu pierwszych trzech sekund po stracie piłki, w dodatku często jeszcze na ich połowie, sam stał się przedmiotem podobnych zabiegów. Może najbardziej przykre z perspektywy fana Tottenhamu jest właśnie to: patrzy na grę Brighton, Leicester, Olympiakosu, i ma poczucie, że doszło do niespodziewanej zamiany koszulek. Że to rywale grają tak, jak niegdyś grali ludzie Pochettino. Że z drużyny, która była dla nas powodem do chluby właśnie ze względu na zerwanie ze stereotypem miłych frajerów, których da się ograć bez wielkiego wysiłku („Lads, it’s Tottenham”) na boisku zostały cienie i zjawy, by nie rzec: upiory.

3. Fatum i fatalna cisza

W historiach mitycznych herosów istotną rolę odgrywa również fatum. Rzec by można: Mauricio Pochettino także wszystko to przewidział. Od miesięcy mówił o konieczności rozpoczęcia nowego rozdziału. Zapowiadał „bolesną przebudowę”. Wyjeżdżając na tournee do Azji zostawił w Londynie Rose’a, Auriera, Wanyamę, którzy mieli szukać sobie nowych klubów. Niemal wszystkie konferencje prasowe przed rozpoczęciem sezonu i w trakcie domykania okienka transferowego podszyte były jego frustracją: mówił, że powinno mu się zmienić tytuł z menedżera na trenera, bo nie wie, jaka jest sytuacja kontraktowo-zakupowa, mówił, że ma najbardziej zdestabilizowany skład w ciągu tego pięciolecia, mówił, że musi nadrabiać stracony czas.

Owszem: po sprowadzeniu Ndombele, Lo Celso i Sessegnona, wielu z nas miało nadzieję, że nowi piłkarze dadzą pożądany efekt odświeżenia – tyle że ten pierwszy uczy się wciąż tempa gry w Premier League, a dwaj ostatni są kontuzjowani i minie jeszcze parę tygodni, w których skazani będziemy na oglądanie zamiast nich wciąż tych samych cieni i zjaw, by nie rzec: upiorów. Eriksen, Lloris, Vertonghen, Kane, Lamela, Dier, Davies (wszyscy wyszli w pierwszym składzie z Brighton), a także Rose – to piłkarze, których oglądaliśmy w Tottenhamie już przed pięcioma laty. Wtedy byli młodzi, głodni sukcesu, zdolni do wymaganej zawsze przez Pochettino harówki. Czy można im się dziwić, jeśli po tylu latach słuchania wciąż tych samych sztuczek motywacyjnych (nawet jeśli zalicza się do nich chodzenie po rozżarzonych węglach czy przykładanie sobie indiańskich strzał do gardeł) i wytrzymywania tych samych morderczych treningów, czują się wypaleni albo zwyczajnie mają poczucie, że dalej niż finał Ligi Mistrzów w Madrycie już nie zajdą? Jak widać to nie takie proste: dać pełne wsparcie trenerowi i skreślić piłkarzy. Zdanie „Żaden nie jest ważniejszy niż klub” można przecież zastosować także do szkoleniowca.

W Tottenhamie Pochettino nigdy nie było gwiazd, a o sile drużyny stanowiło to, że stanowiła jeden zbiorowy organizm, obejmujący zarówno piłkarzy, jak sztab szkoleniowy. „Piłka nożna to gra zespołowa i jeśli zacznie się obracać wokół indywidualności, jeśli zespół przestanie być jednością i w jego poczynania wkrada się chaos, spadkowicz z ligi może wbić ci pięć goli” – komentował w „Nowym wspaniałym świecie” feralną porażkę z Newcastle na zakończenie sezonu 2015/16. Otóż od miesięcy mamy w tym organizmie nie tylko problem indywidualności otwarcie mówiących o tym, że nadszedł czas na nowe wyzwania. Mamy też problem szkoleniowca, który przez wiele tygodni wysyłał podwójne sygnały na temat swojej przyszłości i którego dotychczasowe metody motywowania tej grupy zawodników chyba się wyczerpały. To też było dojmujące podczas oglądania meczu z Brighton: oni nie działali jako grupa, każdy próbował sam (albo, co gorsza, próbował pozbyć się odpowiedzialności), a kiedy już próbował, wypracowane automatyzmy zawodziły – przecież i Son, i Kane mieli naprawdę dobre okazje do strzelenia bramek. Obecni na miejscu dziennikarze „The Athletic” cytowali później morderczą obserwację zawodników gospodarzy, których zdziwiła nie tylko łatwość, z jaką byli w stanie zabiegać piłkarzy Tottenhamu, ale i panująca między londyńczykami cisza: to, że żaden na kolegów nie pokrzykiwał, nie próbował poderwać do walki, zmobilizować.

4. Pieśni wędrowców

Jako kibic, cały jestem w krainie dziwów i marzeń. Po klęsce z Brighton, tak samo jak po klęsce z Bayernem, wyobrażam sobie Mauricio Pochettino siadającego w szatni między piłkarzami i umiejącego zaszczepić w nich wiarę, że są jeszcze w stanie stoczyć swoją ostatnią walkę. Jako dziennikarz nie mogę jednak w tym miejscu pozostać. Źle znoszę histerię mediów społecznościowych, linczujących drużynę i domagających się głowy trenera po jednym kiepskim tygodniu – ale z drugiej strony widzę, że kryzys Tottenhamu trwa dłużej niż tydzień i głębsze ma przyczyny. Zdaję sobie sprawę, że statystyki podawane przez autorów „Piłkonomii”, Simona Kupera i Stefana Szymańskiego, kwestionują wiarygodność tezy, iż zmiana szkoleniowca przynosi trwałą poprawę wyników – ale z drugiej strony wydaje mi się, że taniej i łatwiej pożegnać się z jednym szkoleniowcem niż wyrzucić połowę składu. Godzę się więc z tym, że Mauricio Pochettino nie przejdzie swojej próby, a przynajmniej nie w tym klubie, i że zamiast „nowego wspaniałego świata” przyjdzie na Tottenham stara bieda.

Wiem: naprawdę było blisko. Przyznaję: ze wszystkich pięknych wspomnień, jakie zebrałem w ciągu ponad trzydziestu lat kibicowania tej drużynie, niemal wszystkie wiążą się z obecnością na ławce trenerskiej zdradzającego niejakie skłonności do tycia Argentyńczyka o włoskim nazwisku. Na samym końcu tego przydługiego wywodu dochodzę jednak do prostej w gruncie rzeczy konkluzji: w krainie dziwów i marzeń każdego szanującego się kibica to on sam jest klubem i to on jeden odbędzie swoją wędrówkę do końca, niezależnie od tego, jak okropnie dziś grają i jak okropnie będą grać jutro jego piłkarze i nawet jeśli pojutrze ich trenerem miałby zostać, zachowajcie nas bogowie, Jose Mourinho.

PS. A książkę Balague’a naprawdę powinniście przeczytać i w związku z tym mam dla Was konkurs. Pięcioro erudytek lub erudytów może otrzymać od wydawnictwa SQN egzemplarze „Nowego wspaniałego świata” – warunkiem jest odpowiedź na pytanie, kto z klasyków literatury podróżniczej napisał nieodległy wbrew pozorom od dzisiejszego wpisu akapit: „Historia Buenos Aires zapisana jest w książce telefonicznej tego miasta. Pompey Romanov, Emilio Rommel, Crespina D.Z. de Rose, Ladislao Radziwiłł oraz Elizabeta Marta Callman de Rotschild – te pięć wybranych na chybił trafił nazwisk spod litery R opowiada o wygnaniu, rozczarowaniu i strachu za koronkowymi firankami”. Odpowiedzi zbieram do końca przerwy na kadrę pod adresem mailowym futboljestokrutny@gmail.com.

Mauricio Pochettino i teoria lustra

Z porucznikiem Columbo było tak, że najlepsze pomysły zawdzięczał żonie. No więc oglądaliśmy dzisiaj przy śniadaniu skrót meczu Tottenhamu z Southamptonem (a może właściwie należałoby powiedzieć: Tottenhamu z Tottenhamem, bo przecież główną przyczyną kłopotów gospodarzy we wczorajszym meczu byli oni sami: gapiostwo i nadmierna brawura Auriera, który w ciągu czterech minut dostał dwie żółte kartki, oraz gapiostwo – a może również nadmierna brawura – Llorisa, który dwa metry przed własną bramką postanowił nagle kiwać się z atakującym go napastnikiem) i moja żona powiedziała nagle, że jeśli ktokolwiek zdestabilizował tę drużynę w ciągu ostatnich miesięcy, to był to sam Maurycy. Że jeśli zdarzało mu się w ostatnich tygodniach narzekać, że to najbardziej zdestabilizowany Tottenham, z jakim miał do czynienia, a potem jeszcze krytykować piłkarzy, że mają głowy gdzie indziej, to w gruncie rzeczy dlatego, że klub i piłkarze byli dla niego lustrem: że dostrzegał w nich cechy u siebie wyparte.

No bo rzeczywiście: w trakcie ubiegłorocznego rajdu do finału Ligi MIstrzów to sam Pochettno dawał do zrozumienia, że w przypadku zwycięstwa z Liverpoolem może odejść z Tottenhamu, a i wcześniej stawiał swoją przyszłość na szali w trakcie rozmów z dziennikarzami na temat koniecznych zmian klubowej polityki. Po przegranym finale to on zamknął się w domu na dwa tygodnie i nie potrafił się pozbierać, a potem szeroko o tym opowiadał. To on tego lata czuł się wypalony, a na czwartkowej konferencji prasowej mówił nawet, że był w depresji i porównywał swój stan po porażce w Madrycie z innym najgorszym momentem w swojej karierze, zawodniczej tym razem: kiedy Argentyna na mundialu 2002 odpadła z turnieju już w fazie grupowej po tym, jak sfaulował Michaela Owena w polu karnym. No więc może to nie obudzona nagle u Eriksena chęć spróbowania czegoś nowego jest przyczyną problemów, może nie nieprzedłużone kontrakty Alderweirelda i Vertonghena, nie tajemnicze sprawy osobiste Auriera czy Rose’a, a to, co działo się w głowie ich trenera i co – trudno, żeby nie – miało wpływ na całą drużynę?

Anim się obejrzał, jak w ostatnich tygodniach ten blog zamienił się w kronikę szóstego sezonu. Pracować wspólnie przez sześć lat to naprawdę sporo i w angielskiej prasie można natrafić na anonimowe wypowiedzi piłkarzy Tottenhamu, skarżących się na wciąż te same treningi i wciąż te same sztuczki motywacyjne ich szkoleniowca. Można powiedzieć: Maurycy i tak długo wytrzymał (i z nim wytrzymali), takiego Mourinho jego zawodnicy mieli dość w trzecim sezonie, Guardiola w Barcelonie wypalił się po czterech latach, a ci, którzy pracowali w swoich klubach zdecydowanie dłużej, Ferguson czy Wenger, zaczynali jednak w kompletnie innych czasach. Na metody sir Aleksa – brutalne potrząsanie szatnią poprzez pozbywanie się z niej piłkarzy uchodzących wcześniej za nietykalnych, jak Beckham czy Keane – Pochettino jednak nie stać: potęga finansowa Tottenhamu pewnie nigdy nie będzie taka jak Manchesteru United, nie mówiąc już o tym, że żyjemy w epoce, w której pozycja piłkarzy wobec trenerów jest silniejsza niż była w latach największych sukcesów sir Aleksa. Być może czas na naturalną wymianę był przed rokiem, ale wtedy budujący stadion klub nie był w stanie dokonać żadnego transferu. Być może początek tego sezonu przebiegałby bardziej gładko, gdyby obok Ndombele (wczoraj strzelił drugiego gola i generalnie zagrał swój najlepszy mecz w klubie) mógł grać Lo Celso i wrażenie odświeżenia składu byłoby wyraźniejsze, ale Argentyńczyk po wielce obiecującym wejściu z ławki w trakcie meczu z Arsenalem złapał kontuzję podczas występu w reprezentacji i nie będzie grał jeszcze długie tygodnie. Być może w końcu, gdyby sędziowie uznali bramkę Auriera w ubiegłotygodniowym meczu z Leicester, Tottenham zajmowałby teraz trzecie miejsce w tabeli i o żadnym kryzysie nie byłoby mowy.

KiIlkanaście sekund przed tym, jak Eriksen, Son i Kane wyprowadzili kontrę dającą Tottenhamowi drugą bramkę, kibice Southamptonu śpiewali do Maurycego, że jutro zostanie wylany. KIlkadziesiąt sekund przed końcem meczu fani Tottenhamu śpiewali z kolei, że jest magikiem. Pomiędzy tymi dwiema pieśniami była godzina tyleż ciężkiej, co szczęśliwej walki o obronienie korzystnego wyniku. Okazja do pokazania charakteru i jedności, które zawsze były kluczem do sukcesów tej drużyny pod tym trenerem. Lloris pozbierał się po błędzie i bronił fenomenalnie. Eriksen jak w swoich najlepszych meczach bił rekordy przebiegniętych na boisku kilometrów. Winks i Kane pokazywali, ile może znaczyć dla zawodnika gra w klubie, który go wychował. Przestawiony na prawą obronę Sissoko wydawał się na tej pozycji najbezpieczniejszym rozwiązaniem. Skończyło się dobrze: mimo iż trzeba było grać w dziesiątkę, a okoliczności utraty gola mogłyby załamać dużo większych twardzieli, udało się strzelić drugą bramkę, a potem obronić wynik. Dziennikarze, piszący w ostatnich dniach o kryzysie, ogłaszają teraz, że mecz, w którym trzeba było stawić czoło tylu przeciwnościom, mógł być przełomowy dla całego sezonu. Z pewnością Mauricio Pochettino kupił czas i nawet ewentualna porażka z Bayernem nie wytrąci go ze strefy komfortu.

Może i dobrze. W strefie komfortu łatwiej spojrzeć w lustro. Łatwiej wtedy powiedzieć: „Zacznij od siebie, zanim zaczniesz sugerować, że to inni są przyczyną twoich problemów”. Szczerze mówiąc, tę ostatnią myśl również zawdzięczam żonie.