Za wcześnie na klasyk

Wrócił na dobre: José Mário dos Santos Félix Mourinho, jakiego znamy jak zły szeląg, rozgrywający swe boje tyleż na boisku, co poza nim. Po skrytykowaniu stylu Aston Villi i wyznaczeniu Tottenhamowi miejsca w szeregu nie tyle nawet przez podkupienie Williana, co przez późniejszy komentarz o konieczności robienia badań medycznych przed nagłaśnianiem transferu, uderzył w Manchester United. Uderzył – powiedzmy to od razu – celnie; ten typ tak ma, że często uderza celnie. „Dlaczego kibice na Old Trafford mieliby odnosić się do mnie wrogo?” – pytał teatralnie zdziwiony, przyciskany przez dziennikarzy na temat próby wyciągnięcia z MU Rooneya. – „Przecież to nie ja mówiłem, że będzie grał u mnie drugie skrzypce”. Ano właśnie. Fatalne zdanie, wypowiedziane przez Davida Moyesa podczas tournee po Azji, że owszem, potrzebuje Rooneya, ale jako rezerwowego na wypadek kontuzji van Persiego, wróciło czkawką. Mourinho mówił bowiem dalej: „Próbujemy kupić piłkarza, któremu menedżer powiedział, że będzie rezerwowym. Nie ubiegamy się o van Persiego. Gdybym powiedział, że Ramires jest u mnie w odwodzie i gra tylko jeśli Lampard jest zmęczony lub kontuzjowany, a potem ktoś chciałby Ramiresa, nikt nie miałby pretensji o takie zachowanie”. A potem, zapytany wprost, czy to David Moyes jest winien temu, że Rooney chce odejść, odparł: „Oczywiście”. Zrobienie z trenera drużyny przeciwnej wroga zajęło mu półtorej kolejki.

Inna sprawa, że na prowokacje Mourinho (przedostatnia zdarzyła się ponoć kilka godzin przed meczem, kiedy Chelsea miała złożyć kolejną ofertę kupna angielskiego napastnika; ostatnia po spotkaniu, kiedy sugerował, że Anglik powinien poprosić o wystawienie na listę transferową) David Moyes znalazł dwie najlepsze odpowiedzi: szczodrze skomplementował Wyjątkowego w programie meczowym, a do gry w pierwszym składzie wydelegował… Wayne’a Rooneya. Ten zaś nie rozczarował nikogo: ani serdecznie witających go fanów MU, ani równie przychylnych kibiców Chelsea. Niewiele było w tym meczu ciekawego, ale jeden wślizg, jeden strzał i jedno dogranie Rooneya wystarczyłoby od biedy, żeby sklecić kilkudziesięciosekundowy skrót. Czasem Anglik pudłował – podania nie docierały, wślizgi trafiały w nogi zawodników Chelsea, ale przyjmijmy, że to z nadmiaru entuzjazmu.

Żaden z menedżerów nie chciał zaryzykować: nawet gdy w końcówce można było mieć nadzieję, że krycie nie będzie już tak ścisłe, Moyes wprowadził Giggsa w miejsce Welbecka, a Mourinho Mikela za Schurrle. Dlaczego nie wszedł Mata? Menedżer Chelsea mówił przed spotkaniem, że chciał mieć piłkarzy jak najbardziej ruchliwych – dlatego nie zdecydował się również na grę z nominalnym napastnikiem – ale ani de Bruyne, ani Schurrle zbytnio się w tym meczu nie nabiegali (wydelegowany do gry jako „fałszywa dziewiątka” Niemiec był piłkarzem bodaj najmniej dostrzeganym przez kolegów), natomiast klasy podań Hiszpana, i jego umiejętności utrzymania się przy piłce, brakowało dramatycznie. „Może nie biega najszybciej, ale najszybciej myśli” – skwitował ktoś ze znajomych na Twitterze. Nie chciałbym w tym momencie rozpętywać jałowej dyskusji o kolejnym transferze, który nie dojdzie do skutku, zauważę jednak: uporczywe pogłoski, że Mata nie pasuje do koncepcji Mourinho pojawiają się od momentu powrotu Wyjątkowego na Wyspy, a posadzenie na ławce podczas jednego z najważniejszych meczów sezonu jest sygnałem, który musi dawać do myślenia także samemu zawodnikowi. Czy to nie od podobnej decyzji sir Aleksa Fergusona przed meczem z Realem zaczęły się napięcia między Rooneyem a jego zwierzchnikami z MU? (owszem, zauważyłem, że po meczu Mourinho powiedział, iż Maty nie zamierza się pozbyć, a jedynym powodem pozostawienia go na ławce jest nie w pełni zaleczony uraz, jednak pytanie, jak wiele najlepszy w ostatnich sezonach piłkarz Chelsea będzie grał w tym roku, pozostaje zasadne; podobnie, jak pytanie, co o swojej przyszłości w klubie mają myśleć Torres czy Demba Ba).

Żeby nie zajmować się wyłącznie wybrzydzaniem można oczywiście, oprócz niespektakularnego spokoju Carricka w drugiej linii, pochwalić doskonały występ duetu Ferdinand-Vidić za jego plecami; obaj rzeczywiście są wolniejsi od każdego z graczy ofensywnych Chelsea, ale grę czytają fenomenalnie. Można też przypomnieć, że podobnie pragmatyczne podejście cechowało Moyesa w czasach Evertonu. Może gdyby to nie było zaledwie drugie jego spotkanie ligowe w roli menedżera MU, może gdyby nie grał na Old Trafford po raz pierwszy, w końcówce rzuciłby wszystko na szalę w stylu słynnego poprzednika, a zamiast Giggsa na boisku pojawiłby się Kagawa? Słowo „kreatywność” wydaje się tu kluczowe, zwłaszcza w kontekście napakowanej do granic możliwości przestrzeni przed polem karnym gości, ale zamiast niego musi niestety paść słowo „ostrożność”. W tej fazie sezonu poniekąd zrozumiała, ale zabijająca widowisko. W dzisiejszym meczu nastawiony głównie na grę z kontry Jose Mourinho z pewnością nie będzie z tego powodu narzekał, a punkt na Old Trafford był dokładnie tym, co zapisał w przedsezonowych planach.

Pierwsza połowa drugiej kolejki

Jedna z częściej powtarzanych czynności na tym blogu: ogłaszanie całemu światu, że wiadomości o śmierci Arsenalu są mocno przesadzone. Robię to od dobrych paru lat, szczególnie często o tej porze roku: Kanonierzy przechodzą przez eliminacje Ligi Mistrzów, następnie ruszają na zakupy (opóźnieniom w transferach nie ma się co dziwić, skoro niejeden z oglądanych przez Wengera piłkarzy czeka, czy drużyna przebije się do właściwej Champions League), a w Premier League spokojnie zaczynają się rozpędzać. Temat cichnie, do czasu odpadnięcia z jednego czy drugiego pucharu, kiedy znów narasta („ile czasu minęło od chwili, gdy Arsenal zdobył jakiś puchar” itd.), by pod koniec sezonu przycichnąć ostatecznie: piłkarze Wengera nie zostają wprawdzie mistrzami Anglii, ale miejsce w pierwszej czwórce zachowują.

Inna sprawa, że akurat mecz z Fulham do utarcia nosa krytykom nadawał się idealnie. W ulewnym deszczu, z przeciwnikiem, którego druga linia nie słynie z szybkości, cofnięci na własną połowę Kanonierzy mogli po prostu czyhać na okazje do kontrataku, a kiedy się nadarzały – błyskawicznie ruszać pod bramkę Stockdale’a. Czwórka gości na trójkę gospodarzy, piątka na czwórkę, ba: nawet szóstka na piątkę – tak wyglądały proporcje w polu karnym Fulham podczas najgroźniejszych akcji Arsenalu. Celowo nie piszę: akcji bramkowych, bo okazji do strzelenia goli było jeszcze kilka. Jak zauważył Martin Jol, w dzisiejszych czasach Arsenal gra lepiej na wyjazdach niż u siebie…

Czy to mogło wyglądać inaczej? Mogło, gdyby nie świetne interwencje Wojciecha Szczęsnego w pierwszej połowie i gdyby nie szybko zdobyty gol Giroud – w sumie szczęśliwie, bo pod nogi Francuza trafiła piłka po niecelnym strzale Ramseya. Taarabt jeszcze nie rozumiał się z Berbatowem, a Scott Parker wprawdzie tradycyjnie ciężko pracował na całym boisku, ale podczas ataków Arsenalu nie nadążał z asekuracją – podobnie jak zapędzający się pod bramkę Szczęsnego lewy obrońca Riise. Środkowi pomocnicy Arsenalu z kolei w zasadzie nie zajmowali się walką o odebranie piłki (poza Ramseyem, który zaangażował się w nią zbyt entuzjastycznie i mógł wylecieć z czerwoną kartką; Howard Webb wziął najwyraźniej poprawkę na warunki atmosferyczne i zlitował się nad nim), natomiast kiedy już mieli piłkę pod nogami… sami wiecie, co się działo. W studiu „Match of the Day” słusznie zachwycano się Cazorlą, ale równie dobrze (zobaczcie na załączonym obrazku) można by przeanalizować grę najlepszego obecnie Walijczyka w Premier League.

Ten do niedawna najlepszy ponoć już w Hiszpanii, ale i bez niego Tottenham sobie radzi. Dzisiejsze zwycięstwo nad Swansea przyjąłem bez satysfakcji z powodu błędów sędziego i z zachwytem z powodu postawy gospodarzy w pierwszych czterdziestu pięciu minutach. W przerwie myślałem nawet, że rację mieli ci, którzy mówili, iż Mourinho podkupił Williana, żeby osłabić rywala zdolnego walczyć o mistrzostwo Anglii: jeśli nie liczyć wciąż nienajlepiej dośrodkowującego Danny’ego Rose’a, jedynym brakującym ogniwem w tej drużynie jest właśnie piłkarz w typie Brazylijczyka, grający za napastnikiem i potrafiący dograć mu piłkę: zobaczcie na wykresie podań dziurę tuż przed polem karnym, w sam raz tam, gdzie Willian miał operować.

Tottenham zaczął bowiem znakomicie, w ustawieniu 4-3-3, które przechodziło w 4-1-4-1, z Capoue u dołu środkowego trójkąta, grającym nieco przed nim duetem Paulinho-Dembele i schodzącymi ze skrzydeł Chadlim i Townsendem. „Wysoki blok defensywny”, ustawiony w okolicy linii środkowej i dobrze zastawiający pułapki ofsajdowe, pressing pozostałych już na połowie Swansea, bezbłędny w odbiorze Capoue, kilkakrotnie przedostający się pod bramkę Paulinho, strzały z dystansu, dobra współpraca Walkera i Townsenda po prawej stronie, imponujący drybling tego ostatniego, słupek i trzy doskonałe interwencje Vorma: po 45. minutach miałem poczucie, że tak dobrze grającego Tottenhamu w 2013 roku jeszcze nie widziałem.

Zmiana w środku pola: pojawienie się w miejsce Scotta Parkera Francuza z Tuluzy(zobaczcie, jak grał: 63 podania, z czego 57 celnych, a przecież niejedno z nich było dłuższe niż kilka metrów, 6 wślizgów, 2 przechwyty, 5 wybić i 2 strzały, w tym jeden celny) i Brazylijczyka z Corinthians pozwoliło przyspieszyć grę i podjąć konfrontację fizyczną z dotąd zwykle silniejszymi rywalami. Brakowało tylko goli, ale – jako się rzekło – bramkarz Swansea miał roboty co niemiara. Walijczycy, potrafiący zwykle utrzymać się przy piłce nawet podczas meczów z najtrudniejszymi rywalami, w pierwszej połowie nie istnieli, Shelvey faulował, wściekły Michu zaś tylko wymachiwał rękami pod adresem sędziego.

A sędzia, niestety, kompletnie się nie popisał: kiedy tuż przed przerwą Shelvey staranował Townsenda w polu karnym, podyktował rzut wolny zza linii. Kiedy tuż po przerwie Townsend teatralnie kładł się na Shelveyu – jedenastkę odgwizdał. Kiedy kwadrans później młody skrzydłowy został sponiewierany dużo silniej, tym razem bliżej środka boiska – w ogóle nie sięgnął po gwizdek. Dziennikarze żartują, że Tottenham nie ma Bale’a, ale ma przynajmniej rzuty karne (już w dwa w tym sezonie, oba strzelone przez Soldado, każdy w inny róg bramki), jednak bez złudzeń: po takim dniu jak dzisiejszy sędziowie także wobec Townsenda zrobią się sceptyczni.

Sensacyjnej porażki Manchesteru City z Cardiff nie widziałem, ale spokojna głowa: jutro będzie okazja nadrobić także tę zaległość. Jeśli zważyć wagę poniedziałkowego pojedynku między drużynami Moyesa i Mourinho, tytuł „Pierwsza połowa drugiej kolejki” nie jest ani trochę przesadzony, a powrót na bloga za niecałą dobę wydaje się oczywistością.

Biedniejszemu wiatr w oczy

Po dniu spędzonym w ośrodku treningowym Tottenhamu Willian wybiera Chelsea, a Jose Mourinho z lekko ironicznym uśmiechem życzliwie radzi rywalom, by w przyszłości przeprowadzali testy medyczne po cichu… z pewnością napięcie podczas londyńskich derbów będzie w tym sezonie jeszcze wyższe niż dotąd, a kibice Kogutów, wczoraj jeszcze gotowi Brazylijczyka uwielbiać, będą buczeć niemiłosiernie, kiedy tylko zobaczą go przy piłce.

Samemu piłkarzowi trudno się dziwić: święty Graal Ligi Mistrzów i perspektywa walki o mistrzostwo kraju muszą go wabić zdecydowanie bardziej niż perspektywa czwartkowych podróży po Europie w ramach Ligi Europejskiej i późniejsze niedzielne boje o czwarte miejsce w Premier League. Że w Chelsea, gdzie są już Oscar, Mata, Hazard, de Bruyne czy Schurrle, ma dużo mniejsze szanse na grę, a w Tottenhamie jego pozycja w drużynie byłaby niekwestionowana? Argument zdecydowanie drugorzędny, zwłaszcza że i pensja u Abramowicza wyższa niż u Levy’ego. Inna sprawa, że podobnie, choć nie na oczach całego świata, Willian odrzucał kilka dni wcześniej zakusy Liverpoolu, wiedząc że na Anfield nawet na Ligę Europejską liczyć nie może. Biedniejszemu (bo przecież żaden z tych klubów nie jest naprawdę biedny) wiatr w oczy nie tylko na tym poziomie: Scott Parker np. wybrał grający w Premier League Fulham zamiast zaparkowanego w Championship Queens Parku…

Oburzać się więc wyborem Williana nie potrafię, choć oczywiście żałuję, bo nawet podczas wczorajszego pogromu Dynama Tbilisi widać było, że najsłabszym ogniwem Tottenhamu jest grający obecnie na pozycji „dziesiątki” Gylfi Sigurdsson. Czy zespół ma jeszcze „plan B”, niezależny skądinąd od zamiaru ściągnięcia Lameli z Romy? Opóźni wyjazd Bale’a do Madrytu? A może będzie próbował wyciągnąć w zamian za Walijczyka któregoś z graczy ofensywnych Realu? Pytany o kwestie transferowe Andre Villas-Boas nie mógł się dotąd nachwalić współpracy z Franco Baldinim: nowy dyrektor sportowy rzeczywiście działał zdecydowanie, rzecz jasna wydając pieniądze z dogadanego już moim zdaniem transferu Bale’a. Tyle że znaleźć zastępstwo za Williana nie będzie łatwo: mówimy o piłkarzu, którego AVB oglądał już podczas pracy w Chelsea, a do Tottenhamu przymierzał, zanim jeszcze Brazylijczyk przeprowadził się z Doniecka do Machaczkały.

Żałuję także – w duchu niedawnej propozycji Rafała Steca – że okienko transferowe nie trwa dwóch tygodni. O ileż prościej byłoby dziś rozmawiać tylko o piłce nożnej (np. dzięki odblokowanemu już dla wszystkich użytkowników Stats Zone), gdyby wszystkie zakupy sfinalizowano, powiedzmy, do połowy lipca? Ten temat zostawmy jednak na tekst osobny – powiązany rzecz jasna z inną przykrą porażką Tottenhamu, czyli z odejściem Garetha Bale’a. Dziś zauważmy jedynie, że choć zwiększający dystans do rywali Jose Mourinho uśmiecha się szeroko, to nie tak szeroko jak pewien dżentelmen lokujący swoje niemałe dochody w raju podatkowym na Wyspach Dziewiczych. Agentem Williana jest wszak słynny Kia Jooraabchian: jeśli ktoś zna się na wypłacanych przy okazji transferów prowizjach i ma świadomość, że w ciągu zaledwie pół roku piłkarz był przedmiotem dwóch trzydziestomilionowych transakcji, niech policzy, jaka część tych kwot znalazła się w owym raju. „Cóż to za kapitalni biznesmeni”, jak mówił jeden z przyjaciół pana Pickwicka o Dodsonie i Foggu.

Szeroki horyzont Pellegriniego

Wszystko mi się, cholera, podobało. Nawet to, że Joe Hart nie zagapił się w tym jednym, jedynym momencie, kiedy Tiote niespodziewanie postanowił uderzyć z dystansu. Przede wszystkim jednak to, jak się ruszali, z piłką i bez. Jak szybko i często do siebie podawali. Jak napastnicy (obaj, nie tylko Aguero!) schodzili na skrzydła. Jak cała szóstka, a właściwie siódemka graczy ofensywnych, bo Navasa na prawym skrzydle wspomagał Zabaleta, szukała nieustannie – i jak znajdowała – wolną przestrzeń na boisku. Jak Lescott powstrzymywał Ben Arfę. Jak Fernardinho odbierał piłkę Tiote czy Sissoko. Jak Kompany nie tylko ją wygarniał ją spod nóg Gouffrana i Cisse, ale inicjował akcje – w tym tę, po której pięta Dżeko stworzyła Aguero okazję do strzelenia drugiego gola. Jak David Silva rozcinał swoimi prostopadłymi podaniami linię obrony Newcastle. Jak Navas – w odróżnieniu od operującego teoretycznie po drugiej stronie boiska Silvy – trzymał się linii bocznej, dając atakom MC tempo i szerokość, której w ubiegłym sezonie brakowało. Jak Negredo przyjmował kilkudziesięciometrowe dogrania. Jak Milner rozgrzewał się, owszem, ale ostatecznie pozostał poza grą, a Barry’ego zabrakło nawet na ławce. Jak w pierwszych minutach drużyna podkręciła tempo (w trakcie otwierających mecz 250 sekund mogły paść nawet cztery gole) i jak w końcówce, mając już mecz rozstrzygnięty, niektóre z jej zagrań straciły na precyzji: jakie to szczęście, że jednak są ludźmi…

Nie widzieliście, to żałujcie. Tak samo jak ja żałuję zdania z „Przewodnika po Premier League”, że nowi w Anglii menedżerowie rzadko znajdują zwycięską formułę od razu, a Manuel Pellegrini wprowadził w zespole tyle zmian, że teraz potrzebuje czasu, aby jego nowa maszyna zaczęła funkcjonować. Po co właściwie piłkarzom klasy Aguero i Silvy czas na docieranie się z Fernardinho i Navasem? Czy nie jest tak, że przy pewnym poziomie indywidualnych umiejętności, wspartych otwartością na zrozumiałe w swojej uniwersalności taktyczne komunikaty trenera, można osiągnąć porozumienie omalże telepatyczne po kilku wspólnych treningach?

Przed rozpoczęciem meczu zastanawiałem się, czy City wychodzi w ustawieniu 4-4-2, ale było to raczej 4-2-2-2, z Fernardinho i Toure przed obrońcami, i grającymi wyżej, za napastnikami, Navasem i Silvą. Zobaczcie, w jakich sektorach boiska dostawali podania ci dwaj ostatni, a zobaczycie różnicę między nimi: Navas rzadko ruszał w stronę centrum, Silva przeciwnie. Momentami 4-2-2-2 przechodziło więc w 4-3-3, a nawet w 4-2-4, wszystko płynnie i elegancko z piłką (statystyki pokazywały dwa razy więcej podań MC niż Newcastle, nawet przed czerwoną kartką Taylora), i niestrudzenie w pressingu bez niej. Co może najważniejsze w przypadku takiego stężenia mulitimilionerów na metrze kwadratowym: nie było tak, że szarpie jeden zawodnik, jak w ciągu pierwszego kwadransa ben Arfa u gości, zaś reszta się przygląda: oglądaliśmy DRUŻYNĘ, z której nowy szkoleniowiec wyegzorcyzmował kwitnące pod Mancinim podziały czy żale.

To, że przyszło nowe, widać było przede wszystkim po Edinie Dżeko. Bośniak nie strzelił dziś gola: czterokrotnie spudłował, a cztery razy powstrzymywał go Tim Krul. I choć np. przed dwoma laty na inaugurację sezonu zapakował Tottenhamowi cztery bramki, nie wiem, czy dziś nie oglądaliśmy jego najlepszego występu w barwach MC: ile okazji stworzył kolegom, jak instynktownie rozumiał się z Aguero, jak terroryzował obrońców Newcastle. Owszem, drużyna Alana Pardew była tak okropna, jak tylko można sobie wyobrazić po przeczytaniu wyniku – nawet przed odbierającą wszelkie nadzieje czerwoną kartką. To jednak temat na inną rozmowę. „Życie jest gdzie indziej”, marudziłem niedawno. Na szczęście Manuel Pellegrini był innego zdania.

Na dobry początek

„Czy ten sezon mógłby się wreszcie skończyć?” – zapytał na Twitterze jeden z zaprzyjaźnionych kibiców Arsenalu. Dziennikarze na pomeczowej konferencji prasowej byli równie niecierpliwi. Mimo rozpaczliwych wysiłków rzecznika prasowego klubu, usiłującego rzecz całą zakończyć, zadawali kolejne pytania, dociskali, domagali się uszczegółowień. Z Arsene’a Wengera wydobyli przeprosiny pod adresem kibiców („Jestem tu po to, by czuli się szczęśliwi, więc jedyne, co mogę zrobić, to powiedzieć »przepraszam«, zacząć od nowa i uszczęśliwić ich w kolejnym spotkaniu”) i zabawne w gruncie rzeczy deklaracje na temat woli wzmocnienia drużyny – czym zajmuje się ponoć 24 godziny na dobę, oglądając „każdego piłkarza na świecie”.

Ci z nas, którzy na co dzień przyglądają się Kanonierom, mają wrażenie deja vu. Klub ma pieniądze na transfery i nie korzysta z nich do ostatnich dni okienka transferowego (będzie kupował 1 września, jak zwykli to robić to rywale z dzielnicy?). Kibice na trybunach krzyczą coś o „wydaniu tej pieprzonej kasy”, o buczeniu nie wspominając. Kościelny wylatuje z czerwoną kartką (dla klubu sześćdziesiątą czwartą w historii występów w Premier League pod Arsenem Wengerem, tylko Blackburn w tym czasie było karane równie często). Jeden z najważniejszych meczów sezonu – środowe eliminacje Ligi Mistrzów – przyjdzie grać w składzie eksperymentalnym. Czołowi piłkarze łapią kontuzje i mają trudności z zachowaniem zimnej krwi (tym razem Wojciech Szczęsny, którego rozwój hamuje jedynie to, co dzieje się w jego głowie). Jest nerwowo, choć to dopiero pierwszy mecz sezonu, a poprzedni skończył się obiecująco.

Co z tego wszystkiego musi naprawdę niepokoić, to fakt, że po szybkim objęciu prowadzenia Arsenal nie był w stanie kontrolować gry – i to mimo iż grał u siebie, w dodatku z jedną z drużyn najsłabszych w poprzednim sezonie, jeśli idzie o posiadanie piłki. Wyraźnie brakowało zdyscyplinowanego w grze pozycyjnej Artety – Wilshere i Ramsey zbyt często zostawiali za plecami przestrzeń, w której świetnie odnajdywał się odrodzony pod Paulem Lambertem Agbonlahor. Błąd sędziego przy rzucie karnym nie był tak oczywisty, jak uznawaliśmy w pierwszym momencie (zobaczcie analizę Alana Shearera w Match of the Day), ale niezależnie do tego warto prześledzić całą akcję: łatwość, z jaką szarżował ofensywny piłkarz gości i to, co robili wówczas piłkarze środkowej formacji gospodarzy. Wiem, że zdanie o konieczności kupna defensywnego pomocnika powtarzam mniej więcej od czasu odejścia Vieiry; cóż, najwyraźniej powinienem powtarzać je dalej, zastanawiając się przy okazji, dlaczego Tottenhamowi udało się kupić Paulinho czy zwłaszcza (francuski trop!) Capoue, mimo iż nie mógł im zaoferować gry w Lidze Mistrzów. Kogo oglądali wówczas skauci Wengera? Przecież nie Suareza i Rooneya, których oddanie przez Liverpool i MU ligowemu rywalowi wydaje się nieprawdopodobne.

Rooney po spotkaniu MU ze Swansea nie wyglądał na zadowolonego – tak samo jak w jego trakcie zresztą. Ale niezależnie od wyglądu: przybył i pomógł zwyciężyć (żółte strzałki na załączonym obrazku to asysty) w meczu, który ostatecznie okazał się prostszy, niż się zapowiadało nawet w trakcie otwierających go kilkunastu minut. Do pierwszego, a właściwie do drugiego – zdobytego kilkaset sekund później – gola United to Swansea atakowała składniej; później jednak van Persie, a potem Welbeck podcięli jej skrzydła. Wciąż, jak w meczu o Tarczę Wspólnoty, mamy do czynienia z Czerwonymi Diabłami Fergusona: przyzwyczajonymi do wygrywania, wychodzącymi w ustawieniu 4-2-3-1, atakującymi szeroko, lubiącymi się czaić przed szybkim atakiem i zawdzięczającymi punkty bramkom fantastycznego Holendra. Z tą jedną różnicą, że do van Persiego dołączył Danny Welbeck, w 90 minut poprawiający o sto procent ubiegłoroczną statystykę bramkową – i przy akompaniamencie pieśni ułożonych już ku czci Davida Moyesa. W tak grającej drużynie Rooney rzeczywiście musi zaczynać z ławki – ale w tak grającej drużynie warto walczyć o miejsce w składzie.

Przypuszczam zresztą, że o miejsce w składzie MU będzie mu łatwiej niż w Chelsea. Może sobie mówić Jose Mourinho, że szuka napastnika – ale czy jest do wyobrażenia Rooney grający w jego drużynie na szpicy, zamiast Torresa, Lukaku czy Demby Ba? Mając takie możliwości za plecami któregoś z nich (dziś oprócz Oscara i Hazarda zagrał de Bruyne, potem pojawił się Schurrle – Mata nie musiał nawet ruszać się z ławki), gdzie konkurencja jest największa w lidze, Anglika już nie potrzebuje. Warto powiedzieć jednak, psując nieco atmosferę święta, związaną z powrotem Jose Mourinho na ławkę Chelsea, że podobną płynność akcji ofensywnych, podobną wymienność pozycji i lekkość, z jaką np. de Bruyne schodził do środka, a Ramires ruszał do przodu, widywaliśmy już przed rokiem – no, może w defensywę piłkarze przedniej formacji angażowali się dziś nieco bardziej.

Pod nieobecność Maty zachwycał Oscar: ruchliwy bez piłki, schodzący do boków i cofający się na własną połowę – robiący miejsce zawodnikom, którzy teoretycznie powinni patrolować okolice środka, Lampardowi i Ramiresowi. Wolno sądzić, że drużyn miażdżonych tak, jak Hull w ciągu pierwszych dwudziestu paru minut, zobaczymy na Stamford Bridge dużo więcej.

Jeśli idzie o Tottenham, niby nie wypada narzekać: wylosowanie w pierwszym meczu sezonu wyjazdu na stadion beniaminka zawsze może być przyczyną przykrych niespodzianek. AVB przyznawał po meczu, że nie spodziewał się gospodarzy grających trójką zawodników drugiej linii ciasno ustawionych za napastnikiem, ale fantastyczną atmosferę na trybunach mógł przewidzieć – kibice Crystal Palace wypuścili nawet tresowanego orła, który przez chwilę latał nad boiskiem. Przez całą pierwszą połowę miałem wrażenie, że najlepsi na Selhurst Park są właśnie kibice gospodarzy, na szczęście w drugich 45. minutach Tottenham zdołał podkręcić tempo i – co za niespodzianka, zważywszy, że poprzednim razem wydarzyło się to 16 miesięcy temu – cieszyć się podyktowaniem rzutu karnego. Gdyby grał Bale, nic podobnego nie miałoby miejsca, he, he…

Inna sprawa, że gdyby grał Bale, łatwiej byłoby o wcześniejsze przełamanie i późniejsze dobicie beniaminka. Owszem, wyżsi i silniejsi fizycznie pomocnicy wymieniali piłkę szybciej niż robili to jeszcze parę miesięcy temu Parker i Huddlestone, ale kiedy trafiała ona do boku, to Rose, Lennon i Walker nie bardzo wiedzieli, co zrobić. Najwięcej zamieszania robił prawoskrzydłowy: już w pierwszej połowie cztery razy znalazł się za plecami obrońców, ale trzykrotnie nie potrafił celnie podać. Z drugiej strony to po jego zagraniu sędzia podyktował karnego za rękę Moxeya, Lennon także aktywnie wspierał obronę – jak z całym Tottenhamem, szklanka w połowie pełna.

Najlepszy z tego wszystkiego był Capoue, bezbłędny w przechwytach (miał ich najwięcej na boisku, mimo iż grał zaledwie pół godziny) i celnie podający; najsłabszy mimo wszystko Sigurdsson – Islandczyk chce pracować, ale zmarnował świetną okazję, a jego kreatywność w roli „dziesiątki” wydaje się poniżej standardów, wyznaczanych na tej pozycji choćby przez Rafaela van der Vaarta. AVB mówi, że nadal chce wzmacniać drużynę – jeśli, to na tej pozycji bardzo proszę, i może jeszcze na lewej obronie. Dziś Danny Rose mógł niemal wyłącznie atakować: kiedy mu przyjdzie walczyć ze skrzydłowymi klasy de Bruyne (że o Hazardzie nie wspomnę), będzie dużo gorzej.

Suareza i Bale’a z wiadomych przyczyn nie oglądaliśmy, Rooney zagrał kilkanaście minut, za piłkarzy ofensywnych tego lata potężnie się przepłaca. Może więc to będzie sezon bramkarzy, w dodatku tych, których przyzwyczailiśmy się dotąd ustawiać w drugim szeregu? Nie de Gei, Llorisa czy Harta, którzy kapitalne interwencje będą przetykać błędami z gatunku popełnianych wczoraj przez Wojciecha Szczęsnego, ale np. Mignoleta, Begovicia, Guzana i Stekelenburga, z których każdy w pierwszej kolejce był jedną z najjaśniejszych postaci w swojej drużynie? Stawiam pytanie na zakończenie pierwszego z co najmniej trzydziestu ośmiu wpisów, wyjątkowo rad, że ten sezon wreszcie się zaczął.

Przewodnik po Premier League

Życie jest gdzie indziej. Zaczynam od tej konkluzji nie dlatego, że jako fan Tottenhamu cierpię w związku z faktem, iż najwyraźniej doszedł do niej najlepszy piłkarz zespołu Gareth Bale. Życie jest gdzie indziej, bo w Katalonii tiki-takę odświeża „Tata” Martino, a w Kastylii do głośnych ambicji i okrzyczanych talentów dokładają wreszcie cichą kompetencję Carlo Ancelottiego. O Niemczech wspominać wręcz nie wypada: wszyscy pamiętamy ostatni finał Ligi Mistrzów, który Bayern i Borussia rozstrzygnęły między sobą, a od tamtej pory do Bawarii przyszedł wszak, udoskonalać doskonałe, Pep Guardiola, w Dortmundzie zaś nie dość że nie sprzedali Lewandowskiego czy Gundogana, to sprowadzili Mchitriana i Aubameyanga, a ten ostatni występy w Bundeslidze zaczął od hat-tricku. A holenderskie PSV, gdzie Philippe Cocu wystawia drużynę rekordowo młodą, zaś jeszcze jeden rewelacyjny Belg, siedemnastoletni zaledwie Zakaria Bakkali, strzela trzy bramki w swoim drugim dopiero występie dla klubu? Niezależnie od zakupów, mnożących się w poszczególnych klubach dzięki rekordowo wysokim kontraktom telewizyjnym (samo Norwich wydało już 25 milionów, czyli tyle mniej więcej, ile przyniosą mu dochody z transmisji), niezależnie od trenerskiej karuzeli (trzech nowych trenerów w drużynach, które skończyły poprzednie rozgrywki na trzech pierwszych miejsach), wygląda na to, że zarówno w kwestii największych gwiazd, jak w kwestii taktycznej świeżości czy nawet cen biletów i intensywności kibicowskiego dopingu, musimy szukać inspiracji w innych krajach. Niechże jeszcze odejdą Suarez i Bale, a van Persie zacznie mieć kłopoty ze zdrowiem – jak tak dalej pójdzie twarzą i najdroższym piłkarzem Premier League będzie ociężały, łapiący uraz za urazem i nieprzygotowany do sezonu Wayne Rooney.

Przesadzam? Raczej zgodnie ze swoim temperamentem próbuję pozostać realistą. Rzecz w tym, że mój/nasz związek z angielską ekstraklasą nie ma z realizmem wiele wspólnego. Będziemy ją oglądać, nawet jeśli menedżerem roku okaże się Mark Hughes, najlepszym ekspertem Match of the Day – Mark Lawrenson, a najlepszym transferem – Jonjo Shelvey. Będziemy kibicować swoim, opisywać, analizować, wykłócać się (oby kulturalnie) przez najbliższych trzydzieści parę weekendów. Nawet jeśli życie jest gdzie indziej, nikt nie powiedział, że to nasze życie – ludzi, których angielska piłka przebodła w sposób ostateczny.

Nie przestaniemy więc, zwłaszcza że emocji będzie równie wiele, jak pomyłek w naszych przedsezonowych prognozach (chociaż tyle, że sędziowie będą mylić się rzadziej przy uznawaniu goli, mogąc wreszcie skorzystać z jastrzębiego oka ustawionych na stadionie kamer). Sam piszę takie prognozy po raz szósty, świadom własnych ułomności, aż zanadto ujawnianych w latach poprzednich (dwa lata temu typowałem Liverpool na wicemistrza…), i nieszczęśliwego momentu – kilkanaście dni do zamknięcia okienka transferowego, które mogą diametralnie zmienić sytuację poszczególnych drużyn; piszę jednak, by dochować tradycji, wypełnić czymś czas oczekiwania i… trochę się zabawić.

To, co najważniejsze, powiedziałem już przy okazji pierwszej po powrocie na Wyspy konferencji prasowej Jose Mourinho. Chelsea jest faworytem w wyścigu po mistrzostwo nie tyle i nie w związku z jego angażem; już pod Rafą Benitezem maszynka zaczęła się docierać, a grająca za napastnikiem trójka Hazard-Oscar-Mata nie miała sobie równych w Anglii. Mourinho nie musi się uczyć ani tego klubu, ani tej ligi, do nierównych w ofensywie Torresa i Demby Ba dołożył wracającego z wypożyczenia, rewelacyjnego w poprzednim sezonie, „drogbowatego” Lukaku, a także Schurrle; w środku pomocy, gdzie Ramires czy Mikel nie zawsze przekonywali (dla Lamparda będzie to chyba sezon przesiadania się na ławkę) przydadzą się powracający wraz z „Wyjątkowym” Essien i de Bruyne oraz sprowadzony z Vitesse Marco van Ginkel; w klubie są pieniądze na kolejne transfery – wszelkie słowa Mourinho o tytule dopiero w drugim sezonie mają nas zbałamucić, ale my zbałamucić się nie damy. To jest ten moment, Jose, zwłaszcza na tle konkurencji.

Manchester City, jak na potencjał tej drużyny, przed rokiem rozczarował. Owszem, momenty były: potrafił gromić najlepszych z intensywnością najlepszego rajdu Yayi Toure, ale potem zdarzały mu się wpadki a la Joe Hart. Nowi w Anglii menedżerowie rzadko znajdują zwycięską formułę od razu, a Manuel Pellegrini wprowadził w zespole tyle zmian, że mam wrażenie, iż to raczej on, nie Mourinho, potrzebuje czasu. Owszem, to będzie świetny sezon, owszem w Lidze Mistrzów tym razem pójdzie im lepiej, owszem nadal są tu Aguero, Silva, wspomniany Yaya Toure, a także nowi – Navas, Fernardinho, Jovetić i Negredo – ale pozostaje pytanie o defensywę, zwłaszcza że Nastasić – ostatnio jeden z najlepszych stoperów ligi – przez pierwszy miesiąc nie zagra, a wspomniany Hart rozpocznie sezon ze świadomością błędu popełnionego w meczu reprezentacji ze Szkocją. Drugie miejsce obronione, na dobry początek przygody angielskiej przygody wybitnego szkoleniowca z Chile.

Początek Davida Moyesa taki dobry nie będzie. Nie z jego winy, bynajmniej, raczej z winy ograniczeń projektu odziedziczonego po sir Aleksie. Ubiegłoroczne mistrzostwo przypisywałem (wywołując burzliwe wyładowania na forum) nie tyle potędze Czerwonych Diabłów, co słabości ich głównych rywali – jak widać z powyższego, w tym roku zdecydowanie mocniejszych. Manchester United potrzebuje zastrzyku energii w środku pola, a na rynku transferowym ponosił dotąd porażki: „nie” powiedzieli i Thiago Alcantara, i Cesc Fabregas. Nawet jeśli ostatecznie przyjdzie Fellaini, to nie okaże się wzmocnieniem o aż takiej skali, Kagawa łapał dotąd kontuzje, a Cleverley mnie przynajmniej rozczarowuje. Przyszłość i zdrowie Rooneya pozostają niewiadomą, a kolejny sezon sam van Persie ich nie pociągnie. Moyes, który po takim poprzedniku będzie pod presją nieporównywalną z żadną inną w tej lidze, początek ma wyjątkowo trudny – zarówno w związku z ciągnącymi się niemiłosiernie kontrowersjami wokół Rooneya, jak z buksowaniem w trakcie zakupów, ale także w związku z kalendarzem rozgrywek (wyjazd do Swansea, potem Chelsea u siebie, Liverpool na Anfield, a niedługo później wyjazdowe derby – wszystko na przywitanie z ligą). Właściciele i prezesi będą wprawdzie cierpliwi i pewnie liczą się z perspektywą chudszego roku po tylu latach tłustych, kibiców jednak, rozpuszczonych w epoce Fergusona, czeka za 10 miesięcy rozczarowanie.

Ostatnie miejsce w pierwszej czwórce pozostanie sprawą północnolondyńską. Rozsądek każe powiedzieć, że Tottenham straci Garetha Bale’a, czyli główny powód wiary w przeskoczenie na finiszu Kanonierów. Daleki jestem od przekonania, że istnieją „drużyny jednego piłkarza”, ale przyznaję, że zdarzają się mecze, w których jeden zawodnik potrafi zrobić różnicę decydującą. W ostatnich dwóch latach kimś takim był van Persie dla Arsenalu i MU, w ostatnim roku wiele punktów Tottenham zawdzięczał pięknym bramkom Bale’a. Villas-Boas kupował znakomicie (Soldado i Paulinho, ostatnio Capoue); ma wreszcie zawodników gotowych do gry w preferowanym ustawieniu 4-3-3, szybszych i bardziej uniwersalnych niż odchodzący Parker i Huddlestone, ale lata doświadczeń z tą drużyną każą i tym razem postawić na Arsenal. Przy całej fali krytyki, jaka spadała przez ostatnie sezony na Wengera, przy całej tej medialnej łatwiźnie wyliczania niezdobytych trofeów, konstytutywna dla jego najnowszej ekipy była wiosenna passa rozpoczęta wyjazdowym zwycięstwem nad Bayernem – nie było później w Anglii piłkarzy zdobywających punkty z podobną regularnością. Wilshere jest zdrowy, Walcott przedłużył kontrakt, o obliczu klubu stanowi kilku innych młodych Brytyjczyków, do których wypada dodać fenomenalnego Cazorlę. Jeśli w końcu za ich plecami pojawi się defensywny pomocnik z prawdziwego zdarzenia (Luiz Gustavo przeszedł koło nosa), na miejscu Kanonierów przygotowywałbym się do świętowania St. Totteringham’s Day szybciej niż w ostatniej kolejce sezonu. Bez Suareza, oczywiście, którego Liverpool nie sprzeda przecież jednemu z ligowych rywali, za to z młodziutkim Zelalemem – skądinąd kiedy Niemiec się rodził, Arsene Wenger pracował już w Arsenalu…

Tottenham więc raczej na miejscu piątym. Ech, gdyby Gareth Bale został… Gdyby został, to doczekalibyśmy się zmiany północnolondyńskiej hierarchii. Niestety, kolejne wakacje upływają nam pod znakiem godzenia się z odejściem największej gwiazdy, a przygotowania do sezonu komplikują także kontuzje środkowych obrońców. Villas-Boas wie, co robi, ale szansę na tegoroczne sukcesy roztrwonił gdzieś w trakcie poprzednich rozgrywek, gdy po kontuzji Sandro drużyna dramatycznie wytraciła impet. Gdyby była Liga Mistrzów, Bale jeszcze by nie odchodził… ale o tym już mówiłem. Gylfi Sigurdsson jako „dziesiątka”? Kilkudziesięciomeczowy sezon (liga plus Liga Europejska i pozostałe puchary) w dzikiej energii pressingu, z wysoką linią obrony? Jakoś tego nie widzę i myślę, że jeśli i ten sezon zakończy się na miejscu piątym, przyszłoroczna saga transferowa dotyczyć będzie… trenera.

Liverpool Brendana Rodgersa, który będzie dużo cierpliwszy od Tottenhamu w rozgrywaniu akcji (posiadanie piłki jako klucz), tym razem nie zakończy sezonu niżej niż rywale zza miedzy, i to niezależnie od kwestii przyszłości tyleż fantastycznego, co żenującego Suareza. Tym razem zresztą podziwiać będziemy Coutinho, i może też Sturridge’a, którzy wraz z Urugwajczykiem ratowali poprzednie rozgrywki, ale do drużyny przyszli również kolejni uciekinierzy z Hiszpanii: Iago Aspas, Ally Cissokho i Luis Alberto. Rodgers, jak AVB uczeń Mourinho, jak AVB osadził się pewnie w fotelu, ma wsparcie piłkarzy, z charyzmatycznym Gerrardem i zdrowym Lucasem na czele, udało mu się nie sprzedać Aggera, kalendarz gier ułożył się nienajgorzej – będzie okazja rozpędzić się jeszcze bez zdyskwalifikowanego za gryzienie zawodnika, który gdyby nie jeden atak szaleństwa mógł być piłkarzem roku. Oczywiście kolejny sezon z dala od Ligi Mistrzów mocno ograniczył transferowe możliwości (patrz np. porażka z Mchitrianem), ale i tak wolno mieć nadzieję, że fani Liverpoolu najgorsze mają za sobą: powrót na łono elity będzie postępował powoli, ale systematycznie.

Podobnie jak marsz w górę Swansea, która po dwóch zaledwie latach w Premier League sprowadziła na walijską ziemię rozgrywki Ligi Europejskiej. Dla klubu tak niewielkiego, o mikrym budżecie, współzarządzanego przez kibiców (co w oczach wielu z nas czyni go „klubem drugiego wyboru”), sam fakt pozostania na stanowisku jednego z gorętszych nazwisk w trenerskiej Europie, czyli Michaela Laudrupa, jest powodem do optymizmu. A jeszcze wspaniałego przed rokiem Michu uzupełni najlepszy snajper Eredivisie Wilfried Bony… Widziałem Swansea w eliminacjach do Ligi Europejskiej, grającą po ziemi, szybko, z pierwszej piłki i przy dużej wymienności pozycji – była to prawdziwa przyjemność, bodaj większa nawet niż przed rokiem.

Osierocony przez Moyesa Everton również będzie się w tym roku oglądało z przyjemnością, a to za sprawą kochającego techniczną piłkę Roberto Martineza. Tylko czy ta przyjemność przełoży się na wyniki powyżej oczekiwań, których regularnie dostarczał Szkot? O kompetencje menedżerskie niedawnego zdobywcy Pucharu Anglii po degradacji jego podopiecznych z ekstraklasy trwają spory; ja akurat zaliczałem się do obrońców Martineza, ale myślę że ze swoją filozofią gry ubiegłorocznego miejsca Evertonu raczej nie poprawi – choć kilku piłkarzy, jak Ross Barkley, z pewnością na współpracy z nim skorzysta. Zabawne, że tak mam: jak dotąd klub wyłącznie kupuje, i to kupuje dobrze (oprócz wydrenowania Wigan z Alcaraza, Roblesa i Kone, wypożyczono Deulofeu z Barcelony), a ja sobie wyobrażam, jak piłkarzom nauczonym gry bezpośredniej, ktoś zaczyna aplikować tiki-takę i… mam wątpliwości. Choćby taką, że defensywa, będąca siłą Evertonu Moyesa, stanowiła słabość Wigan Martineza. I jeszcze jedną: że Moyes osłabi Everton (Fellaini i może Baines, na celowniku MU), i że w obliczu wzmocnień bezpośrednich rywali miejsce gdzieś w okolicy ósmego okaże się akurat.

Dziewiątą pozycję w tej prowizorycznej tabeli zajmuje Southampton. Pamiętam, jak burzyłem się, kiedy ten klub zwalniał Nigela Adkinsa – była to jedna z wielu moich ubiegłorocznych pomyłek, bo zatrudnienie Mauriccio Pocchetino okazało się świetnym pomysłem. Podobnie, jak pierwsze zakupy, dokonywane przez Argentyńczyka w trakcie tych wakacji (Wanyama z Celticu, na którego nie żałowano pieniędzy, jest może przereklamowany na skutek świetnego meczu z Barceloną, ale już Lovren powinien wzmocnić niepewną chwilami defensywę). Pocchetino jest dawnym podopiecznym Marcelo Bielsy, drużyna gra nowoczesną piłkę, sztukę pressingu opanowała w stopniu jak na Anglię ponadprzeciętnym, rozsądnie się wzmacnia, ma kilka wielkich talentów (Luke Shaw, Lallana, a zwłaszcza Jay Rodriguez, dostrzeżony w końcu nawet przez Roya Hodgsona Rickie Lambert oraz rewelacyjny Schneiderlin, który po kontuzji Sandro zaczął przewodzić w ligowych statystykach wślizgów i odbiorów) – z pewnością o Świętych będę pisał częściej niż dotąd.

Pierwszą dziesiątkę zamyka West Bromwich Albion, prowadzony przez kolejnego z „chłopców” Mourinho, czyli Steve’a Clarke’a. Już przed rokiem sporo namieszali, umiejętnie i głęboko się broniąc, a potem błyskawicznie kontratakując; teraz zapewne będzie podobnie, z tą różnicą, że powróconego do Chelsea Lukaku zastąpi z przodu dobry w okresie przygotowawczym Anelka. Yacoba, Mulumbu czy Olssona również stać byłoby na grę w innych klubach, ale zostali i uprzykrzą życie niejednemu. Krótka ławka każe wróżyć mocny początek i gorszą końcówkę. Idealny środek tabeli.

Dalej mamy Fulham – klub, który nie zmienił wprawdzie trenera, ale zmienił właściciela (poprzedni, Mohamed Al-Fayed, tak naprawdę stworzył jego współczesną markę; nowy jest bogatszy, pytanie, czy nie będzie wyczyniał zdarzających się piłkarskim nuworyszom głupstw, które doprowadziły np. do upadku Blackburn, w świetle dość rozsądnych deklaracji wstępnych można chyba uchylić). Martin Jol skupuje dawnych podopiecznych z Tottenhamu i wie, co robi; komunikat „Keep calm and pass me the ball”, który jego największa gwiazda Dymitar Berbatow umieścił na T-shircie podczas jednego z meczów ubiegłorocznych wydaje się być idealnie adresowany do najnowszego nabytku, również z „kogucią” przeszłością. Czy Adel Taarabt będzie potrafił pozostać „calm”? I co z Darrenem Bentem po roku rozczarowań w Birmingham? Czy Ruiz zamiast błyszczeć od czasu do czasu, odnajdzie regularność? Z pewnością zespół nie odczuje odejścia Schwarzera: grający niegdyś w Ajaksie Sketelenburg będzie jednym z najlepszych bramkarzy tej ligi.

Gdzieś niedaleko Martina Jola widzę jego starego przyjaciela i współpracownika z czasów Tottenhamu, czyli Chrisa Hughtona. Norwich, przez wielu spisywany na straty, umocnił swój stan posiadania w Premier League, ogrywając nawet MU i Arsenal, choć niestety dobrze wypadał głównie u siebie. Gwiazd w tej drużynie nie znajdziecie, solidnego Holta, który przeszedł do Wigan, zastąpili Hooper z Celticu i van Wolfswinkel ze Sportingu Lizbona, pojawił się także przymierzany przed rokiem do Evertonu Leroy Fer, widzowie meczów angielskiej młodzieżówki zapamiętali Redmonda. Przede wszystkim jednak do zdrowia wrócili Ruddy i Turner, więc zespół będzie tracił mniej bramek. W sumie „tisze jediesz, dalsze budiesz”, ta maksyma może przyświecać Norwich Hughtona, bez fanfar i rozgłosu dając pewne utrzymanie.

Fanfary i rozgłos mamy zagwarantowane w przypadku Newcastle. Dodajmy do zdumiewającego właściciela (wyliczenie wszystkich jego wpadek z ostatnich lat zajęłoby nam połowę tego tekstu), równie zdumiewającego dyrektora sportowego Joe Kinneara, którego zatrudnienie wywołało największą bodaj burzę tych wakacji – czy to nie powód, by skreślić Sroki, zwłaszcza że w ubiegłym sezonie niemal do końca musiały się bać degradacji? W tym przypadku myślę jednak, że gorzej niż przed rokiem być po prostu nie może. Alan Pardew, jakkolwiek podminowany przez Ashleya i Kinnaera, pozostaje świetnym fachowcem, a kadra jego zespołu, naszpikowana francuskojęzycznymi gwiazdami, gwiazdkami i gwiazdeczkami (Ben Arfa, Cabaye, Sissoko, sprowadzony teraz ze zdegradowanego QPR Remy), wydaje się zbyt mocna, żeby po raz kolejny plątać się gdzieś w okolicy strefy spadkowej. Z plagą kontuzji, które komplikowały życie np. Ben Arfie i Colocciniemu, ma walczyć znakomita Faye Downey, konsultantka przygotowania fizycznego, która wypracowała sobie niemałą reputację w świecie rugby – wyguglajcie ją sobie, żeby nabrać przekonania, że piłkarze nie będą odpuszczać treningów.

A skoro padło już słowo rugby, to niedaleko jest West Ham Sama Allardyce’a. Ten nie lubi komplikować czegoś, co może być proste: skoro ma już Andy’ego Carrolla, dlaczego nie miałby sprowadzić mu do towarzystwa Stewarta Downinga, którego dośrodkowania stawały się w stawiającym na grę kombinacyjną Liverpoolu coraz bardziej niepotrzebne? Ma też nowego bramkarza, a jakże, z Hiszpanii, ma grupę ligowych wyjadaczy (Kevin Nolan!) – w sam raz na ligowe bezpieczeństwo i wiele dyskusji na temat tnących powietrze łokci.

Aston Villa zatrzymała Benteke i już samo to jest wystarczającym argumentem za utrzymaniem w lidze. Kolejny to rzadki w Premier League przypadek menedżera, który nie bał się postawić na młodych i pomimo marnych początkowo efektów wytrwał przy swoim, mając skądinąd poparcie cierpliwych kibiców. Ambitni, umotywowani chłopcy również stanęli murem za Paulem Lambertem, który oczywiście podczas tych wakacji sięgnął po następnych dwudziestolatków. Pod szkockim menedżerem odrodził się Agbonglahor, mając na drugim skrzydle kompana i rywala w postaci równie chętnie ścinającego do środka Weinmanna, dobrze grali Westwood i Delph, a przede wszystkim jeden z najbardziej niedocenianych na Wyspach bramkarzy – Brad Guzan.

I tak zostaje nam grupa zespołów walczących o utrzymanie, w której niestety wypada umieścić wszystkich beniaminków. Największe szanse na pozostanie w Premier League daję Cardiff, drugiemu w ekstraklasie klubowi z Walii, pod jeszcze jednym szkockim menedżerem i malezyjskim właścicielem. Jeśli idzie o przygotowanie fizyczne do sezonu ponoć nie mają sobie równych, jeśli chodzi o brak kompleksów wśród beniaminków – również. Malky Mackay cieszy się znakomitą reputacją nie tylko jako taktyk, ale także jako przewodnik i wychowawca młodych piłkarzy; wśród nich będzie miał m.in. kupionego na środek obrony Stevena Caulkera. Klub pobił transferowy rekord sprowadzając z Sewilli chilijskiego pitbula, Gary’ego Medela, innym pitbulem w składzie jest oczywiście wciąż głodny sukcesu Craig Bellamy. Także inne gwiazdy na walijskim firmamencie, Kim Bo-Kyung czy Andreas Cornelius, powinny dać radę w Premier League. Jeśli właściciele nie przedobrzą z budzącymi niepokój kibiców zmianami poza boiskiem – da radę cały klub.

Sunderland beniaminkiem nie jest, a z osobowością Paolo di Canio i po przyjściu Giaccheriniego teoretycznie niczego nie powinno się obawiać. Di Canio bywa jednak tyleż porywający, co nieobliczalny – szatnię potrafi zarówno porwać, jak zintegrować przeciwko sobie. Do tego dochodzi skala zmian, jakich dokonał tego lata: prawie połowa pierwszej drużyny musiała odejść (wśród nich znalazł się, niestety, świetny bramkarz Mignolet), a na jej miejsce pojawiło się tyle samo nowych zawodników, wypożyczanych lub bez kontraktów, więc zapewne niechętnie myślących o zapuszczeniu korzeni w północno-wschodniej Anglii, w dodatku głównie z zagranicy, czyli nieprzyzwyczajonych do dzikiego tempa angielskiej piłki.

Niewiarygodne przygody Stoke z Premier League dobiegają niestety końca. Trzeba było Tony’ego Pulisa i jego, ekhm, niepowtarzalnego stylu gry, by zespół z roku na rok w ekstraklasie utrzymywać, ku utrapieniu rzesz estetów i zachwytowi nielicznych freaków, podziwiających zasięg rzutów z autu Rory’ego Delapa. O punkty na Britannia Stadium było ciężko jak cholera, porównania do Wimbledonu sprzed ćwierćwiecza narzucały się same, ale wszyscy na Stoke narzekali, co najwyraźniej zaczęło uwierać zarząd klubu, który uznał, że w takim razie pora na krok w przód, zmianę stylu, i jak to często w takich sytuacjach bywa – zrobił krok wstecz. Kto jeszcze w Premier League zamierza grać w ustawieniu 4-4-2?

Kolejny beniaminek poddawany procesowi rebrandingu to Hull AFC, pardon Hull Tigers. Trenowany przez Steve’a Bruce’a, który z niejednego pieca chleb jadł, spadając i utrzymując się w Premier League, wzmocniony przez dużą grupę ligowych przeciętniaków i talentów niespełnionych, jak Tom Huddlestone, z najlepszym w epoce Championship Robertem Koreniem, wciąż ma skład za słaby na ekstraklasę. Bruce lubi grać trójką obrońców, a ja myślę, że do tego, żeby zostać w Premier League, nie wystarczyłoby ośmiu.

Crystal Palace to Ian Holloway. Media go kochają, ale miłość mediów do utrzymania nie wystarcza. W Premier League dzięki szczęśliwym play-offom, bez Zahy, który odszedł do MU, za to z Chamakhem (czy to aby wzmocnienie? – powiedzcie sami, kibice Kanonierów), z młodymi Jose Campaną i „Joniestą”, czyli Jonathanem Williamsem, nadal chcą stawiać na grę ofensywną. Lubię ich za to, boję się jak cholera ich pierwszego meczu – z Tottenhamem rzecz jasna – ale myślę, że dobry początek nie będzie oznaczał szczęśliwego zakończenia.

PS Pierwsze trzy akapity powyższego wpisu powstały dla portalu „Krótka piłka”, który siłami swoich współpracowników przygotował swój przedsezonowy „skarb kibica” Premier League. Polecam go gorąco, podobnie jak pracę zbiorową dziennikarzy „Guardiana”, i, oczywiście, zapraszam do regularnych rozmów o angielskiej piłce na blogu „Futbol jest okrutny”. Do maja trochę nam zejdzie.

Tarcza niewiele warta

Potraktujmy ten wpis tak, jak dzisiejszy mecz potraktował David Moyes: jak rozgrzewkę przed sezonem. Rywal słabszy niż przed wakacjami (ze zdegradowanego Wigan zdążyli odejść, poza Roberto Martinezem, m.in. Alcaraz, Kone, Robles, di Santo i Figueroa, a McManaman po kontuzji nie zaczął spotkania w pierwszym składzie; grupa nowych zawodników wymaga czasu na wkomponowanie), ze zmienionym niestety stylem gry (lubiłem Wigan grające po ziemi i umiejące przetrzymać piłkę, dziś jednak próbowało niemal wyłącznie długich piłek na Holta i dośrodkowań ze stałych fragmentów), nie okazał się wymagający i właściwie głównym tematem dziennikarzy po meczu były relacje menedżera MU z chcącym odejść i oficjalnie wciąż niebędącym na sprzedaż Waynem Rooneyem. Nowa drużyna mistrzów Anglii jest ich starą drużyną, nie licząc Zahy, z którym kontrakt podpisano już w styczniu: praktycznie bez wzmocnień, i praktycznie bez uderzających zmian w stylu gry.

Ta ostatnia kwestia była niedawno tematem ciekawych rozważań Jamiego Carraghera i Gary’ego Neville’a w Sky Sports. Pytany, czy Moyes zmieni MU, czy raczej MU zmieni Moyesa, były piłkarz i brat jednego z członków sztabu szkoleniowego nie miał wątpliwości: mistrzowie nadal będą grali po swojemu, z głównym zagrożeniem płynącym ze skrzydeł. Co potwierdziło się już w szóstej minucie, kiedy van Persie inteligentnie odegrał do biegnącego lewą stroną Evry, ten zaś dośrodkował i Holender kapitalnym uderzeniem głową pokonał Carsona po raz pierwszy. To też się nie zmieniło: niezdetronizowany wciąż król strzelców Premier League rozpoczyna sezon tak, jak kończył poprzedni, skutecznie, błyskotliwie i szczęśliwie (drugi gol, zamykający zresztą najładniejszą akcję spotkania, padł po rykoszecie). Podobnie jak nie zmieniły się spokój i precyzja najlepszego w drużynie Michaela Carricka, i ochota do gry najstarszego w niej Ryana Giggsa. Jeżeli David Moyes zdobył dziś swoje pierwsze trofeum w Manchesterze, strach liczyć, które to było trofeum jego walijskiego grającego trenera. Warto podkreślić, że Szkot elegancko uchylał się od przypisywania sobie zasług za zwycięstwo, mówiąc, iż sam fakt przedsezonowego występu na Wembley jest skutkiem ubiegłorocznych triumfów Aleksa Fergusona.

Tego ostatniego, rzecz jasna, na stadionie nie było. Wbrew spodziewaniom niektórych moich kolegów, że będzie kierował drużyną z tylnego siedzenia, legendarny szkoleniowiec wybrał na razie niepokazywanie się na trybunach podczas meczów MU – nie chce, żeby kibice skandowali jego nazwisko, powiększając i tak wystarczająco dużą presję spoczywającą na następcy. Cokolwiek robi David Moyes, robi to na własny rachunek – a w świetle dzisiejszego popisu van Persiego jego niedawne słowa o Rooyneu potrzebnym klubowi jako zmiennik Holendra brzmią po prostu jak trzeźwy opis sytuacji.

O Rooneya się martwię. Niezależnie od jego perypetii transferowo-kontraktowych, niezależnie od tego, czy skończy w MU, czy w Chelsea, Anglik musi wyrwać się z przeklętego kręgu trapiących go kontuzji; musi regularnie trenować i grać. Ostatnie tygodnie, okres przygotowawczy do sezonu przedmundialowego, zostały w tym sensie zmarnowane…

Nie martwię się natomiast o Wilfrieda Zahę. Owszem, dziś często tracił piłki i miał problemy z precyzją dośrodkowań. Owszem, czasem niepotrzebnie próbował dryblingu, zamiast wybierać prostsze rozwiązania, ale jego ruchliwość i nieustanny – przyznajmy: zaspokajany przez chętnie do niego podających kolegów – apetyt na wzięcie udziału w akcji, przypominał Cristiano Ronaldo w początkach kariery na Wyspach. Akurat nadmiaru grepsów Moyes zawsze potrafił swoich zawodników oduczyć – z Zahy (i młodego Januzaja, obok Welbecka bodaj najjaśniejszego punktu ostatnich tygodni w MU) będą jeszcze ludzie; sprawa obsady prawego skrzydła, która kłopotała Fergusona po problemach ze zdrowiem Valencii i stracie formy Naniego, wydaje się zamknięta.

Tyle na dziś. W sumie: jeszcze jeden mecz z przedsezonowego tournee. Niezbyt wiele walki (wyjąwszy starcia między Vidiciem i Holtem), niezbyt szybkie tempo, niezbyt głośne trybuny, niezbyt wiele odpowiedzi o dalsze wzmocnienia MU (kto za plecami van Persiego: jeśli nie Fabregas czy Modrić, to może chociaż Fellaini; choć taki Michael Cox stawia odważnie na Danny’ego Welbecka). Bezproblemowa wygrana na Wembley przyniosła pewnie Davidowi Moyesowi chwilę oddechu, ale w najbliższą sobotę nikt już nie będzie o niej pamiętał. Swansea, której Michael Laudrup nie porzucił dla żadnej lepszej posady, wydaje się mocniejsza niż przed rokiem. O Manchesterze United na razie nie można tego powiedzieć.

PS „Tyle na dziś”, napisałem, bo prace nad tegorocznym „Przewodnikiem po Premier League” zostały już rozpoczęte, a co czeka nas w ciągu prawie czterdziestu kolejnych weekendów, to sami dobrze wiecie. Książka, nie książka, blogować chyba nie przestanę 😉

Miasto pełne Messich

Była Barcelona. Wpadła na chwilę. Pokazała się światu, nader chętnie transmitującemu w 130 ponoć stacjach telewizyjnych debiut Neymara, zrobiła to na tle polskiego stadionu i polskiej drużyny, a ci z nas, którzy pamiętają jeszcze peerelowską siermiężność, mieli swój moment uniesienia, tak samo jak parę tygodni temu, gdy zobaczyli nad Wisłą, na innym imponującym obiekcie, inną megagwiazdę – Paula McCartneya.

Ach, nie będzie to oczywiście tekst o patriotycznych uniesieniach, choć Lechia wypadła zaskakująco dobrze, a fani Barcelony nie mieliby pewnie nic przeciwko temu, by jej dzisiejszy polski epizodzik otworzył równie wspaniały okres w historii klubu, co epizodzik poprzedni: rozpoczynające epokę Guardioli starcie z Wisłą w eliminacjach Ligi Mistrzów. Po prostu: była Barcelona, a my wzięliśmy z tej obecności tyle, ile potrafiliśmy. Czyli niemało. Już koło południa, kiedy podjechałem pod stadion po odbiór akredytacji, mijałem setki mówiących po polsku fanów katalońskiego klubu i przypominałem sobie wszystkie te pytania kierowane w ostatnich miesiącach także pod moim adresem: czy to w porządku, wiązać swoje serce i rozum z klubem grającym na co dzień daleko stąd. Przynajmniej w taki dzień nikomu nie trzeba się tłumaczyć, myślałem sobie, ciesząc się ich radością, że jednak mecz doszedł do skutku. Nawet jeśli ostatecznie na stadionie znalazło się też sporo „pikników”, po pierwsze – spotkałem również dużo takich, którzy w możliwości obejrzenia rezerw Barcelony (do Polski przyjechało kilkunastu zawodników Barcy B i Juvenil A) znajdowali frajdę godną konesera (wiedzieli, że za dwa-trzy lata niejeden z nich stanowić będzie o obliczu drużyny; coś podobnego przeżywałem patrząc na sparing Tottenhamu z Barcą, 4 lata temu podczas Wembley Cup), po drugie – szczerze mówiąc nie mam nic przeciwko „piknikom”, niech się cieszą futbolem w najlepsze. Dzisiejszy Gdańsk, Gdańsk pełen Messich, robił na przybyszu z południa bardzo przyjemne wrażenie. Także przy minucie ciszy przed meczem i także po golach Lechii, gdy patrzył na szalejących z radości dzieciaków w koszulkach… Blaugrany (okrzyków o ogrywaniu „k…” nie słyszał, a faceta przede nim na trybunie prasowej, zajmującego się oglądaniem w internecie zdjęć samochodów – nie były bardzo bite, o ile zdążyłem zauważyć – zobaczył dopiero podczas przerwy w grze na parę minut przed końcem) .

Barcelona wpadła na chwilę. Inaczej być nie mogło. Ci, którzy czytali „Barcę” Grahama Huntera wiedzą, że Pep Guardiola – jako były piłkarz pamiętający świetnie frustrację niekończących się podróży, oddalenia od rodziny, czasu marnotrawionego w hotelach i na lotniskach – wprowadził w klubie nowe zasady, i kiedy się da Katalończycy ruszają na mecze wyjazdowe o poranku, by na miejscu odbyć sjestę, zagrać i niemal natychmiast odlecieć. W skali sezonu daje to setki godzin oszczędności – setki godzin nieuniknionej i zabijającej wszelką kreatywność nudy. Nawet na miejscu, w Barcelonie, zespół w dniu meczu odbywa zwykle krótką rozgrzewkę, później zaś zawodnicy wracają do domów i na Camp Nou stawiają się dopiero na 90 minut przed pierwszym gwizdkiem.

Jak się ze sobą nie nudzić – jedna z podstawowych kwestii przy budowaniu maszynki do wygrywania. Jak odzyskać świeżość i wejść w nowy kierat, w którym trzeba będzie chodzić najbliższe 11 miesięcy, aż do mundialu w Brazylii, rozgrywając po drodze – poznaliśmy takie statystyki przy okazji Pucharu Konfederacji, wieńczącego sezon największych gwiazd także tej drużyny – nawet 80 spotkań. Tu akurat zmiana trenera może Katalończykom wyjść na dobre, podobnie jak transfuzja do przedniej formacji brazylijskiej świeżej krwi, bo dziś, nawet zważywszy na towarzyskie okoliczności i półtowarzyski skład, za dużo oglądaliśmy człapania w stylu najsłabszych występów klubu z poprzedniego sezonu, również z Rourą na ławce.

Choć w przypadku transfuzji do Barcelony nigdy nic nie wiadomo – i mecz z Lechią oczywiście odpowiedzi na pytanie, czy Neymar wpasuje się w drużynę, nie przyniósł. Simon Kuper, piszący o Katalończykach w dziewiątym numerze „Blizzarda”, zwraca uwagę, że polityka sprowadzania co jakiś czas przez klub piłkarzy ze światowego topu często kończy się klęską. Henry, Ibrahimović, ba: nawet David Villa mieli trudności z wkomponowaniem się w wypracowywany przez lata nauki w La Masii system. O powodzeniu akcji na tym poziomie decyduje często ułamek sekundy – tłumaczył to dawny dyrektor wykonawczy klubu Joan Oliver – jeśli piłkarz potrzebuje więcej czasu, żeby zrozumieć, co zamierza jego partner, wszystko bierze w łeb. Oto dlaczego nienajwybitniejszy przecież, za to wychowany w La Masii Pedro radzi sobie w tym dziwnym klubie lepiej niż niejeden gwiazdor z importu. Oto dlaczego z zawodników dziś występujących zwrócił moją uwagę Sergi Roberto, żwawo biegający między oboma polami karnymi, nieustannie blisko piłki – pokazujący się kolegom i widzący ich, gotów do sformułowania trójkąta (zakończona strzałem akcja z Songiem i Messim w dziesiątej minucie). Messi zaczął świetnie, trzykrotnie rozprowadzając po prawej Alexisa Sancheza, później jednak piłkarze Lechii odcinali go od podań, a i on wracał się w poszukiwaniu wolnego miejsca rzadziej niż np. zaskakująco dobry z mojej perspektywy Matsui i niewątpliwy bohater meczu, nie tylko z powodu pięknej bramki, Grzelczak. Reszta, jak myślę, odstawała, szczególnie podwójnie odpowiedzialny za bramkę Lechii (bezsensowne wybicie na róg, odpuszczenie Bieniuka…) Bartra. Będzie miał problem Gerardo Martino ze środkiem obrony, bo przecież zanim debiutujący dziś w drugiej połowie, spokojny i nieźle się ustawiający, ale kruchy Bagnack zacznie częściej pojawiać się na boisku, musi upłynąć jeszcze sporo czasu.

Na koniec miałbym więc ochotę napisać, że wiem tyle, ile już wiedziałem: przed Martino iście paisleyowskie wyzwanie (jak pisał o przejmującym Barcę po Guardioli Vilanovie Lluis Regas, porównując to z dziedziczeniem Liverpoolu po Billy Shanklym); nie sądzę, by kiedykolwiek pozwolił na podobną nieruchawość swoich zawodników, zwłaszcza bez piłki, jak dzisiaj zrobił to Jordi Roura.

Byłoby to jednak zakończenie niesprawiedliwe. Wiem tyle, ile już wiedziałem, ale jeszcze coś nowego. Warto czasem przyjść na polski stadion i obejrzeć polską drużynę. Nie śmiałem się z tańczącego przy linii bocznej Michała Probierza.

Bale. Wpis autoterapeutyczny

Podobno racjonalność jest ostatnią rzeczą, której moglibyśmy spodziewać się po świecie piłki nożnej i faktycznie: patrząc na kwoty transferowe na przykład, trudno byłoby z taką opinią się spierać. A jednak kibic średniego klubu, którego największa gwiazda dochodzi w pewnym momencie do wniosku, że lepiej mu będzie w klubie galaktycznym, musi mieć poczucie, że futbol jest racjonalny. Do bólu.

Z perspektywy Garetha Bale’a chęć przejścia z Tottenhamu do Realu wydaje się przecież oczywistością. Znakomity 24-latek wyrósł w ciągu ostatniego roku o głowę ponad swoich kolegów, a z pewnością wyrósł także ponad aktualne możliwości swojego klubu. Poświęcać jeszcze jeden rok króciutkiej kariery na walkę o jakieś czwarte miejsce w Premier League, spędzać czwartkowe wieczory na bieganiu za piłką w Lidze Europejskiej, podczas gdy wszystko, co najważniejsze, rozgrywa się we wtorki i środy w Lidze Mistrzów? Stara się o niego Real Madryt, najbogatszy i jeden z kilku najsłynniejszych klubów świata. Stara się o niego TERAZ. Dlaczego miałby czekać jeszcze rok, skoro za miesiąc czy dwa jakiś Charlie Adam albo inny Ryan Shawcross może mu złamać nogę i marzenia o staniu się drugim Ronaldo rozwieją się na wietrze, choćby tym znad Britannia Stadium?

Czytelnicy książki „Futbol jest okrutny” wiedzą, że z odejściem Bale’a godziłem się już wczesną wiosną, nie wiedząc jeszcze, jak zakończy się sezon 2012/13. W momencie, gdy fantastycznym strzałem zza pola karnego przesądził o zwycięstwie nad Sunderlandem w ostatniej kolejce – zwycięstwie daremnym, bo w tym czasie Arsenal wygrywał na boisku Newcastle – racjonalne z perspektywy Walijczyka wydawało się właśnie odejście. Owszem, istniały i istnieją sposoby na zaklinanie rzeczywistości, zarówno z kategorii romantycznych, jak i – powiedzmy – pozytywistycznych. Te pierwsze mówią o więzi z trenerem, który wymyślił mu nową pozycję na boisku, o małej córeczce, której życia nie chciałby narażać na gwałtowną zmianę (rodzice podobnych maleństw wiedzą, że to nietrafny argument, i przeprowadzkę trudniej zorganizować w wieku późniejszym), o tym, że świetnie się czuje wśród kumpli z White Hart Lane, że jest skromnym chłopcem, spędzającym każdą wolną chwilę z rodzicami w Walii itp., itd. Te drugie mówią, że Tottenham i Andre Villas-Boas wciąż pozostają dla niego stworzeni: że w Londynie może się jeszcze wiele nauczyć, a w Madrycie (patrz Luka Modrić) nie będzie miał tyle swobody…

Kibic średniego klubu zna te wszystkie argumenty na pamięć. I dodaje kolejne: że Bale dopiero co podpisał kontrakt czyniący go jedną z twarzy Premier League. Że brał udział w promocji nowych strojów Tottenhamu i że w koszulce tej drużyny wystąpił obok Messiego na okładce Fify 14. Że klub wzmacnia się właśnie, i że z Paulinho, Chadlim, a najprawdopodobniej także Soldado, w przypadku pozostania Bale’a miałby najmocniejszy skład w historii występów w ekstraklasie – z pewnością pozwalający myśleć o czwartym (drżyjcie, Kanonierzy) miejscu. Że oferuje Walijczykowi nowy, rekordowo wysoki kontrakt, pozwalający na odejście za rok…

Kibic średniego klubu wylicza to wszystko i… nie wierzy. Ma w pamięci trofea, które nazbierali po odejściu Carrick, Berbatow czy Modrić (zgoda, ten ostatni nie został jeszcze  mistrzem Hiszpanii i Ligi Mistrzów nie wygrał, ale jego gola przeciwko MU na Old Trafford nie sposób wymazać z historii Champions League) – ale też i te, które zgromadzili inni uciekinierzy z północnego Londynu, Fabregas, van Persie czy Nasri. Trochę mu smutno, kiedy to pisze, bo wyobraził już sobie nowy, grający w ustawieniu 4-3-3 Tottenham, z Paulinho, Sandro i Dembele w środku, a przed nimi Lennonem lub Chadlim, Soldado i Bale’em – i były to przyjemne wyobrażenia. Przeżył już jednak wystarczająco wiele wakacji pod znakiem bolesnych rozstań, by teraz stąpać twardo po ziemi. Nawet sumując kwoty wydane na nowych piłkarzy, nie umie wymyślić innego sposobu na domknięcie budżetu, jak sprzedaż swojego najlepszego zawodnika.

Powiedzcie mi, że nie wytrzymałem nerwowo, brytyjska prasa dała się zwieść plotkom, w których produkowaniu hiszpańskie media nie mają sobie równych, a szczęśliwy i skoncentrowany na przygotowaniach do sezonu Gareth Bale podpisze nowy kontrakt z Tottenhamem.

Bielsyfikacja Barcelony

Marcelo Bielsa – o tym szaleńcu należałoby napisać nie rozdział następnej książki, ale książkę całą. Argentyński trener wyrósł wszak w XXI wieku na postać kluczową dla rozwoju światowej myśli szkoleniowej, zapewne ważniejszą – jako teoretyk, a nie tylko praktyk – od Mourinho, Wengera czy Fergusona razem wziętych. „Futbol w ostatnich latach przechodził proces bielsyfikacji” – pisze o tym Jonathan Wilson. Dziś w zasadzie wszystkie najlepsze drużyny świata próbują odebrać piłkę najwyżej, jak się da, i strzelić bramkę, błyskawicznie przechodząc od obrony do ataku. To wymaga od środkowych obrońców umiejętności panowania nad futbolówką, nietracenia jej pod presją, niepanikowania, kiedy goni ich dwóch czy trzech rywali, a wreszcie (czy raczej: jak najszybciej) celnego jej podania – cech kto wie, czy nie ważniejszych u współczesnego stopera od gry głową czy sztuki wślizgu. Jak to mówią eksperci od tiki-taki, najbezpieczniejszy sposób na nietracenie goli to nietracenie posiadania piłki, utrzymywanie się przy niej, a w przypadku straty – agresywny, niestrudzony pressing; wszystko na dość niewielkiej przestrzeni, bo przecież obrona takiej drużyny również jest wysoko ustawiona.

Schody – i interesujące nas dziś, w momencie zatrudnienia przez Barcelonę ucznia i dawnego podopiecznego Marcelo Bielsy, różnice – zaczynają się w momencie, kiedy po odzyskaniu piłki Bielsa domaga się natychmiastowego przejścia do kolejnego ataku, a kolejni szkoleniowcy katalońskiego klubu sam odbiór uważają za sukces i dopuszczają cierpliwe rozgrywanie aż do znudzenia rywala (choć, jak pokazał w dziewiątym numerze kwartalnika „Blizzard” Simon Kuper, u podstaw gry Katalończyków leży również założenie, że jeśli udało się piłkę udało się odebrać na połowie rywala, decydujący cios należy zadać od razu); mimo tych różnic bielsistów i wyznawców tiki-taki łączy przekonanie, że posiadanie piłki jest elementem gry obronnej.

Oto dlaczego „arcykapłan” Bielsa, jak nazywa go Wilson, często używa środkowych pomocników w roli obrońców – Medela w Chile, Martineza w Athleticu (często obrońców jest zresztą trójka – u Bielsy, jak u van Gaala w Ajaksie czy Cruyffa w Barcelonie trójkę graczy ofensywnych z trójką defensorów wielokrotnie łączył diament złożony z zawodników środka pola); oto dlaczego podobny zabieg zastosował Guardiola z Mascherano. Oto dlaczego szykujący się do podjęcia pracy trenerskiej w Barcelonie Pep pojechał do Ameryki Południowej, gdzie uciął sobie ponoć dwunastogodzinną pogawędkę z Bielsą przy grillu, oto dlaczego – uwiedzeni świeżością ich idei – w ślad za Bielsą i Guardiolą zaczęli iść młodsi, np. Klopp czy Villas-Boas.

Tak, o Bielsie z pewnością powstanie rozdział następnej książki. Tu zauważmy jedynie, że choć jego wpływ na rozwój myśli trenerskiej jest ogromny, sam nie dostał nigdy szansy w wielkim klubie i że najprawdopodobniej nigdy jej nie dostanie. Ktoś, bodaj czy znów nie Wilson (nie mam ze sobą na urlopie wszystkich fiszek; wpis niniejszy powstaje w sensie ścisłym pod gruszą), zestawiał go z Brianem Cloughem i przypominał klęskę tego ostatniego w Leeds: jako nieidący na kompromisy ideolog Argentyńczyk potrzebuje zwykle sporo czasu na przekazanie założeń swojego systemu nowym podopiecznym, a właściciele wielkich klubów nie mają zwykle tyle cierpliwości, co – dajmy na to – prezes Athleticu Bilbao. W wielkich klubach szansę dostają więc co bardziej pragmatyczni spośród jego wyznawców – w przypadku Barcelony Gerardo „Tata” Martino.

Przy wszystkich zestawieniach obu panów, które w sposób nieunikniony pojawiają się  w światowej prasie, tę jedną różnicę podnosi się bodaj najczęściej: Martino potrafi wziąć z obejmowanej drużyny to, co charakteryzowało ją przed jego przyjściem, jego rewolucje bywają aksamitne. Bielsa powiada, że gdyby piłkarze byli robotami, wygrywałby wszystko – ale że nie są, w końcówkach sezonów jego drużyny fizycznie nie wytrzymują wymogów narzuconego stylu gry; Martino potrafi się wsłuchać w swoich podopiecznych.

Inna sprawa, że tutaj o rewolucji w ogóle nie może być mowy, dlatego właśnie, że poprzedni szkoleniowcy Barcelony również byli bielsistami. Owszem, Martino nie jest Katalończykiem i nie pracował nigdy w Europie, ale język piłkarskiej taktyki jest przecież uniwersalny: pal licho, że Messi jak Martino urodził się w Rosario, a potem jak Martino grał w Newells Old Boys – ważniejsze, że parę lat później Guardiola piekł steki z Marcelo Bielsą. Co zresztą charakterystyczne: jeśli kierować się cytowanymi przez Grahama Huntera w jego świetnej książce o Barcelonie kryteriami zatrudnienia, jakie musiał spełnić następca Franka Rijkaarda na posadzie trenera (sporządził je wiceprezes klubu Marc Ingla) – Martino, w odróżnieniu od np. bardzo poważnie branego wówczas pod uwagę Jose Mourinho, spełnia je wszystkie. Rozwój, nie rewolucja; odświeżenie, ale idące dalej niż np. powierzenie drużynie kolejnemu z człowiekowi z La Masii – wygląda to na wyciągnięcie wniosków z tego, co spotkało Barcelonę w dwumeczu z Bayernem (a Hiszpanię w finale Pucharu Konfederacji)… Tiki-taka szybsza i bardziej intensywna – nie wiem, jak państwo, i nie wiem, jak np. 33-letni już Xavi, ale ja taką Barcelonę obejrzę z przyjemnością.