Przedostatnia kolejka w pięciu punktach

1. Hit znudził.

Mimo aż pięciu goli, z których jeden, Rossa Barkleya, zaiste przecudnej był urody, mecz na Goodison Park oglądało się bez emocji. To znaczy jasne: fani Liverpoolu i Arsenalu gryźli paznkocie, ci pierwsi po raz pierwszy może kibicując Evertonowi, drudzy – Manchesterowi City, podobnie jak gryźli paznokcie zwolennicy obu grających w sobotni wieczór drużyn, ale reszta widzów słusznie narzekała na poziom widowiska. Za dużo przestojów, jak na przedostatnią kolejkę i mecz o gigatycznym znaczeniu, za dużo luzu, zwłaszcza u gospodarzy. Trójka środkowych obrońców Evertonu wypadła blado, więcej też można się było spodziewać po rajdach bocznych obrońców (jedno dośrodkowanie Bainesa to za mało, jak na reprezentacyjne przecież standardy – no ale Baines grał naprzeciwko cichego bohatera meczu, Milnera), w środku pola wyraźnie brakowało – niemogącego grać przeciwko macierzystemu klubowi – Barry’ego, Lukaku raził kiepskim przyjęciem. Jeśli ktoś miał powstrzymać Manchester City w drodze po mistrzostwo, to Everton właśnie, a tu, hm… czy Evertonowi naprawdę się chciało?

2. Ryan Giggs nie jest cudotwórcą.

Tak samo, jak można było być pewnym, że David Moyes poradziłby sobie przed tygodniem z Norwich, tak samo wydawało się jasne, że zarówno Moyes, jak i Giggs mieliby kłopoty z będącym od dobrych paru tygodni na fali wznoszącej i wyjątkowo umotywowanym Sunderlandem Poyeta. Żartem można powiedzieć, że nikomu nie zależy na grze w Lidze Europejskiej, więc MU również nie zamierzało się starać, ale mówiąc serio: otrzymaliśmy kolejny dowód, że problem tej drużyny nie ogranicza się do kwestii menedżerskich. Bez Rooneya, bez pomysłu, bez charakteru, bez asekuracji obrony przez Carricka przy golu Larssona – Luis van Gaal, jeśli przyjdzie na Old Trafford, będzie musiał zacząć od gigantycznego wietrzenia szatni.

3. Tim Sherwood powinien zostać.

Napisałem to zdanie ku swojemu bezbrzeżnemu zdumieniu. Owszem: mam do obecnego trenera Tottenhamu potężne zastrzeżenia; uważam, że kompletnie rozłożył organizację gry obronnej (świetny niegdyś Kaboul był wczoraj równie zagubiony, jak w poprzednich kolejkach Chiriches), a w przypadku meczu z West Hamem rezygnacja z wystawienia w środku pomocy niszczyciela typu Sandro była kolejnym w tegorocznych rywalizacjach z drużyną Sama Allardyce’a podłożeniem głowy pod topór. Wszystko prawda: i to że w liczbie indywidualnych błędów prowadzących do utraty bramki Tottenham bije na głowę wszystkie pozostałe drużyny Premier League, i że Vertonghen, kiedy był zdrów, sprawiał wrażenie niezainteresowanego, i że talenty Llorisa czy Eriksena się marnowały, i że 4-4-2 Tottenhamu przez najbardziej wymagających rywali zostało szybciutko rozszyfrowane. A przecież Sherwood nawygrywał więcej meczów niż Villas-Boas, naciułał punktów i bramek, przywrócił z niebytu Adebayora i dał szansę dwóm wychowankom, Bentalebowi i Kane’owi. Spór, czy AVB otrząsnąłby się po fatalnej porażce z Liverpoolem i zakończyłby sezon z porównywalnym dorobkiem, co jego następca, jest oczywiście nierozstrzygalny –  ale nie tylko dlatego wypadałoby przygodę Tima Sherwooda z drużyną Tottenhamu przedłużyć. Dostał półtoraoczny kontrakt, miał nieco lepsze wyniki niż poprzednik, z jego słów wynika, że nie umawiał się z prezesem na wywalczenie czwartego miejsca, słowem: zrobił to, co do niego należało. Zostawienie go powinno być kwestią elementarnego dotrzymania słowa.

4. To właściciele spuścili z ekstraklasy Cardiff i Fulham.

Już z powyższych zdań wynika, że nie jestem zwolennikiem pochopnego zmieniania menedżerów, ale dwaj pierwsi spadkowicze z Premier League dostarczają argumentów jeszcze mocniejszych. Kiedy Malky Mckay opuszczał Walię, jego zespół znajdował się kilka oczek nad strefą spadkową, a kibice i piłkarze stali za nim murem. Średnia zdobytych punktów na mecz wynosiła wówczas 0,94 – owszem, niby za mało, żeby się utrzymać, ale czemu nie założyć, że nie miała ulec poprawie? Tak czy inaczej średnia Solskjaera była jeszcze gorsza: 0,72; pod Norwegiem zespół tracił również więcej bramek. W Fulham z kolei najpierw zwolniono Martina Jola, z czym ostatecznie można się było pogodzić, ale potem, po zaledwie 75 dniach pracy, pracę stracił Rene Meulensteen, i to mimo iż drużyna stoczyła właśnie dwa heroiczne boje z Liverpoolem i Manchesterem United. Pod niesprawdzonym w Premier League Feliksem Magathem heroizmu było już jak na lekarstwo. Lekcja dla innych właścicieli: jeśli już jesteś przekonany, że twoją drużynę ma uratować zmiana trenera, nie sprowadzaj go z zagranicy i nie sięgaj po debiutanta w tym fachu. Najlepiej zadzwoń do Tony’ego Pulisa, a jeśli będzie akurat zajęty, to po Marka Hughesa albo Steve’a Bruce’a.

5. Mourinho nie ma mistrzostwa, ale ma gadane.

Żeby nie wracać do wątków poruszonych po przegranym półfinale Ligi Mistrzów na portalu Sport.pl (pisałem tam m.in. o tym, dlaczego nazywanie Chelsea drużyną „parkującą autobus” jest niesprawiedliwe), zatrzymam się na słowach Mourinho wypowiedzianych już po powrocie do ligowej rzeczywistości. Menedżer Chelsea nawiązał bowiem do przedsezonowych deklaracji o tym, że nie podobał mu się styl gry drużyny z czasów przed swoim powrotem do klubu, dodał jednak, że w pewnym momencie zaprzestał pracy nad zmianą, bo doszedł do wniosku, że z tymi piłkarzami powinien pozostać przy takim właśnie stylu gry – z pewnością nieefektownym, z pewnością polegającym często na wkładaniu kija w szprychy przeciwnika, ale gwarantującym wyniki. Nie wiem jak Wy, ale ja dałem się przekonać – zastanawiam się tylko, jak ta drużyna ma grać piękniej, skoro po wytransferowaniu zimą Juana Maty, Mourinho skrytykował właśnie Hazarda i Oscara? Medialna narracja po meczu z Norwich koncentrowała się wokół kończących się właśnie kontraktów Terry’ego, Lamparda i Cole’a, pytano także o przyszłość Torresa, a tu być może należy się spodziewać zmian zupełnie innych. „Przed nami długie lato” – zapowiada Mourinho.

Nie mam ochoty na banana

W 75. minucie niedzielnego meczu Villareal-Barcelona piłkarz gości Dani Alves szykował się do wykonania rzutu rożnego. Z sektora, który podczas całego spotkania rasistowsko znieważał zawodnika gości, poleciał banan. Niezrażony Dani Alves podniósł go, obrał ze skórki, zjadł, a następnie jak gdyby nigdy nic dośrodkował piłkę z narożnika.

Wydawanie małpich odgłosów i rzucanie bananami w czarnoskórych zawodników jest, niestety, zmorą europejskich stadionów, a Dani Alves twierdzi, że sytuacja w Hiszpanii jest pod tym względem gorsza niż gdzie indziej (podczas niedawnego finału Pucharu Króla rasiści wyzywali piłkarzy obu drużyn: Daniego Alvesa z Barcelony tak samo jak Pepe z Realu). „Wszyscy jesteśmy małpami” – ogłosił więc inny zawodnik Barcelony, Neymar, dzień po incydencie na stadionie Villareal fotografując się z bananem. W ślad za Neymarem poszli inni: Luis Suarez, Sergio Aguero, Mario Balotelli, Robert Lewandowski… Sądząc po moim tajmlajnie na Twitterze sympatyczna zabawa rozkręca się w najlepsze – problem w tym, że pozostaje jedynie sympatyczną zabawą. Zrobienie sobie fotografii z bananem nic nie kosztuje; pytanie, ile będą kosztować gadżety, które wykorzystując popularność tej inicjatywy ktoś niechybnie zacznie sprzedawać.

Nie odmawiam oczywiście zawodnikom biorącym udział w akcji „Wszyscy jesteśmy małpami” dobrych intencji – i wierzę, że wobec swoich młodocianych fanów mogą pełnić rolę wychowawczą. Nie chciałbym tylko, żeby w takich przypadkach zwolnione od działania poczuły się instytucje odpowiedzialne za organizację imprez piłkarskich – kluby, władze poszczególnych lig, a wreszcie UEFA i FIFA. Kiedy podczas sparringu z lokalną włoską drużyną w geście protestu przeciwko rasizmowi zszedł z boiska grający wtedy w Milanie Kevin Prince Boateng (a w ślad z nim poszła cała drużyna), dyskutowaliśmy o tym, co by było, gdyby do podobnego incydentu doszło w trakcie meczu o stawkę: czy ktoś nie kazałby piłkarzowi grać dalej albo czy na jego drużynę – w przypadku zejścia z boiska – nie nakładałby walkowera? Samuel Etoo’, który podczas spotkania Barcelony z Saragossą (znów ta Hiszpania…) w 2006 r. skonfrontowany z rasistowskim bluzgiem opuścił boisko, został zmuszony do kontynuowania gry. A kary, nakładane na poszczególne kluby i federacje za rasizm, zawsze były śmiesznie małe: w książce „Futbol jest okrutny” pisałem, że grzywna za wystające spod spodenek Nicklasa Bendtnera gacie z reklamą nieautoryzowanej przez UEFA firmy bukmacherskiej okazała się trzy razy dotkliwsza, niż ta, którą serbska federacja musiała zapłacić za obrażanie przez kibiców Neduma Onuohy w czerwcu 2007 r., albo Porto za podobne incydenty z Mario Balotellim w lutym 2012.

Innymi słowy: czy nie czas, żeby zamiast wymyślania akcji marketingowych i sloganów, produkcji koszulek i opasek albo odczytywania specjalnych przesłań przez kapitanów drużyn przed ważniejszymi meczami, zacząć myśleć o raczej odejmowaniu punktów, przerywaniu meczów i realnym, instytucjonalnym wspieraniu piłkarzy, którzy w ich trakcie czują się obrażani? Że problem istnieje, pokazała w Anglii niedawna burza wokół kampanii Kick It Out, zbojkotowanej przez część zawodników, uważających, że w obliczu zwiększającej się liczby incydentów rasistowskich władze piłki działają zbyt opieszałe. Dani Alves mówi, że odkąd gra w Hiszpanii – a gra 11 lat – sytuacja w zasadzie się nie zmienia.

Sam piłkarz Barcelony zachował się oczywiście wspaniale: z godnością, klasą i humorem. Władze Villareal poinformowały już, że człowiek, który w niego rzucił, został zidentyfikowany, stracił klubowy karnet i otrzymał dożywotni zakaz wstępu na stadion (w Anglii, a teoretycznie także w Polsce miałby również zarzuty kryminalne). Ale czy ludzi takich jak on przekona seria fotek z bananem, ośmielam się wątpić.

Jeśli Liverpool nie zostanie mistrzem Anglii

Błąd, który być może kosztował Liverpool mistrzostwo kraju, popełnił ten, któremu na mistrzostwie zależało najbardziej. Wychowanek i kapitan klubu, krew z krwi i kość z kości tej drużyny, człowiek, którego kuzyn zginął na Hillsborough, o czym często przypomina, i który jak mało kto jest świadomy dwudziestoczteroletniego oczekiwania na tytuł; człowiek, który płakał po ciężko wywalczonym zwycięstwie nad Manchesterem City, który mobilizował później drużynę do zdwojonego wysiłku w Norwich, tym razem potknął się w niegroźnej pozornie sytuacji i Demba Ba ten jeden jedyny raz mógł popędzić na bramkę gospodarzy. No i sami powiedzcie, jak tu nie dawać kolejnego akapitu o okrutnym bogu futbolu, który bawi się naszym kosztem. Jeśli już zakładać jakiś indywidualny błąd piłkarza Liverpoolu, skutkujący golem (skądinąd zdarzają się one tej drużynie często – tylko Tottenham ma ich więcej – i może to też będzie miało jakiś związek z rozmowami o mistrzostwie), to dlaczego właśnie jego, a nie np. Mignoleta czy Sakho? Gdzie w ogóle byłby Liverpool, gdyby nie bramki i asysty kapitana, gdyby nie jego opanowanie przy rzutach karnych, wyobraźnia przy dalekich, zmieniających tempo i strony boiska podaniach, gdyby nie świetna gra pozycyjna („zrobię z ciebie nowego Pirlo” – powiedział Brendan Rodgers)? Świat nie powinien być urządzony w ten sposób – rozumiem kibiców Liverpoolu, którzy tak właśnie myślą, i rozumiem samego Gerrarda, który z pewną nadmiernością próbował naprawić swój błąd w drugiej połowie – podczas jej trwania kilkakrotnie odnosiłem wrażenie, że zamiast nieco rozpaczliwie uderzać z dystansu powinien próbować kolejnej kombinacji z kolegami.

Ale rozumiejąc ich, nie jestem w stanie dołączyć do zbiorowych narzekań na złego Mourinho. Jeśli mamy oddzielać przywiązanie do piękna ofensywnego futbolu i piękna piłkarskich opowieści od rozmów o piłkarskiej taktyce, trenera Chelsea możemy po dzisiejszym meczu jedynie podziwiać. Mając w perspektywie półfinałowy rewanż w Lidze Mistrzów (tu również zresztą wypada mu przyznać rację: Premier League doprawdy mogła pomyśleć o przeniesieniu meczu z Liverpoolem na sobotę – choć z drugiej strony Atletico również grało dzisiaj), bez kontuzjowanych Czecha i Terry’ego, z praktycznie debiutującym Kalasem, przygotował swoją drużynę perfekcyjnie. Najpierw wytworzył wrażenie, że zamierza ten mecz odpuścić, co zapewne również miało swój wpływ na stan psychiczny gospodarzy. Później wydelegował do gry zespół całkiem solidny. W końcu: ustawił go ultradefensywnie. Czy to był antyfutbol? No, przyznaję: z trudem znosiłem te wszystkie momenty, w których Chelsea opóźniała wznowienie gry, ale już to, że nieustannie miała między piłką a bramką dziewięciu czy dziesięciu piłkarzy, przyjmowałem ze zrozumieniem. A jak inaczej miała grać z Liverpolem, skoro nie zamierzała – jak Tottenham czy Arsenal na tym stadionie – podkładać głowy pod topór? Skoro wiadomo, że Liverpool najgroźniejszy jest w szybkim ataku, po przejęciu piłki przed własnym polem karnym i jednym czy dwóch prostopadłych podaniach do wybiegających za plecy obrońców Suareza albo Sterlinga (Sturridge zaczął dziś na ławce), dlaczego nie miała oddać gospodarzom inicjatywy, by samemu głęboko się cofnąć? W żadnym innym spotkaniu Premier League w tym sezonie Liverpool nie miał aż tak wielkiej przewagi w posiadaniu piłki – ale od czasu, kiedy posiadanie piłki było dla Brendana Rodgersa kluczem do zwyciężania, upłynęło już wiele miesięcy…

Oczywiście to nie taktyczny kunszt Mourinho spowodował błąd Gerrarda. Ale o to, czy Wyjątkowy nie polecił swoim piłkarzom przez niemal całą pierwszą połowę usypiać gospodarzy, żeby zwiększyć intensywność gry w końcówce, już bym się nie zakładał. Na to potknięcie złożyło się przecież wiele czynników: cholerny przypadek, ale też fizyczne i psychiczne zmęczenie, frustracja wywołana biciem głową w mur rywali i tym, że naprawdę samemu robi się wszystko, żeby strzelić gola. Po błędzie Gerrarda zresztą piłkarz Chelsea musiał jeszcze trafić do bramki – i przy wszystkich narzekaniach na napastników  tej drużyny Demba Ba akurat tym razem się nie pomylił (a rezerwowy Fernando Torres akurat zrobił swoje przy drugim golu).

Niezwykły więc był to mecz. Liverpool próbował na wszelkie sposoby – bezskutecznie. Chelsea broniła się jak jeden organizm, w którym wyróżnianie jednego składnika wydaje się w związku z tym niestosowne. 41-letni Schwarzer, broniący kilka groźnych strzałów z dystansu i nieomylny przy wyjściach do dośrodkowań? 20-letni zaledwie Kalas, niespeszony grą naprzeciwko najlepszego piłkarza Premier League? Asekurujący go, ustawiony tym razem na środku obrony Ivanović? Doskonały Matić, z którym – gdyby mógł grać przeciwko Atletico – o awans do finału Champions League można by być właściwie spokojnym? Ashley Cole, niegrający ostatnio, a przecież niezawodny – tak tu, jak w Madrycie? Harujący nieprawdopodobnie w defensywie Schürrle i Salah? Właściwie o każdym zawodniku Chelsea można by znaleźć dobre słowo – co nie prowadziłoby zresztą, o paradoksie, do umniejszania zawodników Liverpoolu. Oni również naprawdę zrobili wszystko, co mogli. Może gdyby Brendan Rodgers zagrał na remis, w przekonaniu, że punkt z tego spotkania wystarczyłby do mistrzostwa Anglii…

Jeśli więc Liverpool nie zostanie mistrzem Anglii, nie stanie się tak ze względu na jeden błąd jego kapitana, przywódcy i symbolu: Brendan Rodgers miał po stokroć rację, mówiąc po meczu, że gdyby nie Gerrard, w ogóle nie liczyliby się w walce o mistrzostwo. Prędzej już można mówić o tym, że uczeń nie przerósł mistrza. Rodgers narzekał, że Chelsea zaparkowała na Anfield nie jeden, a dwa autobusy, ale w końcu musiał się tego spodziewać. A Jose Mourinho? Jeśli Liverpool nie zostanie mistrzem Anglii (co przecież mimo tej porażki nie jest rozstrzygnięte) Chelsea zapewne też nim nie zostanie – ale przynajmniej jej trener będzie mógł mówić, że zadecydował o mistrzostwie.

Jeśli David Moyes zostanie zwolniony

Wpadam na chwilę, w celu ogarnięcia myśli i z poczuciem, że jeśli David Moyes zostanie zwolniony (dalej: jDMzz), rzecz będzie wymagała tekstu zdecydowanie bardziej gruntownego. Piszę „jeśli”, choć wszyscy inni traktują rzecz jak przesądzoną – po pierwsze dlatego, że wciąż nie ma oficjalnej wiadomości, po drugie zaś, że wciąż z trudem mieści mi się to w głowie.

Oczywiście wiem, że jest w całej tej historii punkt pierwszy i podstawowy: wyniki go nie bronią, a oglądanie tego, jak pokonuje go drużyna, którą do niedawna prowadził, grająca dziś pod trenerem młodszym-zdolniejszym, musi być dla jego nowych mocodawców doświadczeniem wyjątkowo upokarzającym (podobnie jak porażka z rąk innego młodszego-zdolniejszego, kierującego odwiecznym rywalem z Anfield Road). Oczywiście słyszę też pogłoski, że „stracił szatnię”, tu jednak natychmiast zaczynam mnożyć wątpliwości: zbyt dobrze pamiętam zdanie znającego przecież ten klub od podszewki Gary’ego Neville’a, że zarząd prędzej wymieni pół drużyny, nim zacznie szukać następcy Davida Moyesa. Stracił szatnię? Przecież ta szatnia i tak jest stracona – ktokolwiek przyjdzie do klubu jDMzz, będzie musiał pozbyć się całej masy zaawansowanych wiekowo lub zatrzymanych w rozwoju piłkarzy. Sir Alex też prędzej wysadziłby szatnię w powietrze niż pozwoliłby jej mieć wpływ na cokolwiek, zresztą przywoływane w mediach jako materiał dowodowy na kłopoty z zawodnikami pomeczowy twitt Rio Ferdinanda czy wpis na blogu Juana Maty nie świadczą o naruszonych relacjach w trenerem, tylko o zrozumiałej frustracji zawodników po kolejnej przegranej.

Powodów, dla których wciąż nie mogę w to uwierzyć jest więcej: jDMzz, będzie to przecież nie tylko jego klęska, ale także klęska tych, którzy zdecydowali o jego zatrudnieniu. JDMzz – miałbym ochotę nawet napisać – będzie to prawdziwy koniec epoki Fergusona; w końcu to on uczestniczył w procesie wyboru, on zapraszał Moyesa do domu, żeby oznajmić mu nowinę, on brał za tę decyzję pełną odpowiedzialność. Czy mógł się aż tak bardzo pomylić (już raz o to pytałem, cytując odnoszące się do Moyesa fragmenty autobiografii Fergusona)?

JDMzz, będzie to oznaczało naruszenie budowanej w ciągu tylu lat legendy klubu innego niż wszystkie także dlatego, że niewzruszonego wobec przejściowych niepowodzeń. Kiedy pół roku temu pisałem o cierpliwości zarządu Manchesteru United, przywoływałem zarówno nazwiska dwóch pierwszych następców Matta Busby’ego (szybkie pożegnanie z nimi nie oznaczało rozwiązania żadnych problemów), jak i początkowe trzy i pół roku pracy Aleksa Fergusona w tym klubie. Czy jeśli nowy w tym biznesie Ed Woodward (pamiętacie, jak zawalił letnie okienko transferowe?) i rodzina Glazerów zdecydują o wręczeniu menedżerowi wypowiedzenia po niecałym roku pracy, nie zaprzepaszczą czegoś absolutnie w świecie współczesnego futbolu unikalnego? Czy nie zrobią z tego wyjątkowego miejsca futbolowej firmy takiej samej jak wszystkie inne? Aż wstyd w tym momencie przypominać: zatrudnienie Davidowi Moyesowi miało być pomysłem nie na natychmiastowy wynik, nie na magię wielkiego nazwiska (Mourinho!), tylko na kolejne długie panowanie, nawet za cenę trudnych początków.

Kiedy sir Alex promował swoją autobiografię, mówił podczas spotkania z dziennikarzami, że nie ma żadnych dowodów na to, iż zwalnianie przez kluby menedżerów przynosi jakikolwiek skutek, są natomiast twarde dowody, iż opłaca się trwać przy swoim wyborze i trzymać się menedżera, któremu powierzyło się drużynę. „To ważna kwestia i coś, w co wierzę bardzo, bardzo mocno: wyrzucanie menedżerów w niczym nie pomaga”.

Zostawiam Was z tym testamentem sir Aleksa. JDMzz, wrócimy do rozmowy.

Wpis zastępczy

Dziś, wyjątkowo i świątecznie, na Sport.pl zamiast na blogu. Ale nie tyle o jednej kolejce, co o całym sezonie. Najbardziej niezwykłym – nawet jeśli jeszcze nieskończonym. Zapraszam do lektury tutaj; na bloga wrócę pewnie jutro. Nieustannie dobrych świąt!

Jeśli Liverpool zostanie mistrzem Anglii

Jeśli Liverpool zostanie mistrzem Anglii, to będzie znaczyło, że bóg futbolu odwrócił swoje oblicze od tego kraju. Bóg futbolu (figura, której poświęciłem rozdział w książce „Futbol jest okrutny”, złośliwy demiurg, w ostatnich minutach i w trakcie całego sezonu wykpiwający nasze marzenia) powinien przecież sprzyjać pragmatycznemu Jose Mourinho. On przecież nie może cieszyć się pięknem gry. Nie może za dobre wynagradzać. Nie powinien dopuścić, by słowo Brendana Rodgersa stało się ciałem.

Jeśli Liverpool zostanie mistrzem Anglii, będzie to niespotykana w dzisiejszej piłce nagroda dla roztropnych działań klubowych właścicieli, powierzających jedną z najsłynniejszych drużyn świata 39-letniemu zaledwie szkoleniowcowi, w którego CV przekonywały tak naprawdę ostatnie dwa sezony spędzone w Swansea i może jeszcze fakt wcześniejszej współpracy z Mourinho (zauważmy, że przed walijskimi sukcesami było np. Reading, gdzie poszło mu gorzej: po pół roku pracy rozstał się z klubem, w którym kiedyś grał, za porozumieniem stron). Kiedy go zatrudniano, 20 miesięcy temu, niejeden z ekspertów kręcił nosem, przypominając, że 8 lat wcześniej wybierając menedżera, ówcześni właściciele klubu z Anfield rozważali kandydatury Rafy Beniteza i Jose Mourinho, obu świeżo po pucharowych triumfach Valencii i Porto. Tym razem jednak John W. Henry nie szukał trenera-celebryty, uwolnił się również od myślenia w kategoriach „ikon Anfield” – zaprosił za to na casting szkoleniowca równie jak Rodgers młodego i na dorobku, czyli Roberto Martineza. Myślał o przyszłości. Jeśli Liverpool zostanie mistrzem Anglii, będzie to również pochwała cierpliwości. Po pierwsze, nadal władz klubu, które pogodziły się z faktem, że pierwszy sezon pod nowym menedżerem drużyna zakończyła w tabeli niżej nawet od Evertonu; że nie odniosła sukcesu w Lidze Europejskiej, w Pucharze Anglii odpadła z trzecioligowym Oldham i nie potrafiła odpowiednio wykorzystać sprowadzonych już przez Rodgersa Sahina, Boriniego czy Aspasa…). Po drugie, nadal władz klubu i trenera – wobec Luisa Suareza, który sprawił im w tym czasie mnóstwo kłopotów. Nie było w tym sezonie w Anglii zawodnika bardziej zasługującego na tytuł piłkarza roku, nie tylko za nieprawdopodobne bramki, ale także za te wszystkie asysty i podania (dzisiejsze do Sterlinga!), które zdają się cieszyć Urugwajczyka równie mocno, jak własne trafienia. To, że Rodgers zdołał go zatrzymać, mimo kolejnego sezonu bez Ligi Mistrzów, a nawet bez Ligi Europy – chapeaux bas; w tym przypadku również Suarez okazał się cierpliwy. Podobnie jak Steven Gerrard, którego dzisiejsze łzy również interpretuję w tych kategoriach: kapitan Liverpoolu czekał na mistrzostwo kraju całą swoją piłkarską karierę, raz za czasów Rafy Beniteza wydawało się, że może… później jednak wolno było sądzić, że najwspanialszy moment w jego życiu miał miejsce w Stambule przed blisko dziesięcioma laty. Jeśli Liverpool zostanie mistrzem Anglii, Steven Gerrard będzie wiedział, że warto było czekać na kolejną wielką chwilę. Ostatni tytuł na Anfield świętowano – przypomnijmy – 24 lata temu…

Jeśli Liverpool zostanie mistrzem Anglii, Brendanowi Rodgersowi można byłoby właściwie sprawić jakiś pomniczek na tym pięknym stadionie. Facet, który nigdy nie pracował samodzielnie w wielkim klubie, który nigdy nie miał do czynienia z gwiazdami pokroju wspomnianych Gerrarda czy Suareza, który nigdy nie obracał takimi budżetami, radzi sobie fenomenalnie. O opanowaniu przezeń Suareza już powiedzieliśmy, o poszukiwaniu na boisku nowej pozycji dla Gerrarda mówił on sam, dając starzejącemu się kapitanowi przykład Pirlo. A komu przypisywać eksplozję talentu Sturridge’a, tak obśmiewanego w momencie odchodzenia z Chelsea? A błyskawiczny rozwój Sterlinga? Spełnienie oczekiwań, tak długo niespełnianych przez Hendersona? Nadspodziewanie dobrą postawę Flanagana? A elastyczność w podejściu do taktyki? Liverpool dziś nie gra wszak tiki-taki, której wariant Brendan Rodgers wypracowywał w Walii i którą początkowo stosował także w obecnym miejscu pracy. Pisałem już, że taktycznie okazał się nieporównanie bardziej elastyczny niż inny z dawnych uczniów Mourinho, Andre Villas-Boas: w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy Liverpool skutecznie wdrożył więcej boiskowych ustawień, niż jakakolwiek inna drużyna z Premier League, grając zarówno trójką środkowych obrońców, jak klasycznym 4-2-3-1 i jego wariantami, oraz formacją z dwójką skrzydłowych i dwójką środkowych napastników. Suarez na szpicy, czy na skrzydle? Sturridge na skrzydle czy na szpicy? Coutinho z boku czy jako zwieńczenie „diamentu”? Sterling z prawej czy lewej, czy nawet jako „dziesiątka”? W łonie ofensywnego kwartetu może się wydarzyć tak naprawdę wszystko.

Jeśli Liverpool zostanie mistrzem Anglii, będzie to nagroda za pracowitość na treningach. Żadna z drużyn Premier League nie wykonuje tak dobrze stałych fragmentów gry. Oto dlaczego Martin Skrtel strzelił w tej lidze prawie dwa razy tyle bramek, co Fernando Torres…

Jeśli Liverpool zostanie mistrzem Anglii, będzie to nade wszystko nagroda za, by użyć sformułowania klasycznego, „futbol na tak”. Za powrót do gry dwoma napastnikami. Za zapierający dech w piersiach szybki atak, za prostopadłe podania, za intensywność i płynność. To właściwie niewiarygodne, w połowie kwietnia oglądać taki mecz jak dzisiejszy, kompletnie bez przestojów, ze spięciami pod jednym i drugim polem karnym… Rzecz jasna jedną z przyczyn świeżości Liverpoolu jest to, że nie uczestniczy w żadnych europejskich rozgrywkach, że w serii dziesięciu zwycięstw z rzędu nie rozpraszają go podróże na kontynent, zwłaszcza w uprzykrzone czwartkowe wieczory. To był dopiero 39 mecz w Liverpoolu w sezonie, podczas gdy wszyscy najważniejsi rywale zagrali co najmniej o 10 spotkań więcej.

Jeśli Liverpool zostanie mistrzem Anglii, to dlatego, że dzisiaj wygrał. Że kolejny raz zaczął jak szalony, miażdżąc znakomitego przecież przeciwnika, i potrafił mu się przeciwstawić, kiedy po wejściu Milnera przeciwnik ten zdołał się pozbierać. Wyglądało na to, że to goście, dowodzeni przez świetnego Silvę, strzelą teraz kolejną bramkę, bo kocioł w polu karnym gospodarzy był niesamowity, a gdyby noga Silvy była o centymetr dłuższa, gdy Hiszpan usiłował zdążyć do podania Aguero… Nie, nie, nie. Coutinho wykorzystał błąd Kompany’ego, prezentując opanowanie porównywalne z tym, które zademonstrował Sterling, wkręcający w murawę obrońców MC przed golem na 1:0, i wybijający piłkę z własnej bramki podczas jednego z ataków gości. Niechętnie wspominam, że Mark Clattenburg nie podyktował co najmniej jednego karnego dla MC, bo z pewnością na przestrzeni sezonu znalazłoby się wystarczająco wiele decyzji niekorzystnych dla piłkarzy Rodgersa. Jeśli Liverpool zostanie mistrzem Anglii, to dzięki temu, że Steven Gerrard po zakończeniu tego spotkania nie ograniczył się do łez – że zebrał drużynę w krąg jeszcze na boisku i wykrzyczał do niej, że teraz muszą to powtórzyć w meczu z Norwich.

Jeśli Liverpool zostanie mistrzem Anglii, to dlatego, że jednemu z lepszych speców od tej drużyny, Paulowi Tomkinsowi, wszystko to się wcale nie przyśniło. To się dzieje naprawdę: Liverpool nie jest siódmy w tabeli, Suarez nie wrócił do Hiszpanii, Flanagan nie stał się rozczarowującym bocznym obrońcą Fulham, Sturridge rewelacją jednego sezonu, Sterling – niespełnioną nadzieją, Henderson – zmarnowanymi pieniędzmi, a Rodgers – człowiekiem, za którego słowami nie idą osiągnięcia. Jesli Liverpool zostanie mistrzem Anglii, to dlatego, że ma takich fanów. Słuchanie dziś trybun na Anfield Road (także w związku z rocznicą Hillsborough) było doświadczeniem… no, sami zresztą wiecie, jakim.

Jeśli Liverpool zostanie mistrzem Anglii, to dlatego, że Jose Mourinho nie znajdzie sposobu na tę drużynę w meczu za dwa tygodnie. Że Brendan Rodgers poprawi szwankującą wciąż grę obronną. Że znajdzie sposób na zastąpienie odsuniętego za czerwoną kartkę Hendersona. Jeszcze się nie cieszmy, bóg futbolu tylko na to czeka.

Tisze jediesz, dalsze budiesz

Stare rosyjskie przysłowie pasuje jak ulał do tego, co dzieje w dzielnicy Merseyside, przede wszystkim na Goodison Park. O Evertonie w ciągu tego roku pisywałem rzadko, właściwie do większego tekstu zebrałem się tylko raz, przed derbami, które zresztą dla piłkarzy Roberto Martineza zakończyły się fatalnie. Może przystopował mnie tamten wynik, a może po prostu w pewnym momencie sezonu uznałem, że losy rywalizacji o pierwsze cztery miejsca są już rozstrzygnięte?

Myliłem się, do diabła. Związek z Tottenhamem i pragnienie bycia zawsze obiektywnym w opisywaniu największego rywala tej drużyny, prowadził do zaślepienia. Mówili koledzy, że Arsenal się wywróci, a ja nie wierzyłem, i powtarzałem, że jeszcze nie wiadomo. No i faktycznie nie było wiadomo, przynajmniej do czasu masakry, jaką tej drużynie urządziła Chelsea, i późniejszych remisów ze Swansea i MC, a już z pewnością do chwili dzisiejszej klęski z Evertonem. „Puchar Anglii i miejsce w pierwszej trójce byłyby zwieńczeniem świetnego sezonu” – pisałem tak niedawno, a teraz nawet czwarte miejsce jest zagrożone. W kwestii Arsenalu nie możecie mi wierzyć.

Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym nawet dzisiejszej klęski nie próbował racjonalizować: tłumaczyć jej już nie absencją Ramseya i Özila, Wilshere’a czy Walcotta, ale Koscielnego i Gibbsa. Wszystkie najgroźniejsze akcje Evertonu szły wszak stroną, na której operowali zmiennicy tych dwóch ostatnich: Vermaelen i Monreal. To tam przede wszystkim zbiegał Lukaku, ustawiony początkowo na prawej stronie trzyosobowego ataku i szukający miejsca za plecami lewego obrońcy gości (środkowym atakującym Evertonu był odgrywający rolę „fałszywej dziewiątki” Naismith). Arsenal tym razem nie dał się wprawdzie zmiażdżyć w ciągu pierwszych minut, ale to dlatego, że strategia Evertonu była inna niż Chelsea czy Manchesteru City. Gospodarze, choć walczyli o odbiór równie ostro, jak piłkarze Pellegriniego czy Mourinho (ostre wślizgi Osmana, Bainesa czy Naismitha…), robili to jednak głównie na własnej połowie. To Arsenal miał przewagę, z której jednak niewiele wynikało, skoro przed polem karnym rywali natrafiał na mur: piłka, w stylu, który znamy od lat, krążyła po obwodzie, ale nie było ani komu przyspieszyć, ani do kogo zagrać w obrębie szesnastki. Kiedy zaś następowało przerwanie akcji, to jedno błyskawiczne podanie do Lukaku, jeden drybling Mirallasa czy Barkleya, robił gościom potworny kłopot. Everton wyszedł w ustawieniu 4-3-3, zamiast 4-2-3-1, trójka atakujących konfundowała obronę Kanonierów – cofający się Naismith wyciągał stoperów, Lukaku i Mirallas szukali miejsca na skrzydłach, Cazorla i Podolski nie wracali wspierać bocznych obrońców: problem, z którym Arsenal boryka się w trakcie wszystkich nieudanych meczów od 7 lutego, kiedy to – przypomnijmy – byli na pierwszym miejscu w tabeli.

No dobrze, racjonalizacje racjonalizacjami, ale jak zrozumieć akcję, po której padł trzeci gol dla Evertonu? Sagna przyciskany przez rywali traci piłkę i zostaje leżąc na połowie boiska, Naismith się rozpędza, a wszyscy piłkarze Arsenalu zdają się przy nim ruszać jak muchy w smole – najbardziej spóźnia się Arteta, który ostatecznie wpycha piłkę do bramki Szczęsnego. Szczerze: mam już dosyć słuchania zafrasowanego Arsene’a Wengera, rozważającego psychologiczne implikacje wcześniejszych klęsk. Może gdyby mniej uwagi poświęcał głowom swoich podopiecznych, a więcej pracy nad taktyką, jego drużyna nie sprawiałaby wrażenia tak nieprzygotowanej? Może gdyby zareagował w ciągu pierwszego kwadransa, więcej uwagi poświęcając Lukaku i Naismithowi? Oczywiście seria spotkań, jakie pozostały do końca sezonu, zdaje się wskazywać, że i tym razem Kanonierzy zdołają się wywinąć, broniąc miejsce w pierwszej czwórce, ale i tym razem sezon, który zaczął się tak dobrze, zostanie uznany za rozczarowujący.

Całkiem inaczej rzecz się ma z Evertonem. Lubię tę historię: facet, który chwilę temu spadł z Wigan do Championship, pojawia się u zatrudniającego go Billa Kenwrighta i składa mu deklarację, że wprowadzi Everton do Ligi Mistrzów. Lubię też to, w jaki sposób nad tym pracuje: cytowany przez BBC Kevin Kilbane daje obraz Roberto Martineza jako perfekcjonisty, nawet terminy rozpoczęcia treningów uzależniającego od terminów meczów i pilnującego również tego, by jego zawodnicy sypiali minimum osiem godzin na dobę. Autor tekstu, Phil McNulty, dodaje, że trener Evertonu jest mistrzem w dokonywaniu zmian (patrz niedawny mecz z Fulham) i podkręcania tempa (zobaczcie statystykę goli strzelanych w ciągu ostatniego kwadransa). Niewątpliwie 40-letni zaledwie Hiszpan nie pozbawił swojej nowej drużyny żadnej z dotychczasowych zalet, a więc solidności w obronie, nieustępliwości w walce o piłkę, kapitalnych stałych fragmentów gry Leightona Bainesa, ale zespół zdecydowanie urozmaicił akcje ofensywne. Dla Sport.pl pisałem, że jak na drużynę Martineza przystało (tak grały jego Swansea i Wigan), Everton dużo utrzymuje się przy piłce, jednak kiedy trzeba, błyskawicznie przechodzi do ataku, opierając grę już nie tylko na dośrodkowaniach ze skrzydeł, którymi rozpędzają się boczni obrońcy, albo na długich piłkach do wysokiego i silnego napastnika, ale także na kreatywności i dryblingu szukającego sobie miejsca między liniami rywali 20-letniego Rossa Barkleya – jednej z rewelacji sezonu, typowanej do wyjazdu z reprezentacją Anglii na mundial w Brazylii.

Dobrze dziś być Liverpoolczykiem – wszak sąsiedzi z Anfield Road też zdołali wygrać i wrócić na pierwsze miejsce w tabeli. Dobrze kibicować drużynom trenowanym przez Brendana Rodgersa i Roberto Martineza. Angielskie media już piszą o zmianie warty i nawet sprowadzenie do Evertonu Barry’ego i McCarthy’ego zestawiają z transferami Vieiry i Petita do Arsenalu. Ja zaś myślę nad relatywnością pojęcia „młody trener”, skoro i Rodgers, i Martinez są o parę lat młodsi od Tima Sherwooda.

Manchester jak Everton

Trochę więcej argumentów w ostatnich tygodniach przemawia za Davidem Moyesem, nieprawdaż? Owszem, pogromy z Liverpoolem i Manchesterem City przydarzyły się właśnie w tym czasie, ale przeplecione zwycięstwami nad Aston Villą, West Hamem, a zwłaszcza Olympiakosem. Owszem, gol Schweinsteigera nadal czyni Bayern faworytem dwumeczu, ale w starciu z Bawarczykami spodziewano się raczej miazgi i upokorzenia podobnego do tych, które stały się udziałem Czerwonych Diabłów w starciu z najlepszymi drużynami Premier League; tego, że goście zabiorą gospodarzy na karuzelę (żeby użyć słów sir Aleksa Fergusona po jednym z finałów Ligi Mistrzów z Barceloną), a nie w pełni honorowego remisu po popisie wreszcie zorganizowanej gry obronnej.

Momentami było to jak oglądanie Evertonu Moyesa, ale przecież nie jest to żadna wada: groźnie kontratakujący i twardy w obronie tamten Everton jak mało która drużyna angielskiej ekstraklasy potrafił wsadzać kije w szprychy silniejszych rywali (zresztą i MU za czasów Fergusona potrafiło to zrobić, ścierając się z Barceloną w półfinale Ligi Mistrzów, w 2008 r.). Momentami było to też jak oglądanie pamiętnych starć Chelsea z Barceloną, szczęśliwie zakończonych dla angielskiej drużyny – również dlatego, że twarzami tamtego sukcesu były starzejące się gwiazdy drużyny spisywanej na straty. Tyle razy narzekaliśmy ostatnio na Rio Ferdinanda, a dziś zagrał niemal perfekcyjnie – tylko raz jeden dając się zgubić Mandżukiciowi zgrywającemu piłkę do wchodzącego w głębi pola Schweinsteigera. Po prostu perfekcyjnie zagrał Namanja Vidić.

Decyzja o wzmocnieniu drugiej linii (przed własnym polem karnym biegali Carrick, Fellaini i Giggs, potem Walijczyka zmienił Kagawa, ale także Rooney i Valencia cofali się w okolice bramki de Gei) była słuszna. Bayern, zgodnie z oczekiwaniami, zdominował ten mecz, momentami będąc prawie 80 proc. czasu przy piłce. Posiadanie piłki to jednak nie wszystko. Piłkarze Guardioli pięknie operowali futbolówką po tym, jak odbierali ją gospodarzom jeszcze na ich połowie, cudnie wychodzili na pozycje, fantastycznie wymieniali się między sobą rolami, słowem: robili to, czego od nich oczekiwaliśmy, tyle że mało która ich akcja kończyła się strzałem. Strzelali gospodarze – dwie wyborne okazje, na początku meczu i w końcówce pierwszej połowy miał Danny Welbeck (kolejny raz wypada wyrazić szacunek Michaelowi Coxowi, który przewidywał taki właśnie scenariusz, ataków na początku i na końcu, przywołując starą marketingową strategię emitowania tej samej reklamy w pierwszej i ostatniej fazie bloku ogłoszeniowego, żeby skuteczniej dotrzeć do głów klientów). Jedną sytuację Anglik wywalczył sobie sam, przyjmując trudne podanie od Valencii, mijając Javiego Martineza i strzelając bramkę – nie wiem nadal, czy nieuznaną z powodu ręki, czy z powodu zbyt wysoko uniesionej nogi, bo oba powody były tyleż do uwzględnienia, co do niezauważenia przez sędziego – jak zauważył Graham Poll, sędzia zachował się dobrze, choć jego angielscy koledzy w Premier League pewnie puściliby grę. Drugą sytuację Welbeck zawdzięczał podaniu Rooneya i błędowi Boatenga (pisywaliśmy tu i ówdzie, że Bayern ma słabe punkty, zwłaszcza kiedy jego obrońcy znajdą się pod presją), ale – będąc sam na sam i mając za dużo czasu na decyzję, został zatrzymany przez Neuera. Moyes na pomeczowej konferencji twierdził wprawdzie, że w meczu o taką rangę podobne sytuacje trzeba wykorzystywać, ale ja grę Welbecka chciałbym pochwalić – jego ruchliwość, zdolność do ucieczki spod krycia i zmuszenia rywala do błędu. Podobnie zresztą chciałbym pochwalić Thomasa Müllera, nawet jeśli dopiero jego zejście – zmiana „fałszywej dziewiątki” na prawdziwą – zaowocowała bramką dla Bayernu.

Z wyborów Moeyesa na ten mecz nie bronił się właściwie tylko Fellaini – a dlaczego, pisze osobno na Sport.pl Michał Zachodny. W kluczowym momencie Belg odpuścił Schweinsteigera, wbrew oczekiwaniom nie wygrywał pojedynków główkowych, był chaotyczny. Fantastycznie grał za to Phil Jones, najpierw na prawej, potem na lewej obronie, nie zawiódł de Gea, raz czy drugi przydał się Valencia, Carrick po nerwowym początku odzyskał spokój, a o seniorach ze środka obrony już wspominałem. Oczywiście cud w Monachium zapewne się nie wydarzy, piłkarze Guardioli – nawet bez Martineza i Schweinsteigera – pozostaną nadludźmi, ale w najbliższy weekend samolotu z antymoeysowskim banerem nad Old Trafford raczej bym się nie spodziewał. Czasem warto być cierpliwym: tak dobrze przygotowanego Manchesteru United jeszcze w tym sezonie nie oglądaliśmy.

Wpis zastępczy, muzyka nie

Są takie chwile, w których kibic powinien być człowiekiem odpowiedzialnym. Na przykład odpowiedzialnym ojcem rodziny. Albo odpowiedzialnym pracownikiem. Odpowiedzialność bywa – mocno w to wierzę – sowicie wynagradzana: człowiek odpowiedzialny, kibicujący, powiedzmy, Chelsea, jedzie w sobotę na pierwszą wiosenną wycieczkę z dziećmi i omija go cały ten pasztet, jaki funduje mu ukochana drużyna na Selhurst Park. O ileż łatwiej zapoznawać się z przebiegiem wydarzeń już po fakcie, na podstawie skrótu z Match of the Day, w którym nie wyglądało to aż tak strasznie, a potem spokojnie dywagować nad przyszłością takich piłkarzy, jak Oscar, Torres czy Schürlle, którym – zdaniem menedżera – nie brakuje talentu, ale brakuje (uczciwszy uszy) jaj. „Moich czterech obrońców zagrało kapitalnie – mówił Mourinho – jak zawsze zresztą. Co do innych, wolałbym się nie wypowiadać. Terry, Ivanovic, Cahill i Azpilicueta będą trzymać poziom w słońcu i w deszczu, na wielkich i małych boiskach [to Crystal Palace należy akurat do najciaśniejszych w Premier League – MO], przeciwko drużynom grającym agresywnie albo stawiających na posiadanie piłki, od pierwszej do ostatniej kolejki”…

Właściwie to chciałbym wiedzieć, co bardziej boli: kibicowanie drużynie, która walczy o mistrzostwo kraju i traci szanse dzięki kompletnie niespodziewanej wpadce na boisku drużyny broniącej się przed spadkiem, czy takiej, która od lat ma ambicje przebicia się do Ligi Mistrzów i która tylko raz potrafiła je spełnić, poza tym zaś zwykle się wywraca, jakże często, niestety, z powodów charakterologicznych? Jeśli Mourinho mówi o braku jaj u swoich piłkarzy, to co powinien mówić Tim Sherwood? Jak można kibicować klubowi, który zmienia trenerów jak rękawiczki – nawet wówczas, kiedy poprzednikom trudno zarzucić, że zawiedli na całej linii, a następcy oczywiście wcale nie okazywali się lepsi? Jak ściskać kciuki za zawodników, którzy w tym sezonie popełnili aż 17 indywidualnych błędów, po których padały bramki dla rywali? Jak pogodzić się z tym, że piłkarze wychodzą z tunelu na Anfield ze strachem w oczach (obejrzyjcie uważnie zbliżenia twarzy graczy Tottenhamu jeszcze przed pierwszym gwizdkiem), mowa ciała niektórych wskazuje na to, że myślami są już w innych klubach (Vertonghen), a ich menedżer mówi, że taktyką na ten mecz była uważna gra w defensywie TAK DŁUGO, JAK SIĘ DA, i liczenie na to, że z czasem gospodarze zaczną się denerwować? Pomijając już fakt, że nawet Harry Redknapp nie mówił o swoich planach tak trywialnie: uważna gra w defensywie nie trwała nawet 90 sekund…

Chciałbym to wszystko wiedzieć, albowiem jestem szczęściarzem i swoją nagrodę otrzymałem. Jako człowiek odpowiedzialny poszedłem w niedzielę do pracy. „Tygodnik Powszechny”, w którego redakcji spędziłem już więcej niż połowę życia, zmienia właśnie format, ja prowadzę wydanie i zamiast przejmować się stylem, w jakim mój Tottenham kapituluje przed fenomenalnym zaiste Liverpoolem, przeglądam sobie kolumny z tekstami Wojciecha Jagielskiego, Filipa Springera, Adama Bonieckiego czy Andrzeja Stasiuka. Owszem, popatrywałem jednym okiem na to, co dzieje się na Anfield, ale tak naprawdę myśli moje krążyły zupełnie gdzie indziej.

A najfajniejszy piłkarski moment tego weekendu nie wydarzył się ani na Selhurst Park, ani na Anfield, ani nawet na Emirates, gdzie Arsenal wywalczył remis z MC, nie na Old Trafford, gdzie Rooney z Matą rozstrzelali Aston Villę, i nie na St. Mary’s Stadium, gdzie Lallana, Rodriguez czy Lambert próbują pokazać Royowi Hodgsonowi, że nie wszystko na mundialu stracone. Był to moment z The Hawthorns, tuż po zakończeniu spotkania WBA-Cardiff, i to w dodatku również moment pozafutbolowy. To, jak popatrzyli wówczas na siebie Pepe Mel i Ole Gunnar Solskjaer przypominało najlepszą zapewne scenę z filmu „Kansas City” Roberta Altmana, kończącą improwizowany pojedynek dwóch saksofonistów, w którym w Lestera Younga wcielił się Joshua Redman, a w Colemana Hawkinsa Craig Handy. Najpierw grał jeden, budząc absolutny zachwyt publiczności, potem odezwał się drugi, z każdym taktem odrabiając straty: wyglądało na to, że jest remisowo, kiedy ten pierwszy zdjął kamizelkę i jeszcze podkręcił szalone już tempo – a w dodatku zrobił to w chwili, gdy wszyscy spodziewali się zakończenia utworu. Zwycięstwo rzutem na taśmę? Nic z tych rzeczy: riposta tamtego nastąpiła w ostatnim dosłownie momencie, końcówka była już zupełnie frenetyczna, widzowie mieli serca w gardłach, aż wreszcie nadszedł finalny dźwięk, wymiana spojrzeń i podanie sobie rąk – ale inne niż zazwyczaj, niemające nic wspólnego z narzuconym przez kogokolwiek rytuałem. Patrzący na siebie z uznaniem i niedowierzaniem Redman i Handy byli jak Mel i Solskjaer: świadomi, że właśnie wydarzyło się coś wyjątkowego. Zresztą: zobaczcie i posłuchajcie sami.

http://www.youtube.com/watch?v=ltmwT7AktnA

Rutynowa porażka

Najgorsze (z perspektywy kibica MU) jest to, że nie było w tym meczu nic nadzwyczajnego. Ot, na stadion ligowego słabeusza przyjechała drużyna z czołówki i nie wysilając się zbytnio wywiozła trzy punkty. To znaczy owszem: wysiliła się na początku, w ciągu pierwszych kilkudziesięciu sekund stworzyła trzy sytuacje, jedną wykorzystała (przed utratą bramki tylko dwóch zawodników  gospodarzy zdołało dotknąć piłkę), potem przez kilkanaście minut pograła intensywnym pressingiem, rozbijając akcje gospodarzy już na ich połowie i odbierając im tym samym ochotę do gry. Ich rozgrywający, Silva się nazywał, przemieszczał się ze swobodą między liniami, które ustawił słabeusz, nieniepokojony w sposób każący się zastanawiać, czy w budżecie tegoż słabeusza jest w ogóle taka pozycja jak bank informacji. Nawet jedyna w gruncie rzeczy próba odpowiedzi – łokciem łobuza nazwiskiem Fellaini – była rodem gdzieś z ligowych dołów. Owszem, coś tam im się jeszcze trafiło raz czy drugi – np. okazja normalnie jednego z najlepszych ponoć zawodników tej drużyny, niejakiego Maty, w 40. minucie – ale były to raczej efekty chwilowego rozluźnienia zespołu przyjezdnego. Drugiego gola goście zdobyli już w sposób niezwykle, by tak rzec, ekonomiczny – po trywialnym stałym fragmencie gry, a trzeciego dorzucili w końcówce, kiedy kolejne zmiany dokonywane przez szkoleniowca gospodarzy kompletnie otworzyły im drogę do bramki.

Dziesiąta porażka – nigdy jeszcze w historii występów MU w Premier League nie naliczono ich aż tyle. Nigdy jeszcze w dwumeczu z „hałaśliwym sąsiadem” Czerwone Diabły nie wypadały aż tak blado. Chyba nigdy jeszcze indywidualne wysiłki (Welbeckowi czy Rooneyowi, a także Macie nie można przecież zarzucić, że nie próbowali, de Gea tradycyjnie ratował zespół przed porażką jeszcze wyższą) nie rozpływały się w kolektywnej niemocy o aż takiej skali. Gdyby chcieć się pastwić nad poszczególnymi zawodnikami, można by oczywiście zacząć od wspomnianego już, przerażająco wolnego Fellainiego (znów za plecami napastnika – przy Macie ustawionym początkowo z prawej). Można by skupić się na Ferdinandzie i jego zachowaniu przy, również wspomnianym, rzucie rożnym. Można by się zastanawiać nad sensownością wydelegowania do gry w tym meczu Cleverleya, jego ustawianiem się na boisku podczas ataków rywali i jego pożal się Boże prób wykreowania ataków własnej drużyny. Można by zaglądać w statystyki niecelnych podań nawet Carricka i Maty, albo przyjrzeć się dośrodkowaniom Rafaela. Można by mówić już nie o jednostkach, ale o poszczególnych formacjach – np. o tym, jak radzili sobie Fellaini, Carrick i Cleverley w konfrontacji z Jesusem Navasem, Nasrim, Silvą i Toure, i czy w ogóle (pytanie do trenera) poradzić sobie mogli.

Ale pastwienie się nad United wydaje się w tym sezonie zadaniem zbyt już łatwym, podobnie jak chwalenie w City odbiorów Fernardinho, rajdów Toure, gry z piłką i bez piłki Silvy albo szybkości Navasa. Wiele się mówiło i pisało o tym, że Ussain Bolt marzy o tym, żeby zagrać kiedyś w Manchesterze United, może nawet by się przydało, bo szybkość w tym sezonie nie jest mocną stroną mistrza Anglii. Podobnie jak – strach powiedzieć, ale trzeba, kiedy się patrzy na takiego Davida Silvę – inteligencja. Kiedy rywalem nie jest West Ham, tak to się właśnie kończy.

A teraz wyobraźcie sobie, że na stadion ligowego słabeusza przyjeżdża Bayern. Albo niczego sobie nie wyobrażajcie, po prostu w te pędy szukajcie gdzieś retransmisji dzisiejszego popisu drużyny Guardioli w spotkaniu z Herthą, Ja właśnie to robię.