„Nazywam się Mike Ashley. Mam kupę forsy, dorobiłem się sprzedając sportowe ciuchy, a na liście najbogatszych Brytoli jestem w połowie setki. Wcześniej byłem w połowie pięćdziesiątki, ale coś mnie podkusiło i kupiłem Newcastle. Odkąd w nim siedzę, mam tylko kłopoty”. Pewnie nie pamiętacie, więc na wszelki wypadek przypomnę: wyimaginowany monolog właściciela klubu z St. James’ Park napisałem ponad pięć lat temu i mam wrażenie, że pozostał aktualny. „Mówią mi o demonstracjach pod bramami stadionu i o tym, że kibice nie przyjdą na następny mecz. I wiecie co? Pieprzę to. Wiem, że wyglądam jak burak i źle mówię po angielsku, ale (…) bojkot przetrwam, bo każdy bojkot kiedyś się kończy. Może się nie znam na piłce, ale jednego się nauczyłem: jeśli drużynie idzie, kibice wybaczają jej wszystko”.
Ano właśnie. Nie dalej niż w tym tygodniu fani Srok prowadzili kolejne antyashleyowskie demonstracje, nie mogąc wybaczyć właścicielowi sposobu rządzenia klubem – zatrudnienia Joe Kinneara na stanowisku dyrektora sportowego (najnowszy eksces Kinneara to wyprawa na mecz Birmingham, w trakcie którego dopytywał ponoć miejscowych działaczy, ile będzie kosztował Shane Ferguson – nieświadom faktu, że piłkarz ten… jest już graczem Newcastle, jedynie wypożyczonym do klubu z Championship), biernej postawy na rynku transferowym, podpisania umowy sponsorskiej z kontrowersyjną firmą pożyczkową Wonga, a w końcu fatalnej gry w kilku pierwszych meczach sezonu (MC, WHU, Sunderland, Hull i Everton). Jedyną odpowiedzią klubowych władz był… zakaz stadionowy dla relacjonujących protest lokalnych redakcji i szykany wobec stowarzyszenia kibiców, które stanęło po stronie mediów.
Rzecz w tym, że wczoraj Newcastle grało z Chelsea – i odniosło zasłużone zwycięstwo. Zwycięzców się nie sądzi, nawet jeśli swój triumf zadedykowali (ustami Alana Pardew) właścicielowi klubu. Zwycięzców się chwali za to, jak mądrze to spotkanie rozegrali, usypiając Chelsea w pierwszej połowie i przyciskając ją w drugiej – obejmując prowadzenie, a potem szczęśliwie go broniąc, z imponującym zaiste wkładem pracy – wkładem, którego zabrakło gościom (wkurzony Mourinho mówił potem, że wybrał jedenastu złych piłkarzy). Pierwszy gol dla Newcastle padł wprawdzie po stałym fragmencie i ktoś mógłby rzec, że równie blisko, co Gouffran, był Terry w pierwszej połowie – ale Newcastle podkręciło tempo już kilkanaście minut wcześniej. Goście, którzy do tej fazy spotkania właściwie niewiele musieli – Newcastle pozwalało im grać piłką i zostawiało wiele swobody, choć raczej z daleka od bramki Krula – zmobilizować się już nie potrafili, zwłaszcza że Mourinho zdjął z boiska Matę i Torresa. Zupełnie tak, jakby myśleli, że ten mecz sam się wygra…
No i taka to natura tej ligi, co to nie potrafimy przestać jej oglądać: każdy może wygrać z każdym, bardzo dobry przed tygodniem zespół dostaje manto, a drużyna, z której wszyscy się śmieją, ogrywa faworyta do mistrzostwa. Ze względu na kibiców Newcastle, którzy przez ostatnie lata musieli wycierpieć wyjątkowo wiele (ze spadkiem z Premier League włącznie), szczególnie mnie ten wynik ucieszył. Zwłaszcza że jedna z gazet, której odmawia się wstępu na St. James’ Park, przypomniała na świetnej czołówce, o co w tym wszystkim chodzi.
Legenda tego miejsca – sir Bobby Robson – powiedziała kiedyś, że klub to nie budynki, dyrektorzy czy ludzie, którym płaci się za reprezentowanie go. Nie kontrakty telewizyjne, klauzule wykupu, działy marketingu i loże VIP-owskie. Klub to hałas, pasja, poczucie przynależności i duma całego miasta. To mały chłopiec, wdrapujący się po raz pierwszy na trybuny, ściskając dłoń taty i gapiąc się na ten otoczony czcią kawałek murawy poniżej; chłopiec, który zakochuje się właśnie na całe życie.
Smutny tekst o kibicowaniu piszę – mając w pamięci zarówno całkiem świeże obawy Gary’ego Neville’a, że ceny biletów uniemożliwią klubom Premier League dopływ świeżej kibicowskiej krwi, jak niedawne narzekania Andre Villas-Boasa na niewyraźny doping z trybun White Hart Lane i wydrukowany w „Guardianie” reportaż o sąsiadach tego stadionu, właścicielach niewielkich warsztatów i knajpek, którzy stracą swoje miejsca pracy w związku z jego rozbudową. „Kibiców mają gdzieś nawet prezesi po Oksfordzie” – to też porażająco aktualny cytat z tekstu sprzed pięciu lat, niestety.
PS. A poza tym uważam, że:
– analiza Michała Zachodnego wyczerpuje w zasadzie kwestię meczu Arsenalu z Liverpoolem. Co do mnie, utwierdziłem się w przekonaniu, że przypisywanie wszystkiego, co dobre u gospodarzy, Mesutowi Ozilowi, jest nieuprawnione. Ramsey i Cazorla strzelali bramki, ale naprawdę wspaniale grali Arteta i Kościelny.
– Villas-Boas popełnił karygodny błąd, ryzykując zdrowiem Llorisa podczas meczu z Evertonem. Bramkarz Tottenhamu, po zderzeniu z Lukaku (kolano Belga trafiło w głowę Francuza) stracił na chwilę przytomność i jak bardzo nie domagał się potem powrotu do gry, powinien zostać zmieniony.
– skoro o bramkarzach: nie ma sensu naśmiewać się z Boruca. Gol Begovicia był funkcją pecha, wiatru, ale też taktyki trenera Pocchetino, grającego wysokim pressingiem i zmuszającego bramkarza do nietrzymania się linii.
– skoro o bramkarzach: decyzja o daniu odpocząć Hartowi (pisałem o tym przed tygodniem) ma wielki sens; niejeden z będących w podobnej sytuacji, z Jerzym Dudkiem włącznie, wracał silniejszy.
– David Moyes myśli z wyprzedzeniem. Nie wiem, czy ze wszystkiego, co zobaczyłem, przeczytałem i usłyszałem w ten weekend, najbardziej nie spodobało mi się jego zdanie o tym, że Adnana Januzaja widzi jako przyszłą „dziesiątkę” Manchesteru United, i tylko dla oswojenia zaczyna od wystawiania go na skrzydle.
– porażka 7:0 może się zdarzyć każdemu (patrz w przeszłości klęski Arsenalu z MU, MU z MC czy Tottenhamu z Wigan): ani o Norwich, ani o MC ten wynik nie mówi nic ostatecznego.