Archiwum kategorii: Soul of football

Debata alternatywna

Istnieją także przyjemne debaty, których uczestnicy mówią pełnymi zdaniami, nie przerywają sobie i nie atakują ad personam. Istnieją, pod warunkiem, że dotyczą piłki nożnej. W ramach Copernicus Festival miałem przyjemność wziąć udział w takiej debacie, zatytułowanej „Messi kontra Ronaldo”, a poświęconej geniuszowi w sporcie – moimi rozmówcami zaś byli dziennikarz „Gazety Wyborczej” i autor bloga „A jednak się kręci” Rafał Stec, trener i komentator Rafał Ulatowski, skaut Arsenalu Tomasz Pasieczny oraz współgospodarze z Centrum Kopernika i „Tygodnika Powszechnego”, Bartek Kucharzyk i Łukasz Kwiatek.

Odpowiedzi na tytułowe pytanie, rzecz jasna, nie udzieliliśmy – choć niektórzy z nas, w jej poszukiwaniu, skłaniali się ku tej z dwóch megagwiazd współczesnej piłki, która lepiej operuje lewą nogą (czy wiesz, czytelniku, o którą chodzi?). Próbowaliśmy za to rozróżnić między geniuszem i artystą, i dociekaliśmy, czy każdy może zostać geniuszem – pod warunkiem, że wystarczająco ciężko pracuje na treningach. Oglądaliśmy najpiękniejsze akcje futbolu ostatnich lat – gole Messiego z Getafe, Maradony z Anglią, Ibrahimovicia z tym samym rywalem, ale też Al Owairana z Belgią oraz będącą efektem zbiorowego wysiłku bramkę Wilshere’a w meczu z Norwich), zastanawiając się, ile w nich kunsztu, a ile przypadku, i czy to, co niektórym wydaje się niepotrzebnym może efekciarstwem, nie jest po prostu wynikiem optymalnej decyzji, w tym konkretnym momencie jedynej gwarantującej powodzenie. Zastanawialiśmy się, czy Garrincha ze swoimi ułomnościami mógłby zrobić karierę we współczesnej piłce, mówiliśmy o Moneyball i kłamstwie statystyk, o szczęściu i pechu w karierze trenera, a także o tym, dlaczego dzisiejsi młodzi piłkarze wydają się zbyt grzeczni. Słowem: mówiliśmy o piłce, która nas kręci i którą wciąż chcemy oglądać, choć często nasze narracje prowadzą w stronę historii alternatywnych, czyli co by było, gdyby…

O ile wiem, spotkanie było nagrywane, więc zapis wideo powinien być wkrótce dostępny. Z optymistyczną puentą, że świat zmierza ku lepszemu: nawet jeśli za dwie doby uznacie, że wynik wyborów prezydenckich trudno uznać za jej potwierdzenie, pomyślcie o tym (kwestię przekonująco wyłożył dziś Rafał Ulatowski), że najlepsi piłkarze świata nurkują i udają sfaulowanych znacznie rzadziej niż jeszcze kilka lat temu. Może jakość polskiej polityki też się poprawi.

Gdzie może grać Rybus?

Nie, nie chodzi o poszukiwanie dla byłego zawodnika Legii optymalnej pozycji na boisku. Chodzi o to, że gdy już rozwiały się mgły znad Dublina, okazało się, że najciekawsza podczas tego wieczoru nadziei, rozczarowań i, co tu kryć, straszliwej kopaniny, była jedna z opinii wyrażonych na Twitterze przez Igora Janke. „Uważam, że haniebnym jest grać w Groznym za pieniądze morderców. Wolałbym, żeby Maciej Rybus nie reprezentował Polski” – napisał współwłaściciel Salonu 24, który najwyraźniej dopiero wtedy dowiedział się, że jeden z polskich piłkarzy walczących w niedzielę z Irlandczykami występuje na co dzień w Tereku Grozny. „Czy nie uważacie, że to wielki wstyd grać w klubie, sponsorowanym przez ludzi odpowiedzialnych za ludobójstwo [honorowym prezesem i faktycznym właścicielem Tereka jest dyktator Czeczenii Ramzan Kadyrow – MO]? To nie ma już znaczenia?” – pytał dalej Igor, wystawiając się na typowy dla sieciowej rzeczywistości bluzg, kpiny (zwłaszcza że najpierw pomylił imię piłkarza), ale też polemiki „realistów”, podnoszących np., że skoro Terek jest normalnie uznawany przez europejską federację, to dla wszystkich zawodowych piłkarzy pozostaje pracodawcą jak każdy inny: ocenianym przez pryzmat sportowych ambicji, możliwości rozwoju i finansowego bezpieczeństwa.

To tylko pierwszy akapit tekstu, który napisałem na stronę „Tygodnika Powszechnego”. Mam świadomość, że ktoś, kto zajmuje się futbolem na co dzień, słysząc podobne pytania niemal odruchowo wzrusza ramionami. Nie jestem pewien, czy wzruszenie ramion jest najlepszą odpowiedzią. Przeczytajcie, może odnajdziecie się w dylematach człowieka, który nie potrafi przestać kibicować, a przecież chce mieć pogląd na sprawy pozafutbolowe.

Dusza Roberta Enkego

Zrobił mi się dzień społecznych tematów. Rano pisałem na Sport.pl o seksizmie we współczesnej piłce na przykładzie traktowania przez angielskie trybuny (ale także, co tu kryć, przez komentatorów telewizyjnych, portale i tabloidy) Evy Carneiro, lekarki pierwszej drużyny Chelsea. Wieczorem wróciłem do książki Ronalda Renga o życiu i śmierci Roberta Enkego, bramkarza m.in. Benfiki, Barcelony i Hannoveru 96, występującego także w reprezentacji Niemiec, który w listopadzie 2009 roku, po długiej walce z depresją popełnił samobójstwo. Czytałem tę pozycję kilka lat temu po angielsku, przekonany, że to jedna z najlepszych okołopiłkarskich biografii, z którymi miałem do czynienia; wspominałem o niej w swojej książce, a potem w komentarzu do głośnego wywiadu Pawła Wilkowicza z Justyną Kowalczyk – a dzisiejsza okazja do powtórnej lektury wiąże się z premierą polskiego przekładu, opublikowanego przez wydawnictwo SQN. Czytaj dalej

Tematy do odstąpienia: rasizm

A gdybym nie brał teraz dzieci, swoich i nieswoich zresztą, na parę dni w góry, gdybym nie odcinał się od internetu, telewizora, a nawet, szczerze mówiąc, od ojczystego języka, pisałbym nie tylko o najbliższej kolejce Premier League i kolejnych meczach Ligi Mistrzów. Pisałbym pewnie o wczorajszym wyroku angielskiego sądu najwyższego, zezwalającym Tottenhamowi na wywłaszczenie ostatniej fabryczki działającej od dziesięcioleci w bezpośrednim sąsiedztwie White Hart Lane; fabryczki, której właściciele nie zgadzali się na przeprowadzkę i blokowali tym samym rozbudowę stadionu (mocno nieoczywista sprawa, w której znalazłyby się i niedotrzymane obietnice ze strony klubu, i tajemnicze podpalenie spornego obiektu). Z pewnością pisałbym także o niewpuszczeniu przez ludzi podających się za kibiców Chelsea czarnoskórego pasażera do wagonu paryskiego metra – i o wszystkich tych rzeczach, które przy okazji uruchomiła ta ponura w sumie historia. Czytaj dalej

Steven Gerrard: długie pożegnanie

Jest i zawsze będzie legendą Liverpoolu. Trudno się dziwić: przyszedł do klubu jako ośmiolatek i został na następne dwadzieścia sześć lat, żeby w tym czasie rozegrać prawie siedemset spotkań i strzelić blisko dwieście goli, wygrać Ligę Mistrzów, dwa Puchary Anglii i trzy Puchary Ligi, Puchar UEFA i Superpuchar Europy – słowem wszystko, oprócz mistrzostwa kraju. Był wielkim piłkarzem, świetnym kapitanem, wzorem dla przyszłych pokoleń, nie tylko w Liverpoolu. Uff, skoro już to wszystko napisałem, mogę napisać także: zarówno dla niego, jak dla klubu dobrze, że odchodzi.

1. Zanim jednak o tym, wypada powspominać. Jest o czym, bo początki kariery dzieciaka z Whiston nie były bynajmniej proste. Zaczął treningi w klubie bardzo wcześnie, ale do debiutu w pierwszej drużynie musiało minąć dziesięć lat, w trakcie których kilka razy wydawało się, że jego przyszłość leży poza Anfield. Nawet do Manchesteru United trafił w pewnym momencie na testy; nigdy też nie grał w najmłodszych angielskich reprezentacjach, a już po debiucie nie zawsze potwierdzał swój talent, w pierwszym meczu rozgrywanym w wyjściowym składzie plątając się na przykład gdzieś po prawej stronie i daremnie próbując zatrzymać grającego wówczas w Tottenhamie Davida Ginolę. Przez kolejne dwa lata trapiły go kontuzje – rósł bardzo szybko, więc narzekał na plecy, przeszedł też kilka operacji pachwin – i w zasadzie „odpalił” dopiero w sezonie 2000/01, kiedy grał w niemal każdym meczu, strzelił dziesięć goli i wybrano go najlepszym młodym piłkarzem Premier League. Czytaj dalej

Bentley już nie pojedzie

Ta informacja i ta wypowiedź mogły umknąć pod naporem obiektywnie ważniejszych: człowiek, który w Anglii miał być następcą Davida Beckhama, zakończył karierę bez wielkiego rozgłosu, a wyjaśnienia, jakie przy okazji zaprezentował, niejeden przyjął wzruszeniem ramion, żeby po chwili przejmować się dziwnym zawijasem transferowym Franka Lamparda albo decyzją o zakończeniu kariery reprezentacyjnej przez Stevena Gerrarda. Oto prawdziwe powody do dyskutowania o niespełnieniu: rozstanie z klubem jego ikony, pożegnanie z reprezentacją jej kapitana. Kto by się przejmował jakimś Davidem Bentleyem…

A przecież człowiek ten również był reprezentantem Anglii, zaś kiedy zmieniał klub – przechodząc w 2008 r. z Blackburn do Tottenhamu – znalazł się wśród najdroższych piłkarzy w kadrze. Ba: w październiku tamtego roku strzelił jedną z najpiękniejszych bramek dekady, w derbach północnego Londynu pokonując Manuela Almunię czterdziestometrowym lobem. Wcześniej, jeszcze jako zawodnik Blackburn, regularnie strzelał bramki i regularnie asystował, zdobył też hat-tricka w meczu z Manchesterem United, imponując zarówno techniką, jak zdolnością do twardej walki. Świat zdawał się leżeć u jego stóp, zwłaszcza że miał szczęście pracować ze szkoleniowcami, z których rąk wychodziły gwiazdy światowej piłki: Arsenem Wengerem, Markiem Hughesem, potem także z Harrym Redknappem.

Rzecz w tym, że Bentley świata nie zawojował. Zamiast stać się kolejnym Henrym, Fabregasem czy Balem, zamiast grać w Barcelonie czy Realu, ostatnie epizody kariery spędzał np. na wypożyczeniu do Rostowa, a kończąc ją w wieku zaledwie 29 lat, tłumaczył, że stracił radość grania i że to właśnie fakt, iż traktował grę w piłkę jako źródło radości, a nie zarobku, był powodem, dla którego podpadał kolejnym trenerom. Zwłaszcza takim, co to – jak opowiada – dostawali od klubowych właścicieli pięć meczów na uratowanie posady i nie byli skłonni tolerować w szatni jakichś lekkoduchów.

Nie wiem, czy jest sens przytaczać wszystkie jego tłumaczenia. Cóż począć np. z opowieścią o tym, że jego idolami byli Scholes, Cantona czy Gascoigne – ludzie z osobowością i charyzmą, których rzekomo brakuje rówieśnikom Bentleya? „Dzisiaj wszystkie drużyny grają tak samo i wszyscy zawodnicy robią te same rzeczy. Żadnego nie zapamiętacie. Nawet najlepsi piłkarze świata po prostu wykonują swoją robotę, są zwyczajnymi markami, kontrolowanymi przez rzesze specjalistów…” – niby prawda, ale wystarczy trochę poczytać o takim Beckhamie, żeby wiedzieć, iż zarówno zanim stał się marką, jak potem, do końca kariery, ciężko pracował na treningach, podobnie jak wspomniani Lampard czy Gerrard. A cóż powiedzieć o Bergkampie, Henrym czy Vieirze, których Bentley podglądał jako junior w Arsenalu?

Podobnie jest z tłumaczeniem angielskich niepowodzeń. Zdanie, że między Barkleyem czy Sterlingiem a Neymarem i Jamesem Rodriguezem nie musi być aż tak wielkiej różnicy umiejętności; że nie są w końcu genetycznie inaczej zbudowani, jest całkiem w porządku. Bentley dodaje, że Neymar czy Rodriguez wychodzą na boisko zrelaksowani, Anglicy zaś – „mentalnie zanieczyszczeni”, że coś ich ogranicza, że nie umieją się wyluzować. Pięknie, tylko że sam zdawał się mylić wyluzowanie z lenistwem (kibice angielscy długo nie mogli mu wybaczyć, że w 2007 r. uchylił się od wyjazdu na młodzieżowe mistrzostwa Europy, tłumacząc się posezonowym zmęczeniem), a podpisując sześcioletni kontrakt z tygodniówką sięgającą ponoć 50 tys. funtów, zwyczajnie spoczął na laurach.

Tłumaczenia, że podpadał kolejnym szkoleniowcom właśnie dlatego, że podobnie jak giganci, na których się wzorował, miał własny pogląd na temat tego sportu? Już raczej należałoby powiedzieć, jak Harry Redknapp w swojej autobiografii: że gdyby Bentley dawał radę na boisku, nie miałby problemów z najdzikszym i najbardziej beztroskim nawet zachowaniem. Pamiętamy, że podpadł Harry’emu straszliwie, wylewając na jego głowę kubeł wody w trakcie wywiadu telewizyjnego, którego trener udzielał w korytarzach stadionu Manchesteru City, po historycznym awansie Tottenhamu do Ligi Mistrzów. „Przed kamerą musiałem obrócić to w żart, ale w głębi duszy byłem wściekły. Potraktowałem to jako brak szacunku, zdecydowanie wykraczający poza granice naszej znajomości” – wspominał Redknapp, ale przecież Paolo di Canio dopuszczał się przekroczeń o wiele poważniejszych, a nie przeszkodziło to menedżerowi konsekwentnie na niego stawiać.

Będę, owszem, pamiętał bramkę z Arsenalem. Dziwność świata spowodowała, że widziałem także dwa gole strzelone przezeń Wiśle Kraków (jedną w czasach gry w Blackburn, drugą w Tottenhamie). Poza tym jednak po Bentleyu płakać nie będę. Z porównań do Beckhama została tylko dbałość o fryzurę.

Jose Mourinho i wiek dziewiętnasty

1. Żeby zrozumieć, przyjąć i spróbować obronić niedawną wypowiedź Jose Mourinho na temat XIX-wiecznej ponoć taktyki West Hamu podczas meczu z Chelsea, trzeba przyjąć jedno założenie: XIX wiek w piłce nożnej rozpoczął się w 1863 roku, a zakończył w roku 1925. Dla tych, którzy zdają sobie sprawę, że w historii powszechnej dwudzieste stulecie zaczęło się wraz z zastrzeleniem arcyksięcia Ferdynanda w 1914 r., a skończyło z upadkiem muru berlińskiego w 1989 r., nie będzie to oczywiście żaden kłopot. Ograniczanie periodyzacji za pomocą dat z zerem na końcu mija się z celem, skoro np. w 2000 r. taki Alex Ferguson był zaledwie za połową swojej pracy w Manchesterze United – wprawdzie po pierwszym, ale prawie dekadę przed drugim triumfem w Lidze Mistrzów. No chyba że przyjąć za moment graniczny fakt, iż w 2000 r. Mourinho debiutował właśnie w roli samodzielnego trenera w Benfice…

2. Wszystko zaczęło się w roku 1863 z kilku powodów. Zaczynając od końca: w jednej z tawern okalających londyńskie Lincoln’s Inn Fields, jak pisze Jonathan Wilson, „o siódmej wieczorem 8 grudnia 1863 r.”, zakazano przenoszenia piłki ręką, ostatecznie oddzielając futbol od rugby. Było to piąte spotkanie na ten temat, burzliwe jak wszystkie poprzednie, ale dwa miesiące wcześniej udało się już skodyfikować inne podstawowe przepisy, udoskonalając wcześniejsze o 12 lat tzw. Zasady Cambridge i nadając im nazwę „Cambridge University Football Rules”. Od tej pory grano już po jedenastu, na boisku i z bramkami o określonych rozmiarach – a miesiąc później z kolei powstała Football Association.

Oczywiście nie był to koniec debat: w londyńskiej knajpie zgodzono się wprawdzie na zakaz gry rękami, ale tzw. zahaczanie, czyli po prostu kopanie się po nogach, pozostawało nadal dozwolone; jak wywodził F.W. Campbell z Blackheath: „Jeśli zabronicie zahaczania, odbierzecie tej grze walor męstwa i determinacji. Sprowadzę wam wtedy na głowy tłum Francuzów, którzy pokonają was po tygodniowej dawce treningu”. Pojawiła się za to Szósta Zasada, będąca niejako zapowiedzią spalonego: tak jak w rugby podania mogły być kierowane wyłącznie do boku lub tyłu, żeby zawodnik otrzymujący piłkę mógł ruszyć na bramkę przeciwnika dryblingiem (co było – notuje Wilson – „manifestacją angielskiego przekonania, że każde inne zagranie niż osobista szarża na bramkę jest podejrzanie niemęskim zachowaniem”).

Trzeba rzecz jasna w tym miejscu zauważyć, że część klubów z północy Anglii, skupionych wokół Sheffield, stosowało własne reguły i do Football Association przystąpiło dopiero w 1878 roku, ale szlak kodyfikacyjny został nieodwołalnie przetarty, równocześnie zaś postępowało tworzenie dla nowej dyscypliny podstawy, nazwijmy to, ideowej: mniej więcej w tym samym czasie, co praca nad Zasadami Cambridge i zakładanie FA, słynny brytyjski wychowawca, wielebny Edward Thring ze szkoły w Uppingham, wspierał rozwój sportów zespołowych wśród młodzieży z obawy przed samogwałtem, prowadzącym do „przedwczesnej śmierci naznaczonej infamią”. „Sporty zespołowe – tłumaczy autor  „Futbolowej piramidy”, a my cytujemy go nie bez uciechy – uznano za godne promowania, ponieważ, jak sądzono, zniechęcały do solipsyzmu, co jest o tyle istotne, że postawa taka to najkrótsza droga do masturbacji, a przecież nie ma nic bardziej ogłupiającego niż onanizm”.

W futbolu dziewiętnastowiecznym chodziło więc o specyficznie pojmowane kształtowanie kręgosłupa moralnego uczestników – specyficznie, bo jednak za pomocą takich składników, jak ból, brutalność, męska dominacja i kult indywidualizmu. Początkowo nikt nie przejmował się podaniami, o losach spotkań przesądzali dryblerzy, a zadaniem pozostałych członków drużyny było zabezpieczanie ich przed atakami rywala (znów wypada zauważyć, że nieco inaczej przebiegało to w Ameryce Południowej, gdzie ideały chrześcijaństwa opartego na muskułach nie wydawały się atrakcyjne, a ciasne nierówne boiska szybciej zmusiły zawodników do pracy nad techniką). Bramkarza nie było jeszcze przez kilkanaście lat, a przez lat kilkadziesiąt miał on prawo dotykania piłki ręką także poza polem karnym. Co w tym jednak najważniejsze: taktyką nikt nie zawracał sobie głowy, kluczowy był frontalny szturm dziesięciu „jeźdźców bez głowy” na bramkę przeciwnika, i trzeba doprawdy wyobraźni autora „Odwróconej piramidy”, by pierwszy międzynarodowy mecz, Szkocja-Anglia w 1872 r. (zakończony – dodajmy, by usatysfakcjonować Jose Mourinho – bezbramkowym remisem), opisywać w kategoriach konfrontacji systemów 2-2-6 z 1-2-7. Już bardziej wiarygodny wydaje się Arpad Csanadi, autor jednej z ukochanych książek mojego dzieciństwa, zatytułowanej po prostu „Piłka nożna”. „Piłka była punktem centralnym, gromadzącym dookoła siebie wszystkich graczy, podobnie jak to dziś jeszcze obserwujemy wśród małych chłopców grających w piłkę na placykach i łączkach – pisze Węgier. – Jeżeli któremuś z zawodników udało się uderzyć silnie piłkę w kierunku bramki przeciwnika, rozpoczynał się wielki wyścig według zasady, że tylko ten, kto złapie piłkę, będzie mógł ją zużytkować. W tego rodzaju grze trudno się było dopatrzyć jakiejkolwiek planowości. Poszczególni zawodnicy nie mieli określonych miejsc ani zadań. Gra polegała na bezmyślnym – przynajmniej w porównaniu z obecnymi pojęciami o grze w piłkę nożną – uderzaniu piłki”.

Z czasem jednak bezładne uganianie się za piłką okazywało się męczące, a i pierwsi teoretycy gry zaczęli dochodzić do głosu. W 1882 r. potępiano już w prasie pielęgnowany przez pewne kluby zwyczaj trzymania dwóch obrońców ok. 20 metrów od własnej bramki, najpewniej w celu – jak pisano – zabawiania bramkarza rozmową. Csanadi twierdzi, że kluczowe dla dziewiętnastowiecznej piłki ustawienie 2-3-5 (owa słynna „piramida”) pojawiło się rok później i funkcjonowało w najlepsze do wspomnianego roku 1925, kiedy ostatecznie zliberalizowano przepis o spalonym, a w ślad za tym Herbert Chapman wprowadził na boisko trzeciego obrońcę i na wiele lat w piłce nożnej zatriumfowało ustawienie W-M.

3. Oddajmy po raz kolejny sprawiedliwość Jose Mourinho: zmiana przepisu o spalonym (wcześniej zezwalał na podawanie do przodu, jeśli w momencie zagrania piłki znajdowało się trzech rywali, de facto bramkarz i dwóch obrońców) nie tylko zwiększyła dostępną dla napastników przestrzeń na boisku – jej podstawowym efektem, a niewykluczone, że także przyczyną, było zwiększenie atrakcyjności widowiska przez zwiększenie liczby strzelanych bramek. Zanim zmodyfikowano przepis, jeden ze współtworzących dół piramidy obrońców zostawał w tyle, żeby asekurować („zabawiać rozmową”) bramkarza, drugi zaś wysuwał się do przodu – niemal do linii środkowej. „W tej sytuacji – pisze Csanadi – napastnicy strony przeciwnej byli zmuszeni wycofać się na własną połowę boiska i tylko stamtąd inicjować ataki”. Zmiana przepisu okazała się ratunkiem dla piłki i znakiem nowych czasów. W pierwszym po jej wprowadzeniu sezonie rozgrywek w Anglii średnia strzelanych bramek wzrosła z 2,58 do 3,69. Zaczynał się wiek dwudziesty.

Wychodzi więc na to, że wypowiedź Mourinho po meczu z West Hamem, da się zinterpretować na jego korzyść. Futbol dwudziestowieczny pozwolił niewątpliwie, przynajmniej na pewien czas, grać bardziej ofensywnie niż ten ze schyłku funkcjonowania dziewiętnastowiecznej piramidy. Z drugiej strony w wieku dziewiętnastym w zasadzie nie istniała jakakolwiek myśl taktyczna, o prymacie wyniku nad pięknem gry nie mówiąc – a bez tych dwóch kategorii nie sposób interpretować zachowania piłkarzy Sama Allardyce’a w starciu z Chelsea. Paradoksalnie to symbol XX-wiecznej zmiany Herbert Chapman (człowiek, który jako pierwszy zaczął prowadzić odprawy taktyczne, stosować tablicę magnetyczną czy projektować barwy klubowe pod kątem ich boiskowej użyteczności), żałował, że w jego epoce zespoły nie muszą już pięknie grać, a najważniejsze stało się dla nich kolekcjonowanie punktów. „30 lat temu gracze wychodzili na boisko z pozwoleniem na pełny pokaz sztuki gry. Za to dziś muszą wnieść swój wkład do wspólnego systemu” – pisał słynny menedżer Arsenalu. Czy można te słowa odnieść także do tego, co ze swoimi drużynami robi Jose Mourinho, znajdować np. przyczynę oddania Juana Maty do MU w tym, że Hiszpan nie potrafił „wnieść wkładu do wspólnego systemu”?

Jedno jest pewne: o swoje miejsce w historii XXI-wiecznej piłki nożnej obecny menedżer Chelsea nie musi się martwić, nawet jeśli nie okazał się on, jak Chapman np., wynalazcą nowego systemu gry i nawet jeśli 29 stycznia 2014 roku dał się przechytrzyć Samowi Allardyce’owi.

Biblioteczka w języku polskim: Jonathan Wilson „Odwrócona piramida. Historia taktyki piłkarskiej”, wyd. Polityka 2012, Arpad Csanadi „Piłka nożna”, wyd. Sport i Turystyka 1957.

Czy wojna się skończyła

Futbol jako klucz do świata: do rozmowy o przeszłości i współczesności, o ukrytych śladach wojny i współczesnym antysemityzmie… Skończyłem właśnie pisać do Magazynu Literackiego, który będzie towarzyszyć nowemu numerowi „Tygodnika Powszechnego”, duży tekst o ważnej książce, ale nie mogę się powstrzymać przed poleceniem jej także tutaj. Autor „Futbolu w cieniu Holokaustu”, Simon Kuper, jest dziennikarzem sportowym, współpracującym m.in. z „Financial Timesem”, dla którego przeprowadził szereg mniej lub bardziej interesujących rozmów z ikonami współczesnego futbolu. Ale jest również, co istotne, synem słynnego antropologa kultury. „Podstawowym elementem mojej pracy jest przekonanie, że piłka nożna może zdradzić zaskakująco wiele o danym państwie” – to zdanie mogłoby wyjść spod pióra jego ojca, Adama Kupera. – To, co się działo w czasie wojny w holenderskich klubach piłkarskich, było mikrokosmosem wydarzeń w całym kraju”.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Jego książka jest brutalnym rozliczeniem z mitami, którymi żyło przez lata holenderskie społeczeństwo. Oficjalna narracja o wojnie w tym kraju długo przypominała bowiem komiksy o wiosce Asteriksa: była „fantastyczną opowiastką o małej, bohaterskiej krainie, której każdy mieszkaniec należał do ruchu oporu”. Autor, który spędził w tej krainie dzieciństwo, przeżył szok, gdy uświadomił sobie, jakie rozmiary osiągnęła kolaboracja Holendrów z Niemcami. Żeby pozostać na poziomie futbolu: napisał o klubach, które na polecenie okupantów pozbawiały Żydów członkostwa i które (jak Sparta Rotterdam) debatę na ten temat ograniczyły do kwestii wielkości tabliczki, zakazującej im wstępu na obiekty sportowe – zbyt dużej i zbyt ostentacyjnej, jak na wrażliwość większości zgromadzonych na posiedzeniu omawiającego ten problem zarządu. Napisał o czysto żydowskich klubach, które w 1945 r. próbowały sformować się na nowo i kiedy złożyły wniosek o ponowne przyjęcie do federacji piłkarskiej, odmówiono im powrotu na ten sam szczebel rozgrywek ligowych, na którym grały do 1941 r. (jeden zresztą prosił także o anulowanie starego długu, argumentując, że nie ma pieniędzy, a ponad 200 członków nie żyje; związek odmówił – choć zgodził się na zmianę harmonogramu spłaty). Napisał o Ajaksie Amsterdam, którego powojenną potęgę budowali ramię w ramię przedsiębiorcy pochodzenia żydowskiego i współpracownicy nazistów, wybierający dla dobra klubu milczenie o trudnych tematach. Napisał o wielu innych kwestiach, związanych przede wszystkim z „żydowskością” Ajaksu – omówiłem je szczegółowiej w „Tygodniku”, ale że nie wszystkie wątki zdołałem tam poruszyć, wracam do tematu także tu, na blogu.

Kuper nie ogranicza się bowiem tylko do Holandii i nie wszystkie jego wnioski są pesymistyczne. Jako kibic nie mogę przecież nie zauważyć, że dla polityków i dyktatorów futbol zawsze okazywał się narzędziem niewygodnym. Oczywiście przekopując się przez historię piłki nożnej lat 30. autor „Futbolu w cieniu Holokaustu” natrafił na wiele prób wykorzystania jej dla celów propagandowych, choć zwraca uwagę, że naziści długo traktowali futbol nieufnie, jako sport o brytyjskiej proweniencji. Hitler pisał w „Mein Kampf” o „milionach nienagannie wysportowanych ciał jaśniejących fanatyczną miłością do ojczyzny”, ale jedyny mecz, jaki oglądał – podczas olimpiady w Berlinie, w 1936 r. – opuścił jeszcze przed końcem: Niemcy przegrali z Norwegami 0:2, a napastnik Willi Simetstreier uznał nawet, że przyczyną tej porażki była paraliżująca piłkarzy wizyta Führera w szatni przed pierwszym gwizdkiem. Na mistrzostwach świata w 1938 roku Niemcy (których reprezentację wzmocnili po Anschlussie Austriacy) odpadli po meczu ze Szwajcarią. „Tak grało sześćdziesiąt milionów Niemców – kpił wówczas „Zurich Sport”, odwołując się do przedmeczowych zapowiedzi nazistowskiej gadzinówki „Volkischer Beobachter” – nam wystarczyło jedenastu piłkarzy”…

W 1940 r., podczas meczu jednej z wiedeńskich drużyn zmuszonej do gry w niemieckiej lidze, śpiewano antyniemieckie przyśpiewki, rzucano kamieniami, zniszczono autokar drużyny gości i pocięto opony limuzyny gauleitera Baldura von Schiracha. „Takie rzeczy tylko na meczu piłkarskim” – komentuje Kuper. W 1942 r. Niemcy przegrali w Berlinie ze Szwecją, a notujący komentarz Goebbelsa sekretarz niemieckiego MSZ zapisał, że 100 tys. ludzi opuściło stadion w przygnębieniu, „a ponieważ zwycięstwo w meczu piłkarskim jest droższe ich sercom niż zdobycie jakiegokolwiek miasta na wschodzie, tego typu wydarzenia muszą być zakazane dla dobra nastrojów wewnętrznych”.

Kim byli i co myśleli zawodnicy, którzy reprezentowali zbrodnicze państwo (był zresztą wśród nich może najlepszy Polak w historii futbolu, Ernest Wilimowski)? „Dziś wciąż jestem dumny, że byłem w drużynie narodowej, a także niesamowicie wkurzony, bo jestem pewien, że gdybym miał normalną karierę, rozegrałbym rekordową liczbę meczów w reprezentacji” – opowiada Kuperowi jeden z nich, Albert Sing. Po prostu cieszył się, że może grać w piłkę i unika dzięki temu wysłania na front…

Ale jest jeszcze jedna smakowita historia, której nie można nie omówić na blogu poświęconym głównie angielskiej piłce. Przez większą część wspomnianych lat 30. Niemcy dbali o swój wizerunek na arenie międzynarodowej, piłkarska reprezentacja kraju pilnowała więc, by każdy mecz stanowił „ein Sieg des »fair play«”, zwycięstwo fair play. W grudniu 1935 r. mecz Niemców w Londynie, na stadionie White Hart Lane, usiłowali wprawdzie zakłócić antyfaszystowscy demonstranci, ale błyskawicznie aresztowała ich policja. Anglicy także dbali o dobre traktowanie gości – były wiwaty, koleżeńska atmosfera, pomeczowy bankiet – choć na boisku pokonali ich 3:0.

A propos Anglików: na okładce książki znalazło się zdjęcie ich reprezentacji narodowej, wykonującej nazistowskie pozdrowienie na stadionie olimpijskim w Berlinie, w 1938 roku; zdjęcie, które dla kolejnych pokoleń fanów piłki z Wysp stało się symbolem hańby i wokół którego stworzono legendę, precyzyjnie przez Kupera obnażoną. Rzecz w tym, że Anglicy w Berlinie bynajmniej nie musieli hajlować – nawet jeśli mecz rozgrywano tuż po Anschlussie Austrii, kiedy mówiono że „wystarczy tylko iskra, żeby Europa stanęła w płomieniach”, czyli piłkarze teoretycznie zachowali się zgodnie z Chamberlainowską polityką appeasmentu, czyli niedrażnienia i zaspokajania żądań Hitlera w imię ratowania pokoju.

W powojennych relacjach uczestniczący w meczu zawodnicy mówili zgodnie, że walczyli o możliwość niewykonania nazistowskiego pozdrowienia, berliński stadion był jak jaskinia lwów, a niemieccy piłkarze okazali aroganckimi, pewnymi zwycięstwa aryjskimi potworami. We wspomnieniach Stanleya Matthewsa, kapitan drużyny Eddie Hapgood jeszcze w szatni przed meczem informuje działacza, nalegającego na wykonanie kontrowersyjnego gestu, „co może sobie zrobić z nazistowskim pozdrowieniem”, a częścią tej rekomendacji miało być „wsadzenie go tam, gdzie słońce nie dochodzi”. Autor jednej z bramek dla Anglików miał z kolei pędzić w stronę kolegów z wołaniem „Teraz niech zasalutują”.

Problem w tym, że żadna z tych rzeczy nie miała miejsca: w maju 1938 oficjalne nastawienie Niemiec do Wlk. Brytanii było względnie przyjazne, a kibice i piłkarze reprezentujący III Rzeszę odnosili się do gości z rewerencją i podziwem. Stojący na bramce Hans Jakob opisywał gola Lena Gouldena w taki sposób, jakby wpuszczenie go było zaszczytem. „Przekonanie, że były to sztucznie wyprodukowane potwory, zaprogramowane, żeby zwyciężać, dopingowane nieomal przez zjazd w Norymberdze, przystaje do naszej powojennej wiedzy o nazizmie” – zauważa Kuper. Tyle że w latach 30. Niemcom chodziło o urzekanie w równym stopniu, co wygrywanie, a fair play znaczyła prawie tyle co zwycięstwo.

Jest także w tej historii coś, co musi dawać do myślenia kibicowi-inteligentowi: ślady wojny i wojennej propagandy w piłce nożnej, którą dziś zna. Jakie znaczenie ma wytworzony wówczas kult żołnierza – dzielnego, zdeterminowanego mężczyzny, który poświęca swe ciało dla dobra ogółu – w pogardzie, jaką powszechnie obdarza się zawodników unikających walki o piłkę, uciekających z nogami przed ostrym wejściem rywala, albo udających sfaulowanego? Metaforyka wojenno-militarna dominuje przecież w języku opisujących mecze trenerów, dziennikarzy i kibiców (w naszym języku!) – przypomnijcie sobie choćby, jaki absolutny zachwyt wywołał mecz z 1989 roku, który obrońca Terry Butcher dograł do końca z głęboko rozciętą głową, brocząc krwią i zmieniając jedynie co jakiś czas bandaże i koszulki (prowizorycznie założone szwy nie wytrzymały, bo walczący o górne piłki Anglik nieustannie główkował).

W przypadku Niemców, których reprezentacja przed dojściem Hitlera do władzy grała miękko i finezyjnie – 12 lat retoryki, w której dominowały wojna, męstwo oraz Kampf (walka), zmieniło styl drużyny narodowej na długie dziesięciolecia. Właściwie dopiero w ostatnich latach, wraz z otwarciem reprezentacji na urodzonych w Niemczech imigrantów, przestała się ona kojarzyć z agresją i siłą. „Konstytucja Republiki Federalnej nie zawiera ani jednego artykułu, który by mówił, że należy grać jak Brazylia” – ironizuje Kuper, ale wcześniej zauważa: całe pokolenia niemieckich piłkarzy wychowano w stylu stworzonym pod władzą Hitlera.

Czy naprawdę mamy to już za sobą? Zaledwie pięć lat temu jeden z polskich tabloidów przed meczem z Niemcami krzyczał z okładki tytułem „Wojna polsko-niemiecka”, podtytułem „Dobry Niemiec to…”, i fotomontażem przedstawiającym polskiego trenera trzymającego obcięte głowy trenera i kapitana drużyny przeciwników. Przyznaję: po zakończeniu lektury mam niepokojące wrażenie, że wiele z holenderskich mitów o wojnie i okupacji, które obala w swojej książce Simon Kuper, także w Polsce ufundowane jest na niezbyt mocnych podstawach.

Piłkarski hipster, próba definicji

Michałowi Szadkowskiemu

Niewątpliwie jest kibicem piłkarskim. Niewątpliwie niestandardowym. Mecze ogląda wieczorami, nocami gra w „Football Managera”, poranki spędza na lekturze i komentowaniu tekstów ze sportowych portali i blogów, a także na uzupełnianiu własnego bloga, resztę doby zasadniczo spędza na Twitterze. Że niby standard? Zwróćcie uwagę: napisałem „Football Manager”, a nie „FIFA” – byłaby to różnica pierwsza. W ogóle kiedy słyszy słowo „FIFA”, otrząsa się ze wstrętem, podobnie jak przy nazwach większości oficjalnych organizacji piłkarskich, no może poza Supporters Direct, zajmującą się promowaniem zarządzania klubami przez kibiców – z tego też powodu jest akcjonariuszem Realu Oviedo, śledzi postępy AFC Wimbledon i FC United of Manchester, no i chętnie spogląda na piłkę niemiecką.

Z tymi oglądanymi meczami ma zresztą kłopot. Gdyby nie zaciągnięte zobowiązania (jest, dajmy na to freelancerem, dorabiającym sobie dzięki pisaniu o piłce, co zmusza go do bycia zorientowanym w wydarzeniach z futbolowego mainstreamu), w ogóle nie śledziłby losów Realu albo Manchesteru United. Od lat, nawet w prywatnych rozmowach, nie użył słowa „Ronaldo”, a od Messiego i Neymara woli Busquetsa. Jeśli przed kolejką Ligi Mistrzów układa sobie listę priorytetów, zawsze woli Szachtar od Barcelony, spotkanie Burnley-QPR od Ligi Mistrzów, a najuważniej i tak ogląda na fatalnej jakości streamie mecz którejś z lig południowoamerykańskich. Najważniejszym międzynarodowym turniejem jest dla niego Puchar Narodów Afryki, wie wszystko o piłce na Bałkanach, na mundialu z europejskich drużyn będzie oglądał Bośniaków, chyba że w barażach uda się wywalczyć awans Islandczykom. O Premier League pisałby jedynie dla pieniędzy, trochę sobą gardząc, bo bloga prowadzi o lidze norweskiej, gdzie ogląda przede wszystkim Solskjaerowskie Molde. Świetnie się czuł w roli fana Borussii Dortmund, dopóki o obliczu tej drużyny nie zaczęli stanowić Polacy, ale słabości do Jurgena Kloppa nie zdołał się pozbyć i za chwilę wypije jego zdrowie z powodu przedłużenia kontraktu z klubem. Andre Villas-Boasa polubił dzięki sukcesom w Porto i nadużywaniu słowa „dimension”, oglądał też Swansea Brendana Rodgersa, zanim awansowało do ekstraklasy, a jej trenera ściągnął Liverpool.

Jego sprawozdania z meczów budzą ostatnio coraz większe wątpliwości. Cały świat dyskutuje o tym, że sędzia się pomylił, podyktował niesłusznego karnego albo uznał gola, mimo iż piłka wpadła do bramki przez boczną siatkę? Środkowy napastnik po solowej akcji, zakończonej uderzeniem piętą, strzelił może najpiękniejszą bramkę w historii futbolu? Brutalny faul i złamanie nogi środkowego obrońcy legło cieniem na wydarzeniach? U niego o tym nie przeczytacie, nie wiem nawet, czy bramkę zauważył („gole są przeceniane…”, powtarza za swoim guru, Jonathanem Wilsonem), pogrążony w analizie ruchu bez piłki odwróconych skrzydłowych. „Odwróceni skrzydłowi” to kolejne, po „cofniętym skrzydłowym”, określenie, które udało mu się spolszczyć – „fałszywa dziewiątka” na szczęście brzmi dość naturalnie, nie jest natomiast przekonany do „tercji ofensywnej”. Trequartista, regista, carillero, mezzala, pivot, double-pivot i kilka innych kluczowych pojęć z jego języka nie znalazły dotąd polskiego odpowiednika.

Jest, jak widać, obsesjonatem taktyki. Po angielsku czyta bloga Zonal Marking, w Polsce zagląda, a może nawet pisuje dla Taktycznie. Ze względu na aplikację StatsZone kupił sobie (na raty) iPada, równie często korzysta z danych i wykresów Squawki. Kawałki „Odwróconej piramidy” Wilsona recytuje z pamięci. Na stronie BBC szuka analiz wideo Pata Nevina, w poniedziałkowe wieczory czyha na Gary’ego Neville’a. Match of the Day nie ogląda od czasu, jak zagraniczny portal bukmacherski powierzył mu pisanie zapowiedzi rozgrywanych o tej samej porze meczów MLS.

Ma ulubione ustawienia (3-1-3-3), trenerów (Marcelo Bielsa) i kluby (najbardziej mainstreamowy to Athletic Bilbao – generalnie szuka ich poza największymi ligami kontynentu). Uwielbia wysoko ustawioną linię obrony (nazywa to, rzecz jasna, high block), bramkarzy w roli ostatnich obrońców, pressing i podania „wertykalne”. Pytany o ulubionego piłkarza wymienia mało znaną legendę ligi jugosłowiańskiej z lat 80., ale tak naprawdę wybiera Andreę Pirlo i ma nadzieję, że cofnięci rozgrywający doczekają się kiedyś nagrody o znaczeniu porównywalnym ze Złotym Butem. Fascynacja pomocnikiem Juventusu kazała mu zapuścić brodę i spowodowała, że mając do wyboru piwo i wino, zawsze wybiera wino. Nie jest tylko tak elegancki jak Włoch: w szafie ma przede wszystkim kolekcję starych koszulek piłkarskich, które nosi także pod marynarkę – najczęściej kupuje je na ciuchach, ale potrafi przepuścić fortunę w trakcie internetowych aukcji (zwłaszcza jeśli ma do czynienia z prawdziwą gratką, np. trykotem Malmoe FF z końca lat 70. – niejasno pamięta z dzieciństwa przyjazd tej drużyny do Krakowa na mecz z Wisłą). Zbiera stare zdjęcia i plakaty drużyn z NRD i Czechosłowacji, na urodzinową imprezę obstalował inspirowane nimi peruki, a co najważniejsze: w domu nie ma telewizora – piłkę ogląda wyłącznie w internecie.

W towarzystwie uchodzi za intelektualistę, bywał zresztą kiedyś na seminarium Marka Bieńczyka o „Fragmentach dyskursu miłosnego” Barthesa i w ślad za swoim mistrzem chciałby interpretować pamiętnego kopniaka Cantony jako gest surrealistyczny (więcej o tym przeczytacie w arcyhipsterskim nowym numerze „Tygodnika Powszechnego”). Ma więc, jak wszystko na to wskazuje, lektury pozapiłkarskie. O futbolu, oprócz blogów (w języku polskim np. Numeru 10, reklamującego się jako zamieszczający „niepopularności, introwertyczne ciekawostki i rzeczy, które moglibyście wiedzieć o piłce, ale nie wiecie, czy chce Wam się o nie spytać”, ale też Pawła Czado, toczącego swoje nieustające wojny w słusznych sprawach, np. o powrót na stadion Ruchu odmierzającej tam czas oldskulowej Omegi), czyta przede wszystkim książki, no i jest prenumeratorem Biblii wszystkich futbolowych hipsterów: kwartalnika „Blizzard”.

Co ważne, nie ma w nim nic z owego „sztucznego wyrafinowania”, o którym pisał kiedyś Nick Hornby. Gdyby mu powiedzieć, że prawdziwy fan futbolu chodzi na Wisłę, Lecha, Śląsk czy Legię, czyta Weszło, a w oknie wiesza flagę dołączaną do sześciopaku, odpowiedziałby, że spotykał i takich kibiców, ale że musi już kończyć, bo na torrentach namierzył właśnie nieoglądany dotąd i świeżo pokolorowany finał Pucharu Anglii sprzed prawie sześćdziesięciu lat. Jest zwyczajnie uprzejmy, ujmująco sympatyczny i niewiarygodnie kompetentny w sprawach, którym Harry Redknapp nie poświęciłby nawet minuty.

 

Owszem, kiedyś byłem hipsterem. Przez dobrych parę lat kibicowałem drużynie, której wcześniej nie widziałem na oczy, będąc skazany na podawane raz w tygodniu lakoniczne wyniki spotkań, czasem nawet bez strzelców bramek, o składach nie wspominając. Obejrzenie jej w telewizji po raz pierwszy było zapowiedzią zmierzchu, transfer Polaka – początkiem końca, a awans do Ligi Mistrzów – gwoździem do trumny. Żebym nie wiem jak wąskie spodnie nosił i jak nieznanej muzyki słuchał, z przywiązaniem do Tottenhamu pozostanę w mainstreamie, podobnie jak kolega Michał Zachodny z sympatią do Chelsea i Rafał Stec z Milanem. Redaktora Szadkowskiego, któremu ten tekst zawdzięcza swój pomysł, Stoke zdradziło zmieniając trenera – zdolność do wymiany kilku podań z rzędu jest w przypadku zespołu z Britannia Stadium występkiem przeciwko hipsterskiemu dekalogowi. Wilkowicza jeszcze nie znam od tej strony, ale podejrzewam, że i tak woli biegi narciarskie, Michał Pol zaś, mimo niezrównanych krawatów, jest jednak, jak na hipstera, zbyt ważnym dyrektorem. Nadzieja tradycyjnie w młodych: Staszaku, Falencie, Serockim i innych chłopakach, których możecie spotkać na portalu Krótka Piłka. Jeśli ktoś wykosi was w quizie na temat najbardziej przecenianego lewego obrońcy z drugiej ligi portugalskiej, to tylko oni.

PS Jeśli choć w części odnaleźliście się w powyższym opisie, ale chcielibyście wiedzieć dokładnie, jak duża to część, rozwiążcie quiz z „Guardiana”. I już teraz zażyczcie sobie pod choinkę wyjazdową koszulkę Dukli Praga.

Słowo na „ż”

Angielska federacja piłkarska chce doprowadzić do całkowitego wyeliminowania z kibicowskiego słownika pojęcia „Yid”, „Żydek”, w londyńskim slangu brzmiącego jak wulgarna obelga. Co na to Tottenham, którego kibice używają tego słowa z dumą? Ma kłopot.

Sprawa jest złożona wielopiętrowo, więc nie zamierzam sugerować, że istnieje jedno łatwe rozwiązanie. Przypomnijmy: klub powstał w dzielnicy, której niemałą część zamieszkiwali przed wiekiem ortodoksyjni Żydzi. Skądinąd założyli go uczniowie chrześcijańskiej szkółki niedzielnej, ale w tym miejscu nie musimy historii komplikować: faktem jest, że wielu kibiców Tottenhamu miało i nadal ma żydowskie korzenie. I że wielu fanów drużyn z Tottenhamem rywalizujących (głównie West Hamu, Chelsea czy Arsenalu) w stadionowych „polemikach” sięgało i sięga po oręż antysemityzmu. „Chasydzi [zasiedlający pobliską dzielnicę Stamford Hill – przyp. MO] zapewniali grunt, na którym antysemici mogli siać swoją nienawiść” – napisał Franklin Foer w książce „Jak futbol wyjaśnia świat”. „Spurs are on their way to Auschwitz”, śpiewało się więc, i nadal się śpiewa na londyńskich trybunach, skandując nazwisko Hitlera albo naśladując odgłos wypuszczanego w komorze gazowej Cyklonu B. Nie pomagają kampanie edukacyjne, prowadzone przez FA i poszczególne kluby; nie pomógł bardzo dobrze zrobiony film „Y-word”, w którym o powstrzymanie się od antysemickich obelg apelowały gwiazdy Arsenalu i Chelsea, a który wyreżyserował komik David Baddiel (zresztą kibic Chelsea o żydowskich korzeniach).

Niewątpliwie walki z rasizmem na brytyjskich stadionach nie ułatwia fakt, że fani Tottenhamu przyjęli za swoją tarczę i tytuł honorowy coś, co miało być antysemicką obelgą. „Nazywacie nas Żydkami – owszem, będziemy nimi, a wy się Żydków bójcie” – zdają się mówić ci, którzy co tydzień wznoszą przy akompaniamencie bębna okrzyk „Yids!” albo określają się jako „Yid Army”. Bezradność w prostej ocenie tego zjawiska ilustruje klasyczna już scena opisana w książce Foera: fani Manchesteru City zaczynają śpiewać „Otoczymy Tottenham z pałami na wierzchu, wołając: »mamy napleta, mamy napleta, mamy napleta, a wy nie«” [przeł. Anna Czarnecka], zaś kibice z Londynu odpowiadają, podnosząc się ze swoich miejsc i z dumą ściągając spodnie – coś, co z pewnością nie mieści w kanonach postępowania organizacji antyrasistowskich, ale (jak zauważa Foer) jest ripostą tak niemożliwą do sparowania, że w tej wymianie ostatnie słowo należy do fanów Tottenhamu.

Rzecz w tym, że chociaż trudno w tym nie zauważyć postępu (zamiast określać Żydów mianem „trucizny narodu”, jakaś część społeczeństwa identyfikuje się z nimi, choćby ironicznie), problem nie znika. Po pierwsze dlatego, że nawet zasymilowani w języku fanów Tottenhamu Żydzi nadal pozostają „inni i obcy”, po drugie – nadal pozostają obiektem ataków. „Owszem, wiemy, że kibice Tottenhamu nazywają się »Żydkami« bez podtekstu antysemickiego – streszczam własnymi słowami stanowisko Football Assotiation. – Problem w tym, że dla wielu neutralnych uszu wciąż brzmi to jako okrzyk antysemicki, że są ludzie, którzy czują się nim obrażeni i że mamy tu do czynienia z przestępstwem ściganym przez prawo”. Jak ukarać kibica Chelsea czy West Hamu za używanie sformułowania, które kibic Tottenhamu używa z dumą? Jak uniknąć – także w sądach – zarzutu o stosowanie podwójnych standardów? Czy nie lepiej zaapelować do tych, którzy mówią o sobie „Yid Army” z, nazwijmy to, szlachetnych pobudek, by dali sobie spokój, i dzięki temu móc uderzyć w pozostałych? Czy najprostszym sposobem zaradzenia problemowi nie będzie wyeliminowanie słowa na „ż” także ze słownika fanów Tottenhamu?

Anthony Clavane, autor świetnej książki „Does Your Rabbi Knows You Are Here?”, mówi, że jako Żyd ma poczucie dyskomfortu, słysząc doping na White Hart Lane – przede wszystkim dlatego, że dostarcza alibi antysemitom kibicującym innym drużynom. „Jestem Żydem, ale nie jestem Żydkiem i nie chcę, żeby tak o mnie mówiono nawet podczas klubowych polemik” – powtarzają niektórzy kibice Tottenhamu o żydowskich korzeniach, a mnie się przypominają słowa, sformułowane przy innej okazji przez Episkopat Polski: „Choćby tylko jeden chrześcijanin mógł pomóc, a nie podał pomocnej ręki Żydowi w czasie zagrożenia lub przyczynił się do jego śmierci, każe to nam prosić naszych sióstr i braci Żydów o przebaczenie”. „Choćby tylko jeden Żyd czuł się dotknięty naszymi śpiewami, powinniśmy przestać” – czy nie tak powinna brzmieć dojrzała odpowiedź kibica Tottenhamu na oświadczenie FA?

Nawet jeśli powinna tak brzmieć, to nie zabrzmi. Klub z północnego Londynu, nie po raz pierwszy zresztą, deklaruje, że jest świadom delikatności problemu i zapowiada dalsze konsultacje na ten temat wśród swoich kibiców. Trudno wróżyć tym konsultacjom powodzenie: kilkadziesiąt tysięcy ludzi od kilkudziesięciu lat obnoszących z dumą miano „Żydków” nie zrezygnuje prędko ze swoich przyzwyczajeń. Realistycznie rzecz biorąc nie sposób ich wszystkich aresztować i dać zakazy stadionowe. Zwłaszcza że – co w tym wszystkim wydaje się najważniejsze – problemem są nie oni, ale ci, którzy sięgają po język rasistowski na pozostałych stadionach, nie tylko pod adresem kibiców Tottenhamu przecież, ale także żydowskich (muzułmańskich, czarnoskórych…) piłkarzy, menedżerów, właścicieli i kibiców innych klubów. Rozumiejąc więc problem, jaki mają działacze Football Assotiation, myślę, że proponowana przez nich droga na skróty okaże się drogą naokoło.