Archiwa tagu: Hart

Harta żal

A mnie tam żal Joe Harta. Żal mi nie tylko dlatego, że zwykle żal mi przegrywających i że zazwyczaj żal mi też bramkarzy. Żal mi, bo w tych dniach jakże łatwo czynimy go symbolem wszystkich niepowodzeń angielskiej piłki, a podsumowując jego karierę skupiamy się na nieudanych mistrzostwach Europy (zaraz, zaraz: czy nieudanych tylko dla niego? o tym, jak na francuskich boiskach wypadli Kane czy Alli, jakoś szybko przestaliśmy się rozpisywać…), zapominając o dziesiątkach meczów, w których był dla swojej drużyny bohaterem i ostatnią deską ratunku.

Pieski los bramkarza: czytasz jego biogramy i widzisz, jak często skupiają się na błędach czy obniżkach formy – jedna z nich, jak może pamiętacie, zdarzyła się Hartowi jesienią 2013 roku, kiedy w bramce Manchesteru City zastąpił go Pantilimon. Owszem, wspominają także o tym, że bronił karne Messiego czy Ibrahimovicia w Lidze Mistrzów, ale już kapitalny mecz z marca 2015 roku, gdy City odpadało z Barceloną w Champions League – Guardiola zresztą oglądał to spotkanie z trybun – ginie gdzieś w dolnych przypisach. Pewnie trudno się dziwić: nie był to żaden finał, a zaledwie jedna szesnasta rozgrywek, w dodatku mecz przegrany 1:0. Rzecz w tym, że gdyby nie Hart, mogłoby się skończyć równie dobrze 10:0 dla Barcelony, i że mało kto dziś o tym pamięta. Pieski los. Czytaj dalej

Na szczycie

Są jednakowoż takie mecze, które mają wszystko, nawet jeśli zabrakło w nich haniebnego incydentu, alias głupoty, alias dziecinady, alias żenady (por. Nick Hornby, „Siedem bramek i awantura”). Ten dzisiejszy, między MC i Liverpoolem, miał niestety również wyjątkowo fatalne decyzje sędziowskie (por. Nick Hornby op. cit.): pierwszą związaną ze spalonym przy nieuznanym golu Sterlinga, drugą zaś przy incydencie w polu karnym City, gdy Lescott ciągnął za koszulkę Suareza; inna rzecz, że i Skrtel o mało nie rozerwał stroju Kompany’ego podczas jednego ze starć w polu karnym Liverpoolu.

Szkoda, bo poza tym był to prawdziwy mecz na szczycie, w którym zdarzające się, owszem, pomyłki, brały się nie tyle z technicznej niedoskonałości, co z tempa, w którym poszczególni zawodnicy starali się realizować swoje pomysły, lub z pressingu, z jakim musieli sobie radzić. Mecz z kapitalnymi akcjami (kontratak City przed drugim golem, z podaniami do i od Nasriego, o centymetry mijającymi buty rywali), z jednym czy drugim zgraniem Suareza do kolegów, niemal od niechcenia, a przecież zawsze znajdującym cel, podobnie zresztą jak w przypadku zgrań Davida Silvy. Z nieprawdopodobną pracą wykonywaną przez Urugwajczyka w poszukiwaniu wolnej przestrzeni – zbieganiem do boków i wyciąganiem za sobą obrońców City – i z wyjściami z drugiej linii Yayi Toure.

A także – co zasługuje na osobny akapit – ze świetną postawą Joe Harta w bramce Manchesteru City. Kiedy Manuel Pellegrini sadzał go na ławce, pisałem, że niejeden świetny bramkarz miał w karierze takiego doła i że prawdziwą wielkość osiągał dopiero dzięki wyjściu z niego. Po dzisiejszym występie Harta można z pewnością powiedzieć, że pierwszy krok został zrobiony: jego interwencja z pierwszej połowy, po wymianie Suarez-Henderson-Coutinho, odebrała Liverpoolowi szansę na jedną z piękniejszych zespołowych bramek w tym sezonie.

Goście kolejny raz grali bez Gerrarda i kolejny raz nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że ta nieobecność im służy. Trójka pomocników biegała jak szalona, sytuacje stwarzały się jedna za drugą – problemem było jedynie wykończenie. To w pewnym sensie charakterystyczne: z Tottenhamem Flanaganowi wyszedł strzał życia, z City Johnson spudłował; Henderson tam trafił, tu nie – choć i tak największe pudło stało się udziałem Sterlinga, już przy stanie 2:1. Ale nawet przy tej nieskuteczności Liverpool zrobił wrażenie drużyny, która miejsca w pierwszej czwórce łatwo nie odda; drużyny, o której obliczu nie stanowi bynajmniej jedynie Luis Suarez. Wiem, że wszyscy piszą teraz, ile jest wart i jaką ma średnią bramek w tym sezonie, ale ileż jego gra zawdzięczała dziś Coutinho i Sterlingowi, a ile holującym piłkę z głębi Allenowi i Hendersonowi? Pamiętamy zresztą, że kiedy jeszcze był zdyskwalifikowany, Liverpool szedł jak burza dzięki grze duetu Coutinho-Sturridge.

Można oczywiście żałować, że nie dane nam było obejrzeć w jednym meczu dwóch najlepszych obecnie piłkarzy Premier League, Suareza i Aguero. Ale w MC również, pomimo świecącej arcyjasno gwiazdy Argentyńczyka, o zespole wypada mówić w pierwszej kolejności. O podstawie, jaką dają kolegom, Fernardinho i Toure. O geniuszu Silvy i coraz lepszym pod okiem Pellegriniego Nasrim. O Navasie, momentami tłamszącym Cissokho po lewej stronie Liverpoolu. O Negredo i Zabalecie. O rezerwowych, których może rzucać do gry chilijski szkoleniowiec City, i z których każdy lepszy jest od takiego Mosesa, wprowadzonego przez Brendana Rodgersa w miejsce Coutinho. Gdzieś tam, na koniec sezonu, ten punkt – siła ławek rezerwowych – może okazać się ważniejszy niż to, że na Etihad Stadium przyjechała drużyna, która wcale nie była gorsza od gospodarzy, a punkty odebrało jej sędziowanie.

Czy Anglia ma bramkarza

Owszem, obejrzałem w końcu Chelsea-MC i napiszę o tym meczu parę zdań, ale najpierw chciałbym załatwić sprawy bliższe sercu. Andre Villas-Boas ma przecież rację, krytykując wczorajszą atmosferę na stadionie Tottenhamu i zwracając uwagę, że bijąca z trybun aura negatywności ma wpływ na drużynę. Nie dość na tym: myślę, że AVB wie, co robi, mówiąc to właśnie w tym momencie. Zgodnie z najlepszymi naukami swojego mentora, Jose Mourinho, zdejmuje presję z zawodników i kieruje ją na siebie. Narzuca mediom temat do dyskusji, a kibicom daje – miejmy nadzieję – do myślenia. Drużyna ma przecież najlepszy start w historii występów w Premier League, jest czwarta w tabeli, wyjąwszy feralny mecz z WHU w zasadzie nie traci bramek (12 czystych kont w 15 spotkaniach!), bez większych problemów wygrywa mecze wyjazdowe, a że ma kłopot z kolejnymi przyjeżdżającymi na White Hart Lane i murującymi bramkę rywalami, nie jest w końcu aż tak dziwne. West Ham grał tu w ustawieniu 4-6-0, Hull zaproponowało 5-4-1, innymi słowy: każdy kolejny zespół buduje tu zasieki, pozwala Tottenhamowi rozgrywać piłkę na trzydziestym metrze i… czyha na kontrę. W każdym z meczów tego typu kluczem do sukcesu jest cierpliwość – choćby podań przed polem karnym trzeba było wymienić dziesiątki, choćby nie wiem jak wydawały się jałowe, trzeba czekać na moment dekoncentracji, błąd w ustawieniu, okazję do nieoczekiwanie szybszego rozegrania itd.

Villas-Boas przebudowuje drużynę nie tylko pod kątem obsady personalnej – przede wszystkim zmienia styl jej gry. To już nie jest zespół bazujący na szybkim ataku, napędzanym przez Garetha Bale’a – zamiast jednego, działającego błyskawicznie sposobu, musi wymyślić kilka nowych. Przy czym oczywiście jego kłopoty widać jak na dłoni: „odwróceni skrzydłowi”, grający po prawej stronie lewonożny Townsend i prawonożny Lennon po lewej, schodzą do środka, pogłębiając jeszcze tłok, a boczni obrońcy nie zawsze (Walker z Hull akurat tak) zdążą ich obiec i poszerzyć pole gry. Skądinąd: White Hart Lane ma najmniejszą, obok Upton Park, powierzchnię boiska – co rozmachowi akcji raczej nie sprzyja. Inna rzecz, że środkowi pomocnicy holują piłkę zbyt długo, a zawodnicy ustawiani jako „dziesiątka” – Holtby lub Eriksen – cofają się po nią zbyt głęboko, zostawiając Soldado kompletnie odizolowanego. Próby przyspieszenia gry, rozegrania akcji z pierwszej piłki, w trójkącie, czasem owocują pięknymi golami – jak Sigurdssona z Chelsea, zwykle jednak prowadzą do strat. Kibice się frustrują, cichną, przy stanie 0:0 w 45. minucie zaczynają buczeć – koło się zamyka, bo od tego drużyna nie nabiera pewności siebie.

Zresztą: w podobnym, co AVB tonie wypowiadali się Brad Friedel i Michael Dawson, a powody frustracji kibiców są pewnie bardziej uniwersalne i niezależne od stylu gry (choć rzecz jasna są i tacy fani Tottenhamu, którzy od brzydkiej wygranej 1:0, woleliby epicką porażkę 5:4; nie zaliczam się do nich). Drogie bilety powodują, że nie wszystkich stać na wejście, średnia wieku posiadaczy karnetów rośnie, debata wokół „słowa na »ż«” pewnie też zwiększyła dystans między stronami. Według mnie jednak jest to jeszcze jeden powód, dla którego wypada wesprzeć portugalskiego trenera w jego filipice. Nazywa się zamiana kibiców w klientów.

A Chelsea-MC? Niesamowite zaiste barykady wybudował tym razem Manuel Pellegrini, desygnując do gry w środku nie tylko Yaya Toure i Fernardinho, ale także Javiego Garcię – ale przyznajmy, że po pierwsze przy tak przebudowanej obronie (obok Nastasicia, debiutujący w Premier League Demichelis) dodatkowa asekuracja musiała się przydać, po drugie zaś – gdyby nie kuriozalny błąd w ostatniej minucie meczu, taktyka chilijskiego menedżera przyniosłaby sukces, zwłaszcza dzięki świetnej drugiej połowie gości. Przesadzona z pewnością radość z wygranej zdradzała przecież ogromną ulgę Jose Mourinho: że niedawny rywal z ligi hiszpańskiej nie wystrychnął go na dudka.

Mecz miał oczywiście dwóch bohaterów i, paradoksalnie, sukces jednego może pokazać drugiemu, że nie wszystko stracone. Fernando Torres zaczął mecz od niecelnego podania już w pierwszej sekundzie, kilkanaście minut później spudłował, chciałoby się powiedzieć, w swoim stylu, ale nie: w swoim stylu do końca naciskał na obrońców, biegał do każdej piłki, przeprowadził akcję, po której Schürrlemu wystarczyło jedynie dostawić nogę, zachwycił uderzeniem z trudnej pozycji w spojenie słupka z poprzeczką, a w końcu strzelił bramkę, która była efektem tyleż prezentu, co jego konsekwencji i głodu sukcesu.

Nie wszystko stracone oczywiście przed Joe Hartem, choć dziennikarze skwapliwie wyliczyli, że to był już szósty zawalony przezeń gol w tym sezonie (pamiętamy na tej liście inny niepotrzebny wybieg naprzeciwko Weinmanna podczas wrześniowego meczu z AV…), a jeśliby sięgać jeszcze parę miesięcy wstecz, błędów zrobiłoby się kilkanaście. Czy Anglia ma jeszcze bramkarza? Kamil Glik powiedziałby zapewne, że z tego, co pamięta, nie miała go już przed rokiem – a dziś wszystko wskazuje na to, że Hart straci miejsce w składzie MC nie tylko na środowy mecz Pucharu Ligi z Newcastle. Tym bardziej jednak: mając w pamięci tych kilkadziesiąt niezbyt udanych miesięcy Torresa w Chelsea, i dochodząc do wniosku, iż Hiszpan staje się wreszcie numerem jeden wśród napastników tej drużyny, zaryzykujmy zdanie, że Hart również wróci. Nawet jeśli najpierw będzie musiał na jakiś czas odejść, oczyścić głowę (bo o głowę, nie o umiejętności tu przecież idzie). Wojciech Szczęsny świadkiem, że taka przerwa często wychodzi bramkarzowi na dobre.