Precz z piłką nożną

Do premiery książki miesiąc, więc liczę na Waszą wyrozumiałość: powoli wszystko zaczyna mi się z nią kojarzyć. Inna sprawa, że promowana jest m.in. frazą: „Wiecie, jak to jest żyć z perspektywą wykitowania podczas meczu, w dodatku perspektywą naukowo potwierdzoną? Dlaczego ministerstwo zdrowia, a niechby nawet ministerstwo sportu nie informuje, że oglądanie Tottenhamu może być przyczyną wielu groźnych chorób?”. Kiedy ćwierknąłem po meczu, że jestem umęczony kibicowaniem tej drużynie, mój tajmlajn zaczął się uginać od podobnych wyznań fanów Liverpoolu, Newcastle, Reading, a nawet Chelsea i Arsenalu. „Ja się dzisiaj tyle nacierpiałem, że nie zauważyłem słońca, które ponoć wylazło, jak ludzie wkoło gadają. Precz z piłką nożną” – dopisał się Rafał Stec. „Naturalny stan kibica to gorzkie rozczarowanie, niezależnie od wyniku meczu” – to niezawodny w tym kontekście Nick Hornby. Spotykałem wiecznie sfrustrowanych kibiców Barcy i Realu, MU i MC, Chelsea i Arsenalu (choć dziś przede wszystkim nie chciałbym być w skórze fanów QPR, które przez dobrą godzinę grało w dziesiątkę, wyszło na prowadzenie na pięć minut przed końcem po pięknym golu Remy’ego i straciło zwycięstwo w 94. minucie; o tym, co się wydarza w „Fergie Time”, też nastukałem całkiem sporo). Za każdym razem kontekst był zapewne inny – gdzieś niewygrana drugi raz z rzędu Liga Mistrzów, gdzieś przedwczesne odpadnięcie z tejże, gdzieś wypuszczona szansa na mistrzostwo, gdzieś zastąpienie wystarczająco dobrego trenera trenerem, który okazał się beznadziejny, itd., itp. – samą wyliczanką powodów do utyskiwania na pieski los kibica mógłbym zająć Wam resztę wieczora.

Może zresztą nie ma powodów do aż takiego desperowania. Tottenham grający z Evertonem bez Bale’a, Lennona i Defoe’a; grający kilkadziesiąt godzin po wyczerpującym spotkaniu z FC Basel, w którym również trzeba było gonić wynik, zdołał zremisować mecz, o którego wynik drżałbym także przed rozpoczęciem sezonu. Owszem: żegnam się od jakiegoś czasu z marzeniami o powrocie do Ligi Mistrzów, ale nie z powodu remisu z Evertonem. Punkty, których zabraknie, potracono już na starcie rozgrywek – zwłaszcza w ostatnich minutach meczów z Newcastle, WBA, Norwich… Jeżeli z czegoś się składa klubowe DNA, to właśnie z trwonienia ciężko zazwyczaj wypracowywanej przewagi i wywracania się na ostatniej prostej. „Okropnie źle znoszę moment, w którym moja drużyna obejmuje prowadzenie – zapisałem w innym miejscu książki – kiedy za chwilę je straci, będzie bardziej bolało”. Nic dziwnego więc, że gdy dzisiejszego popołudnia Adebayor wyprowadził drużynę na prowadzenie już w 34. sekundzie, strzelając najszybszego gola w tym sezonie Premier League, moje nienajlepsze przeczucia co do wyniku końcowego jeszcze się pogorszyły. „Oczywiście za wcześnie”, pomyślałem…

Miałem jednak nie desperować. Miałem zauważyć np., że mimo wspomnianych wyżej nieobecności i zmęczenia, drużyna radziła sobie nieźle. Że Adebayor – wreszcie! – zaczął trafiać i generalnie grać coraz lepiej. Że za jego plecami bardzo przyzwoicie radzili sobie również skuteczny ostatnio Sigurdsson, a zwłaszcza Lewis Holtby, którego skuteczność podań – 92 proc. – musiała imponować, zważywszy na fakt, ile z nich służyło przyspieszaniu gry i było odgrywanych bez przyjęcia. Że w ogóle statystyki wyglądały nieźle: posiadanie piłki 62-38, podania: 516-309, precyzja tychże: 87-69, strzały 20 (w tym celnych 7) do 9 (celnych 4). Ależ te statystyki potrafią kłamać… Jeśliby je pominąć, należałoby z tego spotkania zapamiętać ledwo zipiących Dembele i Parkera – niby starających się jak zawsze, ale tym razem o ułamek sekundy spóźnionych z próbą strzału czy podaniem, czego efektem były – również do zapamiętania – te wszystkie malownicze przejawy irytacji Kyle’a Walkera, ganiającego wzdłuż linii bocznej, żeby złapać niecelnie zagrywane piłki, albo rozkładającego bezradnie ręce, bo się podania nie doczekał. Zresztą wśród statystyk należałoby również uwzględnić fatalne rzuty rożne gospodarzy, wyłapywane z jednym wyjątkiem przez Tima Howarda albo wybijane przez obrońców. Jeśli o rzutach rożnych mowa: czyżby Tottenham przestał ćwiczyć obronę przed nimi na treningach? W ostatnim czasie traci w ten sposób gola za golem.

Ach prawda, miałem nie desperować. Wypada docenić walkę do końca. Wypada pochwalić zmiany, których dokonał AVB – ja wiem, że Huddlestone jest wolny i do gry pressingiem nie bardzo się nadaje, ale jeśli chodzi o wizję i zasięg jego podań wciąż pozostaje wśród najlepszych graczy Premier League (a i Tom Carroll nie traci głowy, kiedy ma futbolówkę przy nodze). Ci, którzy buczeli, kiedy Portugalczyk zdejmował Moussę Dembele i wprowadzał na jego miejsce grzejącego ostatnio ławę Anglika, powinni się przyznać do błędu.

Miałem nie desperować także dlatego, że graliśmy z Evertonem – drużyną, która nawet bez Fellainiego i Pienaara potrafi uprzykrzyć życie każdemu. Niezrażeni fatalnym początkiem, wślizg za wślizgiem i podanie za podaniem goście byli jak to zwykle oni: szybsi, agresywniejsi w walce o piłkę, operujący prostszymi środkami. Bramka dla nich wisiała w powietrzu jak Jagielka na ramionach Vertonghena. Mirallas, kolejny, cholera, znakomity Belg, tuż po przerwie strzelił drugą – chciałoby się rzec – w stylu nieobecnego Bale’a. Nieźle radził sobie młody Barkley, asekurowany w drugiej linii przez Heitingę, David Moyes zaimponował wprowadzeniem na drugą połowę Jelavicia, a Anichebe nie odpuścił Dawsonowi ani przez moment (gdyby lepiej strzelał, albo gdyby Lloris nie wykazał się w końcówce klasą, Nigeryjczyk byłby bohaterem meczu).

Że niby miałem nie desperować? Sprawozdawca „Independenta”, jakbyście nie wiedzieli, uznał to spotkanie za jeden z meczów sezonu, ze wszystkim, co najatrakcyjniejsze w Premier League: „Był szybki gol, kontrowersyjny gol, piękny gol i gol w końcówce – pisał. – Obie strony wychodziły na prowadzenie. Futbol był szybki, zacięty, siłowy i waleczny. Było nawet furiackie rzucanie piłką” – to ostatnie w wykonaniu wspomnianego Walkera, po niecelnym podaniu Holtby’ego. Jako arcymistrz złudnych pocieszeń znajduję jednak coś lepszego niż zdania Jacka Pitta-Brooke’a: jak już Arsenal zagra ten mecz zaległy i przeskoczy nas w tabeli – powiadam sobie – to on będzie w mniej komfortowej psychicznie sytuacji ściganego.

Tak czy inaczej, to jeszcze trochę potrwa. Jestem kibicem Tottenhamu, co oznacza, że ciągu minionych dwudziestu pięciu lat, ze dwadzieścia trzy razy nie miałem naprawdę udanej końcówki sezonu. Przywykłem, jednym słowem, a jutro – podczas derbów Manchesteru – nie będę musiał o tym myśleć. „Precz z piłką nożną”, dałem tytuł. Najgorsze w kibicowaniu jest to, że nie przetrwa doby.

Pożegnanie z Gallasem

Jednym słowem: koszmar. Nawet nie wynik, który udało się doprowadzić do przyzwoitego, ale jego konsekwencje, które odczujemy w ciągu najbliższych kilkunastu dni. Fakt, że przygoda z Ligą Europejską wciąż się nie skończyła, a przecież i tak się skończy – rozczarowaniem, bo taką przebodli mnie drużyną. Że po odrodzeniu, o jakim mówiło się przy okazji zwycięstwa w Swansea, nie został ślad. Że w obronie wyglądało to tragicznie. Że przed ostatnią batalią o awans do Ligi Mistrzów kluczowi zawodnicy są kontuzjowani.

Tak, wiem: wszyscy rozpisują się teraz o stanie kostki Garetha Bale’a, koszmarnie skręconej podczas jednego z licznych bezproduktywnych zrywów tego zawodnika w trakcie dzisiejszego spotkania; podczas zrywu szczególnie absurdalnego, bo podjętego w 92. minucie, kiedy Tottenham po kontuzji Gallasa grał już w dziesiątkę, a Walijczyk pełnił rolę lewego obrońcy. Łatwo sobie wyobrazić, jak strasznym ciosem dla drużyny i samego piłkarza może być ta kontuzja – w takim momencie sezonu, w życiowej formie, kiedy strzelał gola za golem… Zacznę jednak od Lennona, w poczuciu, że zawodnik ten niesłusznie pozostaje w cieniu słynnego kolegi, a jego praca – także w pressingu i defensywie – wciąż pozostaje niedoceniana. Niewykluczone, że gdyby przy stanie 0:0 Anglik nie zgłosił kłopotów z kolanem, ten mecz wyglądałby inaczej, a gra ofensywna gospodarzy nie opierałaby się wyłącznie na lewej stronie…

Inna sprawa, że nie ofensywa, albo nie wyłącznie ofensywa była dziś problemem. Zazwyczaj nie lubię zbyt prostych odpowiedzi i łatwego zwalania winy za kiepską postawę całej formacji na jednego piłkarza, ale dziś nie potrafię znaleźć innego wytłumaczenia: przyczyną totalnego chaosu w grze obronnej, nieudanych pułapek ofsajdowych, niedogadania, kto kogo kryje podczas akcji i w trakcie rzutów rożnych, był William Gallas. Po piłkarzu tak rutynowanym oczekiwalibyśmy komunikowania się z kolegami, uprzedzania i doradzania, a nie powiększania bałaganu. Znamienne, że pierwsza – po wymuszonym kontuzją zejściu Lennona – zmiana Andre Villas-Boasa polegała na wprowadzeniu Dawsona, który bałagan ten opanował przynajmniej w stopniu podstawowym. Znamienne też, że w końcówce sam Gallas uznał, iż nagrał się już w tym spotkaniu i mimo że limit zmian był wykorzystany, poszedł sobie do szatni zamiast chociaż asystować kolegom. Nie będę płakał, jeśli się okaże, że był to jego ostatni mecz w Tottenhamie.

Kolejny już raz w Lidze Europy AVB postawił na rotację w defensywie, a nie z przodu. Kolejny raz (patrz inny koszmar – rewanżowego meczu z Interem) z opłakanym skutkiem. Naprawdę nic a nic nie przesadzam: gdyby nie kiepska skuteczność Szwajcarów i kilka niezłych interwencji Friedela, goście mogli strzelić w Londynie nawet sześć bramek – podczas gdy Tottenham zmarnował tylko jedną naprawdę dobrą okazję, kiedy w 45. minucie uderzenie Scotta Parkera otrzymało nominację do pudła sezonu. Akcje rozwijały się wolno, brakowało przestrzeni między liniami, brakowało ruchu.

Owszem, byli piłkarze, którzy w tym meczu silnie mi zaimponowali. Nazywali się Marco Streller, Mohamed Salah i Valentin Stocker; wcale bym się nie zdziwił, gdyby w przyszłym roku wszyscy trzej zostali ściągnięci do Premier League (szybkiego Salaha, który ośmieszał zarówno Assou-Ekotto, jak później Vertonghena, oglądało już ponoć Newcastle). Wszyscy trzej mieli udział przy pierwszej bramce, wszyscy dawali się we znaki obrońcom i drugiej linii Tottenhamu. Nie oni jedni: mówiąc, że Tottenham jest faworytem, nie doceniliśmy rywala, zapomnieliśmy o jego występach w Lidze Mistrzów i punktach wyrywanych MU czy Bayernowi. Podczas ostatniego pół godziny, kiedy po zmianach w ustawieniu gości Tottenham nie był w stanie wymienić trzech składnych podań, wielu widzów musiało dojść do wniosku, że tak wymagającego rywala jeszcze w tym sezonie na White Hart Lane nie oglądało.

Co się zaś tyczy gospodarzy… Nienawidzę takich alibi. Nie znoszę mówić o zmęczeniu sezonem i grze w systemie czwartek-niedziela, nie lubię zasłaniać się kontuzjami Sandro, Defoe’a, Lennona, Bale’a albo obniżką formy po wielomiesięcznych przerwach w grze Parkera czy Assou-Ekotto. Wyobrażam sobie jednak, że w niedzielę z Evertonem w drugiej linii zagrają Parker i  Livermore, a przed nimi, nie na swoich pozycjach, Dembele, Sigurdsson i Dempsey… Wyobrażam sobie i przeklinam kibicowski los, którzy zmusi mnie do obejrzenia tego meczu. Do niedzieli zatem. To dopiero będzie koszmar.

Ile Messiego w Barcelonie

1. Wszyscy mówią o kontuzji Messiego, a ja sam nie wiem, czy w rewanżu to Javiera Mascherano nie będzie bardziej brakować Barcelonie (wytęż wzrok i znajdź zdrowego środkowego obrońcę Katalończyków; na razie doliczyłem się Pique). Przyznam zresztą, że sama wiadomość o tej kontuzji podziałała na mnie uspokajająco. Trochę tak, jak z niecelnym podaniem Andrei Pirlo, które dało Bayernowi pierwszego gola w meczu z Juventusem – otrzymaliśmy wreszcie dowód na ludzką naturę Argentyńczyka. W kontekście jego niezwykle długiej serii występów, nieprzerywanych w zasadzie od czasu faulu Ujfalusiego z września 2010, naczytałem się tylu zdumiewających teorii spiskowych: że gra na jakimś tajemniczym, niewykrywalnym podczas kontroli dopingowych koksie, że łyka w przerwie pigułki, że jeszcze w czasach szczenięcych faszerowano go hormonem wzrostu…

Niby lubię, jak ludzie bałwanieją do kwadratu, ale lubię też proste wyjaśnienia bałwańskich teorii, np. takie, że od czasu gdy Pep Guardiola zaczął go ustawiać jako „fałszywą dziewiątkę”, Messi jest mniej narażony na grę w sąsiedztwie ostro grających stoperów (zobaczcie na grafice Opty, gdzie operował najczęściej podczas meczu z PSG), albo że nietypowa budowa ciała powoduje, iż lepiej od rywali utrzymuje równowagę, a w końcu: że dieta bez ukochanych dawniej kanapek z chorizo i napojów gazowanych, za to z większą ilością ryb, zwyczajnie mu służy.

2. Niczego nie wiem o paryskiej diecie Beckhama, ale oglądając statystyki z wczorajszego występu muszę przyznać, że jest niezła. W pierwszej połowie 38-latek przebiegł więcej niż ktokolwiek z pozostałych piłkarzy; kłopot w tym, że w zasadzie na bieganiu się skończyło. Nie było asysty, nie było strzału z wolnego, nie było dośrodkowania na główkę, choć było – zwłaszcza w pierwszej fazie meczu – kilka precyzyjnych, zmieniających stronę gry podań do Jalleta i Maxwella. Chyba jednak nieprzypadkowo PSG zaatakowało energiczniej dopiero po zejściu Anglika i wejściu Verrattiego. Przeciwko piłkarzom tej klasy, co Xavi i Iniesta, nawet młodszy Beckham nie wybiegałby wiele; piszę o nim jedynie dlatego, że był ostatnim przedstawicielem piłkarskiej Anglii w Lidze Mistrzów. Nie licząc sędziego Clattenburga oczywiście.

3. A propos arbitrów. Jak zwykle na tym etapie Ligi Mistrzów, sędziowanie wybija się na plan pierwszy. Gol Ibrahimovicia ze spalonego, podobnie jak wcześniejsze puszczenie gry po zderzeniu dwóch piłkarzy Barcelony wypaczyło wynik i musiało zirytować Tito Vilanovę (powrót na ławkę po dwumiesięcznym leczeniu!), Carlo Ancelotti złościł się z kolei po karnym dla gości – ale w tym przypadku Sirigu ewidentnie zahaczał Sancheza. Dobrze, że na żadnej z ławek nie siedział Jose Mourinho, bo tak mówilibyśmy tylko o sędziowaniu.

4. Barcelona nie wygrała, Barcelona nie zdominowała rywala, Barcelona straciła nie tylko kluczowego zawodnika, ale także bramkę w ostatniej akcji meczu, podczas której nie popisał się jej bramkarz, Barcelona miała kłopoty w defensywie (dawno żaden z rywali nie wystawił przeciwko niej tak ofensywnego kwartetu jak Ibrahimović, Pastore, Moura i Lavezzi) i w ataku (obroną PSG znakomicie dyrygował Thiago Silva). Wniosek? Oni ewidentnie są do ogrania – nawet jeśli jeszcze nie w ćwierćfinale i niezależnie od kwestii, czy Leo Messi będzie zdrów jak ryba.

To potrwa

Osiem kolejek, „osiem meczów finałowych”, jak lubią powtarzać na konferencjach prasowych trenerzy drużyn pogrążonych w kryzysie, a przynajmniej próbujących poradzić sobie z narastającą presją. Po wczorajszych wynikach wiemy przynajmniej jedno: że to jeszcze trochę potrwa. Mówiąc precyzyjniej: potrwa do samego końca, do ostatniej minuty ostatniej kolejki. Nie walka o mistrzostwo i o drugie miejsce wprawdzie, ale o awans do Champions League z całą pewnością. Znakomicie operujący liczbami Andre Villas-Boas ogłosił, że do zajęcia miejsca w pierwszej czwórce potrzeba 70 punktów, ale obawiam się, że źle policzył i że akurat teraz 70 punktów nie wystarczy. Nie mając w tym roku zbyt wielu świątecznych przygotowań zrobiłem sobie rozpiskę meczów, które przyjdzie jeszcze rozegrać Chelsea, Tottenhamowi, Arsenalowi, Evertonowi i Liverpoolowi. W pierwszym podejściu wyszło mi, że piłkarze Villas-Boasa, owszem, wywalczą 70 punktów, ale nie zajmą nawet miejsca piątego – będą punkt za Arsenalem, trzy za Chelsea i sześć za… Evertonem. Potem przestraszyłem się własnej śmiałości i zacząłem prognozy korygować, zwłaszcza w przypadku drużyny z Goodison Park. Część zresztą błyskawicznie skorygowała rzeczywistość: ani zwycięstwa Tottenhamu ze Swansea, ani porażki Chelsea z Southamptonem w swojej rozpisce nie przewidywałem.

Wszystko to potrwa więc do samego końca, igrając z naszymi nadziejami, łudząc, śmiesząc, tumaniąc i strasząc. Negatywną aurę wokół Beniteza, fatalną atmosferę i zanik motywacji w szatni, niepewność związaną z następnym menedżerem (byłżeby to Jose Mourinho?) i liderem drużyny (przedłużą kontrakt z Frankiem Lampardem? przypomną Johnowi Terry’emu, że wciąż potrafi dobrze się ustawiać?) równoważąc niewiarygodnym wciąż potencjałem tej drużyny (Oscar, Hazard, Mata…), jakże często marnowanym przy użyciu wulgarnej taktyki „długa piłka na Fernando”. Pozytywną aurę wokół Villas-Boasa, świetną atmosferę w szatni, życiową formę Garetha Bale’a równoważąc najtrudniejszym wśród drużyn czołówki kalendarzem, kryzysem formy obu napastników i wpisanym w klubowe DNA talentem do wywracania się na ostatniej prostej (AVB mówił coś o „winning mentality”? dawno się tak nie śmiałem). Nieoczywistą aurę wokół Arsene’a Wengera (kolejny sezon bez trofeum, z kolejnymi kwestionowanymi transferami i mnóstwem nieoczekiwanych wywrotek) równoważąc tym, że drużyna pozbierała się po raz kolejny (nawet Gervinho zaczął trafiać), od paru tygodni gra dobrze, a i rywali do końca sezonu ma stosunkowo łatwych…

Arsenal miażdżący Reading, Tottenham dowożący wygraną ze Swansea, Chelsea kapitulująca z Southamptonem – nieoczekiwanie meczem dnia stało się jednak spotkanie Sunderlandu z MU. Spotkanie z podtekstami, bo właśnie tu przed rokiem Czerwone Diabły pożegnały się z mistrzostwem Anglii i tu miejscowi kibice boleśnie upokarzali je wówczas ironicznymi przyśpiewkami. Zarazem: spotkanie w zasadzie bez historii, z odniesionym bez najmniejszego wysiłku zwycięstwem grających bez kilku kluczowych piłkarzy przyszłych zwycięzców Premier League, z jednym zaledwie słabym strzałem gospodarzy na bramkę de Gei. Spotkanie, o którym mówimy ze względu na kolejny w tym sezonie popis gry Michaela Carricka (zobaczcie imponujący diagram podań angielskiego pomocnika), oraz z powodu zwolnienia po jego zakończeniu menedżera gospodarzy, Martina O’Neilla.

W dzisiejszej prasie decyzję tę przyjęto ze zdziwieniem: O’Neill jeszcze w czasach Leicester wyrobił sobie mir wśród dziennikarzy, a i za rywala uchodził niewygodnego. Do czasu. Nienajlepsze pod koniec jego pracy wyniki Aston Villi można było wprawdzie tłumaczyć raptownym zakręceniem przez właściciela klubu kurka z pieniędzmi, ale w Sunderlandzie kurek był odkręcony, a wyników – zwłaszcza jeśli je zestawić z inwestycjami – nie było, podobnie jak nie było też stylu gry. Sunderland O’Neilla był jedną z drużyn grających w Premier League najbrzydziej – i mówiąc to nie mam na myśli wszystkich brutalnych wejść Lee Cattermole’a. Kupiony za 10 milionów Adam Johnson obniżył loty, podobnie jak niezły w pierwszej fazie sezonu Steven Fletcher, sytuacji nie ułatwiły kontuzje – nie tylko tego ostatniego, ale także wspomnianego Cattermole’a. Fatalna seria ośmiu meczów bez zwycięstwa prowokowała reakcję zarządu, zwłaszcza w kontekście kolejnych arcytrudnych spotkań: wyjazdów do Chelsea i Newcastle. Znamy ten sposób myślenia klubowych właścicieli: wyrwać zespół z letargu, potrząsnąć nim i wytworzyć wrażenie nowego początku przez zmianę szkoleniowca… Czasem się udaje, a skoro w Sunderlandzie mają już ponoć upatrzonego następcę (Steve’;a McClarena? Gusa Poyeta? Roberto di Matteo?), i w tym przypadku można powiedzieć, że to jeszcze trochę potrwa. A mówiąc precyzyjniej: potrwa do samego końca, do ostatniej minuty ostatniej kolejki.

Nie będziesz legendą, człowieku

Przyznaję: ostrzyłem sobie zęby na film Marcina Koszałki. Świetny operator i dokumentalista, bezlitośnie pokazujący „życie od kuchni”, obnażający domowe traumy – własne i najbliższych, przyglądający się zmaganiom z chorobą i starością wielkiego aktora Jerzego Nowaka, ale także ekstremalnym doświadczeniom wspinaczkowym Piotra Korczaka – towarzyszył z kamerą piłkarskiej reprezentacji Polski podczas przygotowań do Euro 2012 i w trakcie samego turnieju. „Dopuszczono go najbliżej, jak się da” – słyszeliśmy podczas miesięcy oczekiwań na premierę. W wywiadzie dla „Przekroju” Koszałka podgrzewał atmosferę: mówił o „poczuciu obcości, odrzuceniu, wielkiej samotności” Damiena Perquisa i o ściganiu się z czasem, lęku przed starością (która w przypadku piłkarza przychodzi nadspodziewanie szybko) kolejnego z bohaterów filmu – Marcina Wasilewskiego. Opowiadał o atmosferze szatni, afirmacji męskiego ciała i kulturze maczo, o piłkarzach jako „dorosłych dzieciach”, o byciu wyalienowanym wśród kolegów i wśród tłumów na trybunach. Brzmiało to wszystko bardzo dobrze i dotykało kwestii, którymi od lat się tu zajmujemy. „Wszyscy jesteśmy Koszałkami”, chciałoby się strawestować tytuł tamtego wywiadu – w gruncie rzeczy wszyscy chcielibyśmy być na jego miejscu.

Niestety, po obejrzeniu filmu mam wrażenie lizania cukierka przez szybę. Wysmakowane zdjęcia, mocne efekty dźwiękowe i udane animacje przykrywają smutną prawdę: reżyser nie zebrał tak naprawdę materiału, który wystarczyłby do opowiedzenia o kulisach przygody piłkarskiej reprezentacji Polski z mistrzostwami Europy. W mnóstwo miejsc go nie wpuszczono: inaczej niż np. w dokumencie Canal Plus, którego ekipa towarzyszyła reprezentacji Francji podczas mundialu 1998, nie śledzimy wydarzeń z perspektywy ławki rezerwowych, o szatni nie wspominając. Prawie nie słyszymy Franciszka Smudy, Kuby Błaszczykowskiego i innych liderów kadry; nie dowiadujemy się, jak dyskutują o meczach. Nie dostajemy podstaw do zgadywania, czy czerwona kartka Wojciecha Szczęsnego z Grecją leży u podstaw jego późniejszych słabszych występów w Arsenalu. Owszem, coś widzimy: kadrowiczów bawiących się jak dzieci na PlayStation, Perquisa rozmawiającego z córką na Skypie w hotelowym pokoju, miotającego się od ściany do ściany Wasilewskiego i analizujących przyczyny klęski masażystów (to tu pada wybitne zdanie: „ci, co najwięcej przeżywają, to te »farbowane lisy«…”), albo sypiącego anegdotkami Grzegorza Latę. Ciekawe to, dające do myślenia, ale jak na film o polskiej nadziei i klęsce na Euro – stanowczo za mało.

Za mało również, niestety, jak na osobny film o Perquisie – lub o Wasilewskim. W tej pierwszej historii mamy niemal wszystko, co potrzeba: atak Jana Tomaszewskiego, który nazwał ówczesnego zawodnika Sochaux „francuskim śmieciem”, jego mozolną walkę ze sobą, by wrócić do gry po kontuzji łokcia (świetne zdjęcia, przedstawiające zmaganie z bólem, to jedna z najlepszych stron filmu, pokazująca, ile cierpienia wiąże się z drogą na piłkarskie szczyty; podobne rzeczy udały się Koszałce w „Deklaracji nieśmiertelności”), osobność w reprezentacji – podkreśloną niezłymi scenami z udziałem niemówiących po francusku masażystów, a nade wszystko rodzinne napięcie. Mamy tu ojca, który bił małego Damiena i który przez lata nie potrafił mu powiedzieć, że go kocha, a teraz – przyciskany przez polskiego reżysera – zmaga się z poczuciem winy, i syna, dużego Damiena, który próbuje nie iść w jego ślady. Koszałkowy temat, a zarazem próba pokazania nam-kibicom twarzy idola, odartej z piarowskiego makijażu oficjalnych wypowiedzi nadzorowanych przez klubowego czy reprezentacyjnego rzecznika prasowego; twarzy, na której dostrzec można wtedy życiowe dramaty…

„Niemal wszystko”, napisałem, bo nie mogę pozbyć się wrażenia, że „Będziesz legendą, człowieku” to zaledwie szkic do portretu, kilka maźnięć pędzlem, do których musimy sobie dopowiadać możliwe sensy. Podobnie jest w przypadku Marcina Wasilewskiego – tu mamy temat na opowieść o starzejącym się, niepewnym przyszłości zawodniku (świetny fragment z podsłuchaną rozmową o nadziejach na transfer i komplikacjach ze startem w nowym klubie; przełamanie patosu, z jakim się zwykle mówi o uczestnictwie w wielkim turnieju); zawodniku rozsadzanym przez emocje, a zarazem toczącym heroiczny bój z językiem: walczącym o wysłowienie tych emocji i raz po raz potykającym się o kołaczące gdzieś w głowie gotowe klisze. Słucha się tego z napięciem, z zajęciem patrzy się na podwodne zdjęcia ubranego w reprezentacyjny strój obrońcy Anderlechtu, ale na samodzielny film nie wystarcza.

Niedosyt więc. Ani opowieść o nadziejach i klęsce polskiej reprezentacji, ani odsłonięcie napięć związanych z występami w niej „farbowanych lisów” (temat wciąż żywy po ostatniej kuriozalnej wypowiedzi Zbigniewa Bońka, dotykający także atmosfery wokół Ludovica Obraniaka), ani pogłębiony portret piłkarza. Jako człowiek życzliwy światu wyobrażam sobie, że Koszałka padł ofiarą umowy z PZPN i sponsorami: oczekiwano filmu o kadrze, więc robiąc, co może, pozostał przy tej koncepcji, choć zabrakło mu „mięsa”. Szkoda, bo filmu o Perquisie albo Wasilewskim zapewne nikt już nie nakręci. Miało być jak nigdy, a wyszło jak zawsze.

Łzy kibica

ja, owszem, będę płakał po Queens Park Rangers. Inaczej niż Michał Zachodny, choć – o paradoksie – wychodząc z podobnych przesłanek. Nie ze względu na sentyment do Harry’ego Redknappa, który przecież przyjmując propozycję Tony’ego Fernandesa świetnie wiedział, co robi, a i kontrakt, który wynegocjował, z pewnością do skromnych nie należał. Nie ze względu na grupę zawodników, wśród których wielu zdążyło się wypalić w poprzednich klubach, a ze wszystkich umiejętności związanych z profesjonalnym futbolem przy Loftus Road imponowało jedynie pieczołowitością przy podpisywaniu kwitków z wypłatami. Z pewnością także nie ze względu na ekscentrycznego właściciela, szastającego pieniędzmi populistę, wdającego się z kibicami w niepotrzebne dyskusje na Twitterze. Rzecz w tym, że kiedy myślę o losie takich klubów, wciąż odzywa mi się w głowie wyznanie Davida Conna, skądinąd kibica Manchesteru City, o tym, że w chwili sensacyjnego triumfu tej drużyny w ostatniej minucie ostatniego sezonu, ronił łzy nie tyle wzruszenia z powodu jej powrotu na tron, co „w nagłym powrocie dzieciństwa, w którym tak bardzo kochałem swój klub i nigdy nie myślałem, że ktokolwiek inny może być jego właścicielem”.
Chodzi mi więc o ludzi na dobre i złe związanych z klubem; ludzi, którzy odwiedzali Loftus Road może nawet na kilkadziesiąt lat przed pojawieniem się tam Tony’ego Fernandesa z jego górą pieniędzy, lokowanych tak absurdalnie w tygodniówce pana Bosingwy. O ludzi, którzy wiedzą równie dobrze jak Michał Zachodny czy ja, że z takim stosunkiem budżetu płacowego do obrotów, przy takich perspektywach dochodów z innych źródeł niż portfel właściciela (maleńki stadion, marne perspektywy globalnej, komercyjnej ofensywy), jedyną szansą na przetrwanie ich ukochanego klubu jest tenże Tony Fernandes. Nawet przy założeniu, że ziści się scenariusz utrzymania w Premier League (dziś równie prawdopodobny jak to, że Manchester United nie zostanie mistrzem Anglii) i pieniądze z nowej umowy telewizyjnej popłyną jeszcze szerszym strumieniem, obecnego Queens Parku po prostu nie da się prowadzić bez nieustającego wsparcia z kieszeni multimilionera. Co będzie, jeśli poirytowany jakąś jedną czy drugą wpadką, rozczarowany brakiem sukcesów albo cierpiący na skutek biznesowych niepowodzeń na innych frontach Malezyjczyk zakręci kurek z pieniędzmi? Porównanie z Chelsea jest o tyle nietrafione, że Chelsea ma już wystarczającą markę, by dać sobie radę bez Romana Abramowicza…
Rzeczywiście QPR ma wszelkie dane, by powtórzyć los Leeds czy Portsmouth, rzeczywiście jest fatalnie zarządzany, a zimowe zakupy były nie pierwszymi w najnowszej historii klubu aktami paniki, dokładanymi do serii błędów popełnionych latem i w trakcie sezonów poprzednich. Problem w tym, że w razie katastrofy ofiarą tych błędów nie padną ani zawodnicy – chronieni kontraktami, gwarantowanymi dodatkowo przez związek zawodowy, ani Harry Redknapp, który od trudnych pytań wykręci się jednym czy dwoma gorzkimi żartami zza szyby samochodu. Ucierpią kibice. Wciąż pamiętam, że w przypadku takiego Accrington Stanley, które na skutek kłopotów finansowych w 1962 roku musiało wycofać się z rozgrywek ligowych, upadło w 1966 i zostało powołane do życia na nowo przez fanów w 1968 – powrót do profesjonalnej Football League zajął prawie pół wieku.
Myślę o kibicach QPR tym bardziej, że wczoraj nie musieli cierpieć. Występ ich ulubieńców w pierwszej połowie meczu z AV nie był występem drużyny pogrążonej w sytym letargu: napędzani przez Loica Remy’ego i Androsa Townsenda (nie przydałby się Tottenhamowi na skrzydle, gdy kontuzjowany jest Aaron Lennon?) goście mieli co najmniej trzy świetne okazje na podwyższenie prowadzenia, ale Brad Guzan bronił jak natchniony. Swój pierwszy groźny atak Villa wyprowadziła dopiero w 46. minucie i… schodziła na przerwę nie pamiętając już o tym, jak wcześniej była łomotana. Przeziębiony Zamora nie wrócił na drugą połowę, a wraz z nim ulotniła się także koncepcja gry, w której będącego na szpicy Anglika wspierała wspomniana dwójka, wraz z resztą drużyny aktywnie angażująca się także w pressing. Teraz Queens Park postawił na grę z kontry, zawodnicy cofnęli się na własną połowę, boczni obrońcy AV zyskali więcej miejsca, z czasem robiło się także coraz bardziej nerwowo… Kiedy się mówi o odpadnięciu angielskich drużyn z Ligi Mistrzów, warto mieć w tyle głowy mecze takie jak ten: emocjonujące do granic możliwości, ale budujące napięcie na kaskadzie pomyłek. Zawodników Aston Villi usprawiedliwia przynajmniej młody iek…
A skoro wspomnieliśmy o Lidze Mistrzów bez Anglików (Beckhama wyjąwszy): to jeden z licznych tematów niepodjętych w ciągu minionego tygodnia. Konklawe i przyspieszony termin druku nowego numeru „TP” kosztowały mnie nienapisane blogi o meczach Barcelony z Milanem i Bayernu z Arsenalem (za nieobejrzane spotkanie Inter-Tottenham jestem właściwie wdzięczny), a stan, w jakim się obecnie znajduję, przypomina nieco stan Tottenhamu po porażce z Fulham na własnym boisku. Muszę się otrząsnąć.

A ja, owszem, będę płakał po Queens Park Rangers. Inaczej niż Michał Zachodny, choć – o paradoksie – wychodząc z podobnych przesłanek. Nie ze względu na sentyment do Harry’ego Redknappa, który przecież przyjmując propozycję Tony’ego Fernandesa świetnie wiedział, co robi, a i kontrakt, który wynegocjował, z pewnością do skromnych nie należał. Nie ze względu na grupę zawodników, wśród których wielu zdążyło się wypalić w poprzednich klubach, a ze wszystkich umiejętności związanych z profesjonalnym futbolem, przy Loftus Road imponowało jedynie pieczołowitością przy podpisywaniu kwitków z wypłatami. Z pewnością także nie ze względu na ekscentrycznego właściciela, szastającego pieniędzmi populistę, wdającego się z kibicami w niepotrzebne dyskusje na Twitterze. Rzecz w tym, że kiedy myślę o losie takich klubów, wciąż odzywa mi się w głowie wyznanie Davida Conna, skądinąd kibica Manchesteru City, o tym, że w chwili sensacyjnego triumfu tej drużyny w ostatniej minucie ostatniego sezonu, ronił łzy nie tyle wzruszenia z powodu jej powrotu na tron, co „w nagłym powrocie dzieciństwa, w którym tak bardzo kochałem swój klub i nigdy nie myślałem, że ktokolwiek inny może być jego właścicielem”.

Chodzi mi więc o ludzi na dobre i złe związanych z klubem; ludzi, którzy odwiedzali Loftus Road może nawet na kilkadziesiąt lat przed pojawieniem się tam Tony’ego Fernandesa z jego górą pieniędzy, lokowanych tak absurdalnie w tygodniówce pana Bosingwy. O ludzi, którzy wiedzą równie dobrze jak Michał czy ja, że z takim stosunkiem budżetu płacowego do obrotów, przy takich perspektywach dochodów z innych źródeł niż portfel właściciela (maleńki stadion, marne perspektywy globalnej, komercyjnej ofensywy), jedyną szansą na przetrwanie ich ukochanej drużyny jest tenże Tony Fernandes. Nawet przy założeniu, że ziści się scenariusz utrzymania w Premier League (dziś równie prawdopodobny jak to, że Manchester United nie zostanie mistrzem Anglii) i pieniądze z nowej umowy telewizyjnej popłyną jeszcze szerszym strumieniem, obecnego Queens Parku po prostu nie da się prowadzić bez nieustającego wsparcia z kieszeni multimilionera. Co będzie, jeśli poirytowany jakąś jedną czy drugą wpadką, rozczarowany brakiem sukcesów albo cierpiący na skutek biznesowych niepowodzeń na innych frontach Malezyjczyk zakręci kurek z pieniędzmi? Porównanie z Chelsea jest o tyle nietrafione, że Chelsea ma już wystarczającą markę, by dać sobie radę bez Romana Abramowicza…

Rzeczywiście QPR ma wszelkie dane, by powtórzyć los Leeds czy Portsmouth, rzeczywiście jest fatalnie zarządzany, a zimowe zakupy były nie pierwszymi w najnowszej historii klubu aktami paniki, dokładanymi do serii błędów popełnionych latem i w trakcie sezonów poprzednich. Problem w tym, że w razie katastrofy ofiarą tych błędów nie padną ani zawodnicy – chronieni kontraktami, gwarantowanymi dodatkowo przez związek zawodowy, ani Harry Redknapp, który od trudnych pytań wykręci się jednym czy dwoma gorzkimi żartami zza szyby samochodu. Ucierpią kibice. Wciąż pamiętam, że w przypadku takiego Accrington Stanley, które na skutek kłopotów finansowych w 1962 roku musiało wycofać się z rozgrywek ligowych, upadło w 1966 i zostało powołane do życia na nowo przez fanów w 1968 – powrót do profesjonalnej Football League zajął prawie pół wieku.

Myślę o kibicach QPR tym bardziej, że wczoraj nie musieli cierpieć. Występ ich ulubieńców w pierwszej połowie meczu z AV nie był występem drużyny pogrążonej w sytym letargu: napędzani przez Loica Remy’ego i Androsa Townsenda (nie przydałby się Tottenhamowi na skrzydle, gdy kontuzjowany jest Aaron Lennon?) goście mieli co najmniej trzy świetne okazje na podwyższenie prowadzenia, ale Brad Guzan bronił jak natchniony. Swój pierwszy groźny atak Villa wyprowadziła dopiero w 46. minucie i… schodziła na przerwę nie pamiętając już o tym, jak wcześniej była łomotana. Przeziębiony Zamora nie wrócił na drugie 45 minut, a wraz z nim ulotniła się także koncepcja gry, w której będącego na szpicy Anglika wspierała wspomniana dwójka, wraz z resztą drużyny aktywnie angażująca się także w pressing. Teraz Queens Park postawił na grę z kontry, zawodnicy cofnęli się na własną połowę, boczni obrońcy AV zyskali więcej miejsca, z czasem robiło się także coraz bardziej nerwowo… Kiedy się mówi o odpadnięciu angielskich drużyn z Ligi Mistrzów, warto mieć w tyle głowy mecze takie jak ten: emocjonujące do granic możliwości, ale budujące napięcie na kaskadzie pomyłek. Zawodników Aston Villi usprawiedliwia przynajmniej młody wiek…

A skoro wspomnieliśmy o Lidze Mistrzów bez Anglików (Beckhama wyjąwszy): to jeden z licznych tematów niepodjętych w ciągu minionego tygodnia. Konklawe i przyspieszony termin druku nowego numeru „TP” kosztowały mnie nienapisane blogi o meczach Barcelony z Milanem i Bayernu z Arsenalem (za nieobejrzane spotkanie Inter-Tottenham jestem właściwie wdzięczny), a stan, w jakim się obecnie znajduję, przypomina nieco stan Tottenhamu po porażce z Fulham na własnym boisku. Muszę się otrząsnąć.

Coś pękło, coś się skończyło

Zbyt długo kibicuję tej drużynie, żeby nie wiedzieć, co się teraz może zdarzyć. Zbyt dobrze pamiętam kapitulację, która miała miejsce przed rokiem podczas meczu z Arsenalem i od której zaczęła się długa seria meczów bez zwycięstwa, by odpędzić atak paniki. Zbyt długo przeżywałem aferę z rzekomo nieświeżą lazanią albo majowy triumf Chelsea w Lidze Mistrzów, pozbawiający Tottenham prawa w tegorocznych rozgrywkach tejże. Zbyt długo trwa moja kibicowska przygoda, stanowczo zbyt długo.

Żebyż to jeszcze Tottenham przegrał w stylu, jaki zapowiadał pierwszy kwadrans meczu: dobry pressing Liverpoolu, Lucas pilnujący Bale’a, błędy w ustawieniu prowizorycznie skleconej drugiej linii (Parker i Livermore w środku, zastępujący kontuzjowanego Lennona Dembele po prawej, ale również szukający miejsca w centrum na tyle często, by Jose Enrique i Coutinho robili na skrzydle, co chcieli) i dużo miejsca, jakie wypracowywał sobie Suarez między obroną a nadmiernie zapuszczającym się do przodu Parkerem, w końcu także – jak zawsze w przypadku Tottenhamu – próby prostopadłych zagrań za plecy wysoko ustawionej obrony. Żebyż to jeszcze gospodarze potrafili wykorzystać fakt, że wyszli na prowadzenie, i szybko dobili nas z kontry, wykorzystując szybkość Suareza i Sturridge’a. Nic podobnego się przecież nie stało: to osłabiony kadrowo, grający trzeci arcyważny mecz w ciągu tygodnia Tottenham zaczął kontrolować grę i wypracowywać sobie sytuacje – szkoda, że Sigurdsson nie trafił około trzydziestej minuty, skądinąd po składnej, zespołowej akcji z udziałem Dembele i Bale’a, a nie jakimś tam stałym fragmencie. To Tottenham strzelił gola do szatni, potem wyszedł na prowadzenie wkrótce po rozpoczęciu drugiej połowy i zaczął stwarzać dobre okazje po kontratakach (Sigurdsson nie wykorzystał świetnego podania Bale’a w okolicach 60 minuty, a właściwie piłka po jego uderzeniu i bloku Carraghera trafiła w słupek)…

Mniej więcej w tej fazie spotkania zacząłem redagować esemesa do przyjaciela, że jeśli tym razem nam się uda, to rzeczywiście zacznę wierzyć w odmianę złego losu, zwłaszcza że przyjaciel ów nie mógł się nachwalić ukochanej mej drużyny po czwartkowym meczu z Interem i karcił mnie srodze za dotychczasowe czarnowidztwo. Wymiętolona koperta z zaproszeniem na jakiś wernisaż, której używałem do robienia notatek, pokrywała się uwagami na temat instynktów strzeleckich Vertonghena, dorównujących – jak widać – elegancji w grze obronnej, albo komplementami pod adresem Sigurdssona, który, choć znów pechowy przy wykańczaniu akcji, znakomicie potrafił wychodzić do piłki w każdą dziurę po Lucasie czy Gerrardzie. Owszem, przyznaję: oglądając drugą połowę pojedynku na Anfield byłem bliski zostania optymistą i nawet fakt, że Lennona mógłby w takim meczu zastąpić Andros Townsend (z pewnością widzieliście gola tego chłopaka dla QPR wczoraj – rzecz w tym, że wypożyczając go, zostaliśmy bez rezerwowego skrzydłowego) mnie jakoś nie martwił.

Zabawne, prawda? Szkoda, że nie tak zabawne, jak kilkudziesięciometrowe podanie Kyle’a Walkera w tył, po którym Hugo Lloris musiał popędzić w stronę piłki, by niefortunnie skierować ją pod nogi Stewarta Downinga. I nie tak zabawne, jak kolejne samobójcze zagranie zawodnika Tottenhamu – Jermaina Defoe, po którym Assou-Ekotto sfaulował w polu karnym przejmującego piłkę Suareza. Nie, właściwie w ogóle nie zabawne. Raczej cholernie irytujące. Irytujące, bo to nie Liverpool wygrał ten mecz, tylko piłkarze Tottenhamu sami oddali zwycięstwo.

To była najdłuższa seria bez porażki Tottenhamu w Premier League – poprzednim razem, w okolicznościach niemal równie kuriozalnych, bo tracąc dwa gole w ostatnich kilku minutach, również przegraliśmy nad rzeką Mersey, na Goodison Park. To było zarazem pierwsze zwycięstwo Liverpoolu nad drużyną z czołówki. W obu przypadkach coś pękło, coś się skończyło. Gdyby Sturridge i Coutinho wzmocnili drużynę Brendana Rodgersa pół roku wcześniej, Liverpool miałby coś do powiedzenia w walce o pierwszą czwórkę (wciąż jeszcze ma?). Jeśli idzie o Tottenham, nie mogę nie myśleć o fatalnym kalendarzu – mecze z MC, Chelsea, Evertonem wciąż przed nami, w dodatku taka Chelsea, niezależnie od kibicowskich bluzgów, spadających nieustannie na głowę Rafy Beniteza, musi po remisie na Old Trafford złapać wiatr w żagle.

Jeśli zaś chodzi o mnie – jamnika wychowanego pod szafą i w ostatnich miesiącach nieśmiało wystawiającego spod niej głowę – wracam na swoje miejsce: idę redagować teksty o  konklawe i tragedii na Broad Peak. Jeśli chcecie poczytać coś naprawdę ciekawego, kupcie sobie nowy „Tygodnik”, mnie zaś nie budźcie do czasu, jak Arsenal wróci na czwarte miejsce, a Gareth Bale odejdzie do Realu. Wtedy znowu poczuję się jak prawdziwy kibic.

Wayne? Nie kupuję

Czy świat odrobinkę nie zwariował? Świat medialny przynajmniej. Czy jedna decyzja, jedno posadzenie na ławce rezerwowych piłkarza – zgoda, w jednym z najważniejszych meczów sezonu, ale w drużynie, której menedżer od lat z całą bezwzględnością stosuje rotację piłkarzy i który zrobił to samo z tym dokładnie piłkarzem cztery lata wcześniej podczas pojedynku z Interem – uprawnia do ogłaszania, że latem Wayne Rooney odejdzie z Manchesteru United?
Zgoda, były precedensy. Odsyłani na ławkę w ważnych meczach Devid Beckham, Ruud van Nistelrooy czy Dymitar Berbatow prędzej czy później odchodzili z klubu. Zgoda, w przypadku samego Wayne’a Rooneya istnieją zaszłości między piłkarzem a menedżerem i klubem (patrz historia z 2010 r. o kuszeniu przez Manchester City, publicznie formułowane zastrzeżenia na temat ambicji właścicieli). Wiele razy sir Alex wykazywał się też  nadzwyczajnym nosem przy pozbywaniu się zawodników, o których wiedział wcześniej, niż ktokolwiek inny, że osiągnęli już szczyt możliwości. Rooney ma 27 lat i całkiem niemałą historię kontuzji…
Zanim jednak o tym, powtórzmy proste zdanie na temat samego meczu z Realem. Czerwone Diabły nie odpadły, bo sędziwy menedżer posadził na ławce jednego z najgroźniejszych i najofiarniej walczących zwykle piłkarzy. Ferguson posadził zawodnika powoli odzyskującego formę po infekcji; piłkarza, który w meczu na Santiago Bernabeu zawiódł w realizacji zadań defensywnych (najgroźniejsze akcje Królewskich poszły jego stroną). To raz. Dwa: w rewanżu Ryan Giggs zrobił wszystko to, czego przed dwoma tygodniami oczekiwano od Rooneya, i w ogóle zespół funkcjonował bez zarzutu. Robiono mi tu czasem w komentarzach uwagi, że Manchesteru United w tym sezonie nie doceniam – tym razem byłem pod wrażeniem. Kontrowersyjnej czerwonej kartki nie da się wpisać w przedmeczowe założenia, w osłabieniu trudno się bronić przeciwko znajdującym każdy centymetr wolnej przestrzeni na boisku Xabiemu Alonso, Modriciowi czy Ozilowi.
Powiedzmy i drugie proste zdanie. Z biografii napisanej przez Patricka Barclaya, ale i z wypowiedzi samego Fergusona wynika, że kluczem do jego sukcesów menedżerskich jest absolutne panowanie nad sytuacją, „kontrola”. W szatni zapełnianej przez multimilionerów Szkot jest panem i władcą – jeśli ktoś wymyka się spod kontroli, zaczyna np. marudzić coś po kątach, bywa oddawany katu.
Równocześnie jednak ten pan i władca potrafi być dla swoich piłkarzy zaskakująco ojcowski. Z upływem lat nauczył się temperować legendarne wybuchy złości. Samego Rooneya zawsze prowadził z ogromnym wyczuciem, pomagając przetrwać i obyczajowy skandal, i wspomnianą aferę wokół nieprzedłużania kontraktu. Wysłanie wówczas Anglika do wyspecjalizowanego ośrodka treningowego w USA okazało się doskonałym posunięciem – Rooney wrócił do wielkiej formy i odzyskał zaufanie kibiców. Jedyne pytanie, jakie warto sobie zadawać dziś – kiedy ta forma znów się gdzieś zagubiła, a porównania z równym mu niegdyś statusem Cristiano Ronaldo brzmią wyjątkowo boleśnie – czy podobną operację zdoła przeprowadzić ponownie?
Tak, świat medialny odrobinkę zwariował. Od rana czytam analizy na temat przyszłości „przygasającej gwiazdy” autorstwa ludzi, którzy jeszcze niedawno opisywali starcie Real-MU niemal wyłącznie w kategoriach konfrontacji Rooney-Ronaldo. Widzę, z jaką łatwością znajdują argumenty za odejściem (rekordowo wysoki kontrakt – to klub, urażona ambicja – to piłkarz), jak operują kwotami, które trzeba będzie za niego zapłacić. Jednodniowe dziennikarstwo.
Uważam, że nic nie stoi na przeszkodzie, żeby Wayne Rooney zacisnął zęby jeszcze raz. Żeby wrócił do formy, której obniżki w mediach nie zauważono. Żeby zagrał w pierwszym składzie w weekend, żeby zdobył do lata parę bramek, pomagając klubowi odzyskać mistrzostwo kraju, żeby wrócił po wakacjach, a następnie przedłużył kontrakt (zapewne już z mniejszą tygodniówką, ale to inny temat). Żeby z upływem czasu dawał sir Alexowi jeszcze więcej możliwości, jeśli idzie o miejsce zajmowane na boisku.
W tym, co się stało we środę, nie ma żadnego spisku, demonicznej strategii i księgowych kalkulacji. Rooney nie zagrał w meczu z Realem, bo nie był w pełni formy na mecz z Realem, a Wellbeck czy Giggs lepiej pasowali do koncepcji Fergusona. Trzecie proste zdanie w tekście. I kropka.

Czy świat odrobinkę nie zwariował? Świat medialny przynajmniej. Czy jedna decyzja, jedno posadzenie na ławce rezerwowych piłkarza – zgoda, w jednym z najważniejszych meczów sezonu, ale w drużynie, której menedżer od lat z całą bezwzględnością stosuje rotację piłkarzy i który zrobił to samo z tym dokładnie piłkarzem cztery lata wcześniej podczas pojedynku z Interem – uprawnia do ogłaszania, że latem Wayne Rooney odejdzie z Manchesteru United?

Zgoda, były precedensy. Odsyłani na ławkę w ważnych meczach Devid Beckham, Ruud van Nistelrooy czy Dymitar Berbatow prędzej czy później odchodzili z klubu. Zgoda, w przypadku samego Wayne’a Rooneya istnieją zaszłości między piłkarzem a menedżerem i klubem (patrz historia z 2010 r. o kuszeniu przez Manchester City, publicznie formułowane zastrzeżenia na temat ambicji właścicieli). Wiele razy sir Alex wykazywał się też  nadzwyczajnym nosem przy pozbywaniu się zawodników, o których wiedział wcześniej, niż ktokolwiek inny, że osiągnęli już szczyt możliwości. Rooney ma 27 lat i całkiem niemałą historię kontuzji…

Zanim jednak o tym, powtórzmy proste zdanie na temat samego meczu z Realem. Czerwone Diabły nie odpadły, bo sędziwy menedżer posadził na ławce jednego z najgroźniejszych i najofiarniej walczących zwykle piłkarzy. Ferguson posadził zawodnika powoli odzyskującego formę po infekcji; piłkarza, który w meczu na Santiago Bernabeu zawiódł w realizacji zadań defensywnych (najgroźniejsze akcje Królewskich poszły jego stroną). To raz. Dwa: w rewanżu Ryan Giggs zrobił wszystko to, czego przed dwoma tygodniami oczekiwano od Rooneya, i w ogóle zespół funkcjonował bez zarzutu. Robiono mi tu czasem w komentarzach uwagi, że Manchesteru United w tym sezonie nie doceniam – tym razem byłem pod wrażeniem. Kontrowersyjnej czerwonej kartki nie da się wpisać w przedmeczowe założenia, w osłabieniu trudno się bronić przeciwko znajdującym każdy centymetr wolnej przestrzeni na boisku Xabiemu Alonso, Modriciowi czy Ozilowi.

Powiedzmy i drugie proste zdanie. Z biografii napisanej przez Patricka Barclaya, ale i z wypowiedzi samego Fergusona wynika, że kluczem do jego sukcesów menedżerskich jest absolutne panowanie nad sytuacją, „kontrola”. W szatni zapełnianej przez multimilionerów Szkot jest panem i władcą – jeśli ktoś wymyka się spod kontroli, zaczyna np. marudzić coś po kątach, bywa oddawany katu.

Równocześnie jednak ten pan i władca potrafi być dla swoich piłkarzy zaskakująco ojcowski. Z upływem lat nauczył się temperować legendarne wybuchy złości. Samego Rooneya zawsze prowadził z ogromnym wyczuciem, pomagając przetrwać i obyczajowy skandal, i wspomnianą aferę wokół nieprzedłużania kontraktu. Wysłanie wówczas Anglika do wyspecjalizowanego ośrodka treningowego w USA okazało się doskonałym posunięciem – Rooney wrócił do wielkiej formy i odzyskał zaufanie kibiców. Jedyne pytanie, jakie warto sobie zadawać dziś – kiedy ta forma znów się gdzieś zagubiła, a porównania z równym mu niegdyś statusem Cristiano Ronaldo brzmią wyjątkowo boleśnie – czy podobną operację zdoła przeprowadzić ponownie?

Tak, świat medialny odrobinkę zwariował. Od rana czytam analizy na temat przyszłości „przygasającej gwiazdy” autorstwa ludzi, którzy jeszcze niedawno opisywali starcie Real-MU niemal wyłącznie w kategoriach konfrontacji Rooney-Ronaldo. Widzę, z jaką łatwością znajdują argumenty za odejściem (rekordowo wysoki kontrakt – to klub, urażona ambicja – to piłkarz), jak operują kwotami, które trzeba będzie za niego zapłacić. Jednodniowe dziennikarstwo.

Uważam, że nic nie stoi na przeszkodzie, żeby Wayne Rooney zacisnął zęby jeszcze raz. Żeby wrócił do formy, której obniżki w mediach nie zauważono. Żeby zagrał w pierwszym składzie w weekend, żeby zdobył do lata parę bramek, pomagając klubowi odzyskać mistrzostwo kraju, żeby wrócił po wakacjach, a następnie przedłużył kontrakt (zapewne już z mniejszą tygodniówką, ale to inny temat). Żeby z upływem czasu dawał sir Alexowi jeszcze więcej możliwości, jeśli idzie o miejsce zajmowane na boisku.

W tym, co się stało we środę, nie ma żadnego spisku, demonicznej strategii i księgowych kalkulacji. Rooney nie zagrał w meczu z Realem, bo nie był w pełni formy na mecz z Realem, a Wellbeck czy Giggs lepiej pasowali do koncepcji Fergusona. Trzecie proste zdanie w tekście. I kropka.

Luka na Lukę

Wiele musiało się złożyć na ten sukces Realu. Po pierwsze, oczywiście, decyzja sędziego o wyrzuceniu z boiska Naniego. Decyzja krzywdząca: Portugalczyk wprawdzie trafił rywala wysoko uniesioną nogą, co można było zinterpretować jako niebezpieczne zagranie, ale żółta kartka byłaby w tym przypadku karą wystarczającą. Po drugie, skoro już przy tym jesteśmy, decyzja sir Alexa o wystawieniu w tak ważnym meczu niemal niegrającego ostatnimi miesiącami Naniego: chciał się chłopak pokazać, miał poczucie, że gra o swoją przyszłość, no i przeszarżował – to wejście było mimo wszystko (czyli mimo błędu sędziego) niepotrzebne.

Po trzecie, fantastyczny gol zawodnika, którego okrzyknięto już w Hiszpanii najgorszym transferem sezonu. Luka Modrić nie przebił się dotąd do pierwszego składu Realu, grał ogony, na treningach chodził ze spuszczoną głową, niektórzy już widzieli go wypożyczonego z powrotem na Wyspy… Typowa zagrywka złośliwego futbolowego demiurga: najważniejszego jak dotąd gola w sezonie dał Królewskim piłkarz, który w Tottenhamie strzelał bramki rzadko (choć zdarzały się równie efektowne) i który miał mnóstwo powodów, żeby w takim momencie szukać raczej jeszcze jednego podania. Jeśli mam poczucie, że w ostatnich dniach napisał się kolejny rozdział fascynującej biografii również spisywanego na straty Jose Mourinho, to także dlatego, że niemal natychmiast po czerwonej kartce Naniego wydelegował do gry Chorwata. Niezależnie od pięknego gola: właśnie dzięki Modriciowi akcje Realu zaczęły się zazębiać. Bóg futbolu lubi takie historie. Podobnie jak to, że kolejnym bohaterem Realu został rezerwowy bramkarz. I to, że swoich dawnych kolegów ostatecznie pognębił Cristiano Ronaldo.

Idźmy dalej. Na sukces Realu musiała się złożyć choroba Tito Vilanovy i zadyszka Barcelony pod wodzą Jordiego Roury: Kastylijczycy po sukcesie w Pucharze Króla przyjechali na Old Trafford z wiarą, że ten sezon nie jest jeszcze stracony… Nie jestem natomiast pewien, czy na sukces Realu złożyła się nieobecność w pierwszym składzie MU Wayne’a Rooneya – jedno z „tych” rozstrzygnięć sir Alexa Fergusona, po których obdarzeni co lepszą pamięcią dziennikarze wspominają, jak w wielkich meczach Szkot zaczynał sadzać na ławce Beckhama czy van Nistelrooya, by następnie bez sentymentów pozbywać się ich z drużyny. Rzecz w tym, że taktyka MU na mecz z Realem wydawała się optymalna, a jej realizacja bez Rooneya nie budziła zastrzeżeń. Że Manchester United będzie grał z kontry, było jasne – tak samo jak to, że będzie zagrażał Realowi przy stałych fragmentach gry. Że za plecami van Persiego operuje szybszy od Rooenya Welbeck – również było zrozumiałe. Podobnie jak to, że kluczem do zatrzymania Ronaldo jest wyłączenie z gry Xabiego Alonso (lekcję poglądową, jak się to robi, dał całej Europie Jürgen Klopp z Borussią Dortmund): obskakiwany właśnie przez Welbecka hiszpański rozgrywający podawał głównie do bocznych obrońców, względnie do Khediry. Rooney, jak pamiętamy, nie nadążał za akcjami Realu na Santiago Bernabeu.

Szkoda Giggsa. Na temat Walijczyka układałem przez pierwsze 45 minut całą odę, zachwycony zarówno jego zagraniami z pierwszej piłki, jak umiejętnym zwalnianiem gry. Kiedy było trzeba Giggs potrafił jak przed dwudziestoma laty minąć rywala albo – jak przed laty dziesięcioma – odebrać mu piłkę zdecydowanym wślizgiem. Jeśli dzisiejszy mecz dostarczył mi kolejnego dowodu na okrucieństwo futbolu, to ze względu na Walijczyka właśnie, który w swoim tysięcznym meczu w barwach MU nie zasługiwał na porażkę. Jego zespół kontratakował, jego zespół był nieprawdopodobnie groźny podczas rzutów rożnych, obijał słupki i zmuszał bramkarza do wykazywania się niezwykłym kunsztem; jego zespół objął prowadzenie, kontrolował grę, neutralizował najgroźniejszych zawodników Realu, słowem: zrobił wszystko, co mógł, żeby wyjść z tego dwumeczu zwycięsko. Niestety, po czerwonej kartce Naniego nie mógł zrobić jeszcze więcej: miejsce opuszczone po Portugalczyka musiał wypełnić Welbeck, Xabi Alonso odzyskał swobodę, a chwilę potem w środku pola zrobiła się luka, w której pojawił się Luka… „Wspaniali Anglicy, jaka szkoda, że nie żyją”, jak to kiedyś ujął Marek Bieńczyk.

Sir Alex był zbyt wstrząśnięty, by stanąć przed dziennikarzami, ale sir Alex dał radę. Jose Mourinho powiedział, że lepszy zespół… przegrał, co odebrano niemal jak złożenie podania o pracę na Old Trafford. Chyba jednak za wcześnie: ani Ferguson nie myśli o emeryturze, ani jego zwierzchnicy nie są zachwyceni, myśląc o zatrudnieniu tak kontrowersyjnej postaci, no i Wyjątkowy nadal ma coś do udowodnienia w Madrycie.

Zostało dziesięć

Nie, to nie jest Arcyważny Mecz o Wszystko, przekonywałem samego siebie przed derbami Londynu i w ich trakcie. To nie był Arcyważny Mecz o Wszystko, przekonuję także po nich: do końca zostaje dziesięć kolejek, wystarczająco wiele, by każdy z grających dziś zespołów spadł nawet na miejsce szóste albo awansował na drugie. Jednak znaczenie psychologiczne tego wyniku jest trudne do przecenienia. Ileż to razy widzieliśmy przecież, jak jakaś drużyna trwoni dwubramkowe prowadzenie, albo ile znaczy gol kontaktowy strzelony kilka minut po przerwie. Gdyby Arsenal wyrównał w końcówce, gdyby Tottenhamowi kolejny raz wymknęło się zwycięstwo, zadanie obu menedżerów na ostatnie 10 meczów sezonu byłoby kompletnie odmienne. Zwłaszcza zadanie Andre Villas-Boasa, przed którego piłkarzami nieporównanie cięższy kalendarz. Użyta przezeń na pomeczowej konferencji metafora spirali, na której wznoszący jest Tottenham, a zsuwający się w dół Arsenal, nie musi obowiązywać dłużej niż tydzień.

Sformułowaniem, którego używałem w trakcie spotkania najczęściej była „wysoka linia”, w domyśle: obrony. W pierwszej połowie stosowały ją obie drużyny, zagęszczając pole gry i ograniczając przestrzeń na rozgrywanie akcji do kilkunastu najwyżej metrów po obu stronach linii środkowej. Przyznam, że z początku miałem serce w gardle, patrząc jak kolejni pomocnicy Kanonierów próbują przebić piłkę za plecy Dawsona i Vertonghena, zwłaszcza że próby te poprzedzali skutecznym odbiorem. Tak: kluczem do radzenia sobie z drużyną grającą wysoko ustawioną linią obrony jest pressing, którego lekcję przez pierwszych kilkanaście minut dawali zawodnicy Arsenalu. Niektórzy spośród nas próbowali przypomnieć sobie, czy goście mieli już w tym sezonie taki popis gry na odbiór (Bale, którego się obawiali, w ciągu pierwszych 30 minut dostał piłkę zaledwie kilka razy…). Niektórzy zastanawiali się, co by było, gdyby na szpicy grał jednak Walcott, a nie dużo wolniejszy Giroud (był taki moment na początku spotkania, kiedy przez bramką Tottenhamu francuskiego napastnika dogonił, wybijając piłkę spod jego nóg, Vertonghen). Niektórzy, obdarzeni lepszą pamięcią, przypominali sobie również poprzedni sezon i mecz Arsenalu z Chelsea, trenowaną wówczas przez AVB – przegrany na Stamford Bridge 3:5 właśnie na skutek błędów w ustawieniu defensywy. Najwyraźniej w Tottenhamie Portugalczyk ma bardziej pojętnych uczniów, a przynajmniej uczniów, którzy rzadziej popełniają błędy elementarne.

Nie chcę się nad obroną Arsenalu nadmiernie pastwić, rozważając, który to raz w tym sezonie jej gapiostwo kosztowało drużynę punkty (bez wielkiego researchu przypominam sobie mecze z MC i Chelsea). Powiem tylko, że zanim Bale i Lennon w odstępie niecałych trzech minut potrafili znaleźć się za plecami wysoko ustawionej obrony gości, w przypadku obu akcji zawiodła asekuracja drugiej linii. I podającemu do Bale’a Sigurdssonowi, i odgrywającemu do Lennona Parkerowi nikt nie przeszkodził, ba: w momencie podania odległość między graczem Tottenhamu a najbliższym rywalem wynosiła co najmniej kilka metrów. Kiedy mówimy o meczu, w którym kluczowym elementem taktyki jest ograniczenie przeciwnikowi wolnego miejsca, kilka metrów oznacza hektary. To niewiarygodne, ale drużyna klasy Arsenalu nie ma w zasadzie defensywnego pomocnika; to niewiarygodne, że przed dwoma laty nie sięgnęła choćby po Scotta Parkera. Piłkarz ten po kontuzji nie gra tak dobrze, jak przed rokiem, ale i dzisiaj potrafił raz czy drugi rzucić się pod nogi Kanonierów, zatrzymując ich akcje (fakt, że zaliczył także asystę, uznaję raczej za eksces).

To musi być najbardziej frustrujące: mieć pomysł na grę, przez jedną trzecią spotkania skutecznie go realizować, a potem… Nie, przyjrzyjmy się jednak postawie stoperów Arsenalu w obu akcjach bramkowych: statycznemu Mertesackerowi i niepewnemu Vermaelenowi, który ani nie organizował pułapki ofsajdowej, ani nie zwracał uwagi na pozostałych nadbiegających rywali, wpatrując się jedynie w tego, który prowadzi piłkę. Oraz skomentujmy postawę Monreala przy golu numer dwa, kompletnie nieświadomego tego, co za jego plecami robi zawodnik, za którego odpowiada: Aaron Lennon, zbiegający do środka w stylu – że pognębię kanonierskich czytelników – Piresa czy Lljunberga.

Co się stało w ostatnich miesiącach z Vermaelenem? Kiedy przychodził do Arsenalu. Belg radził sobie przecież dużo lepiej i mam wrażenie, że błędy, które dziś popełnia, nie biorą się z jakichś braków technicznych. Dekoncentruje się? Czeka, aż ktoś inny przejmie odpowiedzialność? Nie lubi krzyczeć? Ale, do licha, jest przecież kapitanem drużyny. Przecież zastawianie pułapek ofsajdowych ćwiczy z nim na treningach Steve Bould – człowiek, który kilkanaście lat temu w tej drużynie był arcymistrzem łapania przeciwników na spalonym.

Owszem, był w derbach Londynu obrońca belgijski, który dał popis gry – obrońca, który skądinąd w reprezentacji swojego kraju musi zajmować miejsce po lewej stronie, bo środek jest zarezerwowany właśnie dla Vermaelena. Myślę o Vertonghenie, którego fani Tottenhamu nazywali dziś „Ledleyem Kingiem z dwoma kolanami”. Belg nawet nie musiał robić wślizgów – po prostu pięciokrotnie ustawił się na tyle dobrze, by uprzedzić szarżującego przeciwnika (zielone romby na załączonym obrazku). Przy całym gadaniu o tym, że Tottenham jest drużyną jednego piłkarza, warto powiedzieć, że to Jan Vertonghen był piłkarzem meczu, a pewny we własnym polu karnym Hugo Lloris niewiele mu ustępował – co skądinąd nie znaczy, że miał wiele do bronienia, imponował raczej szybkimi wyjściami, kasującymi potencjalne niebezpieczeństwa, ewentualnie wyskakiwał do dośrodkowań. Dzięki wysoko ustawionej linii obrony i udanym pułapkom ofsajdowym bramkarz Tottenhamu ma mniej strzałów do wyłapywania niż którykolwiek z jego kolegów z Premier League.

Zdanie, którego za czasów Harry’ego Redknappa i wszystkich poprzednich menedżerów Tottenhamu bym nie napisał: drużyna, której od ćwierćwiecza kibicuję, sprawiała wrażenie solidniejszej i lepiej zorganizowanej od drużyny kierowanej przez Arsene’a Wengera. Nie żeby zagrała rewelacyjny mecz – po prostu nie popełniła elementarnych błędów. Jak to powiedział kilka dni temu AVB, w tym spotkaniu decydująca nie okazała się taktyka, tylko emocje. Lepiej panowały nad nimi Koguty, nawet jeśli moglibyśmy mieć do nich pretensje za niewykorzystane okazje w drugiej połowie (Bale po pięknej akcji całego zespołu! Sigurdsson, niepotrzebnie szukający podania w znakomitej sytuacji! Defoe!).

Skądinąd zdanie portugalskiego menedżera Tottenhamu pokazuje, że lekcja, jaką odebrał w Chelsea – klubie, w którym wszyscy szkoleniowcy są tymczasowi – nie poszła na marne. Villas-Boas zawsze był mistrzem czytania gry, teraz jednak najwyraźniej potrafi również czytać graczy. Podkreślają to wszyscy piłkarze, a o jego byciu wobec nich fair świadczy (żeby nie powtarzać kolejny raz historii z Dawsonem, który miał odejść do QPR, ale został, doczekał się swojej szansy i dziś znów jest jednym z najlepszych obrońców Premier League) także to, że po poniedziałkowym golu Sigurdssona dziś postanowił dać mu szansę od pierwszej minuty. Rozpisywałem się na ten temat ostatnio, przywoływałem także obraz Bale’a tonącego w ramionach menedżera, więc chętnie odsyłam do tekstu Jonathana Liew, gdzie Villas-Boasa komplementują jego piłkarze. Zabawne: nikt z angielskich dziennikarzy nie powtarza już klisz o zimnym, wyniosłym i niezrozumiałym obsesjonacie taktyki – z kolejnych portretów dowiadujemy się raczej o jego dorównującym kompetencji poczuciu humoru i pasji. Menedżer Tottenhamu okazał się nagle głęboko ludzki.

W takiej sytuacji wypada zakończyć jakąś human story. Na przykład Martona Fulopa, którego katastrofalnemu występowi w bramce West Bromwich w ostatniej kolejce poprzedniego sezonu Arsenal zawdzięcza ostatecznie trzecie miejsce w ligowej tabeli – pisałem wtedy, że gdyby występował w polskiej lidze, z pewnością zostałby oskarżony o sprzedanie meczu: nie przypominam sobie dwóch tak niewiarygodnych błędów bramkarza w jednym spotkaniu Premier League. Dzisiejszy tekścik w, wybaczcie podrzędność źródła, „Daily Mirror”, pokazuje tamte dramatyczne wydarzenia z jego perspektywy. Od ośmiu miesięcy nie grał w żadnym meczu o punkty, jeszcze przed meczem z Arsenalem dowiedział się, że klub nie przedłuży z nim kontraktu, nie czuł się ani fizycznie, ani psychicznie przygotowany do gry. Żeby było jeszcze śmieszniej (albo żeby jeszcze łatwiej uzasadnić tezę o okrucieństwie futbolu): od dziecka był kibicem Tottenhamu i kilka sezonów spędził w tym klubie. Miał dziesiątki powodów, żeby dać z siebie wszystko. I zawalił.

Dziś Marton Fulop miał dobry dzień. Tej nocy prześladujący mnie czasem sen o jego maślanych rękach z pewnością nie przyjdzie. W końcu za mojego życia nie wygrywaliśmy z Arsenalem zbyt często 😉