Archiwa tagu: Anglia

Różnica klas w niechcianym meczu

Jaki ten świat potrafi być brutalny: wczoraj Anglikom pokazywał miejsce w szeregu Donald Trump, dzisiaj zrobili to Eden Hazard i Kevin de Bruyne. Mam zresztą wrażenie, że na ulicach Londynu stawili większy opór niż w Petersburgu.

Dyskusje o sensowności rozgrywania meczu o trzecie miejsce przypominają spory, czy lepsi są Beatlesi, czy Rolling Stonesi, albo czy ordynacja wyborcza powinna być większościowa, czy proporcjonalna. W oczach czekających na wyjście z tunelu piłkarzy można by znaleźć mnóstwo argumentów za tym, że lepiej już dać spokój i oszczędzić im cierpienia, z drugiej strony jednak trudno się wyrzec okazji obejrzenia jeszcze raz na tym turnieju Kevina de Bruyne i Edena Hazarda. Jak dla mnie był to argument przesądzający.

Inna sprawa, że im dalej w mecz, tym ochoty do grania było coraz więcej – nawet u Anglików, którzy przez kilkanaście minut drugiej połowy pokazywali futbol nie wiem, czy nie najlepszy w tym turnieju, a przynajmniej najlepszy w starciu z klasowym rywalem. Mniej więcej po godzinie gry Belgowie zostali zepchnięci do defensywy, kapitalną okazję wypracował sobie – po rozegraniu z Rashfordem – Eric Dier, piłka nareszcie krążyła szybciej, wyrównanie wisiało na włosku, aż w końcu kolejna z kontr Belgów okazała się zabójcza i podcięła angielskie skrzydła.

Ach tak, oczywiście: różnica klas między tymi dwoma drużynami była gigantyczna. W szybkości rozegrania akcji. W wizjonerstwie podań de Bruyne. W dryblingach Hazarda. W koncentracji defensywy. W wyścigu Meunier-Rose podczas akcji bramkowej z czwartej minuty, kiedy angielski wahadłowy był do tego stopnia pochłonięty śledzeniem rajdu Chadliego na drugim skrzydle, że nie miał pojęcia, iż zza jego pleców wybiega właśnie Belg. W prostych umiejętnościach technicznych, decydujących o tym, że dobry pomysł przyspieszenia gry nie wychodził, bo albo ktoś zagrywał niecelnie, albo bał się podjąć ryzyko podania z pierwszej piłki w przekonaniu, że okaże się ono niedokładne – a wtedy czas na przeprowadzenie szybkiej akcji rozpływał się w petersburskiej duchocie. W pierwszej połowie wynotowałem sobie kilkanaście drobnych błędów, po których piłka lądowała na aucie albo pod nogami rywali.

Nic dziwnego, że Anglicy się mozolili. Że szukali bezpiecznych rozwiązań. Że statystykę celnych podań nabijały im (skąd my to znamy?) wymiany między Dierem a środkowymi obrońcami. Uosobieniem problemu był, nie po raz pierwszy podczas tego mundialu, Raheem Sterling. Z jednej strony piłkarz ten ma, jak mało który z Anglików, wielki talent do wynajdowania sobie wolnej przestrzeni na boisku – i jest, jak mało który z Anglików, szybki. Z drugiej, kiedy już tylko dostaje piłkę, najczęściej podejmuje niedobre decyzje.

Możemy oczywiście tłumaczyć angielską porażkę brakiem doświadczenia. Mówić, że to zespół, który niemal w całości może pojechać na mistrzostwa świata do Kataru (i dodać jeszcze, że za plecami tego pokolenia czyhają następcy, od jakiegoś czasu wygrywający dla Anglii turnieje młodzieżowe). Że i jego trener, i oni sami nauczą się w tym czasie mnóstwa rzeczy. Zwłaszcza na tle belgijskich rutyniarzy widać to było bardzo wyraźnie – choć przecież i tu można by dodać, że trener i piłkarze uczyli się szybko, bo po wejściu na boisko Lingaarda i Rashforda oraz zejściu Delpha na lewą stronę, udało się w końcu grać szybciej piłką w środku pola i zneutralizować rajdy Meuniera.

Tylko że byłaby to połowa prawdy o drużynie Garetha Southgate’a. O przyczynach, dla których Anglicy na nowo uwierzyli w swoich piłkarzy, pisałem w ostatnich dniach niemało, ale większość z nich wiązała się z kwestiami przekraczającymi wymiar czysto boiskowy. Na boisku owszem: osiągnęli maksimum, jeżeli idzie o skuteczność stałych fragmentów gry, owszem: znaleźli ustawienie, które sprawiało kłopot rywalom, zwłaszcza w pierwszej fazie turnieju, i owszem: kilku z nich, z Pickfordem i Trippierem na czele, dołączyło do gwiazd mundialu, ale jakości w rozgrywaniu akcji, zwłaszcza gdy rywal ani myślał się odsłonić, brakowało im przez cały czas. Po meczu z Chorwacją niejaką popularnością na portalach społecznościowych cieszył się film z wybranymi zagraniami Jordana Hendersona: kiedy miały to być podania dłuższe lub przyspieszające grę, nigdy nie lądowały pod nogami kolegów. Mówiąc krótko: żaden z Anglików nie potrafiłby rutynowo zagrywać takich piłek, jak te dwie, przy pomocy których Kevin de Bruyne wyprowadzał dziś na czystą pozycję Romelu Lukaku; gdyby napastnik Manchesteru United lepiej je przyjmował, mecz zakończyłby się pogromem.

Zakończmy w tym miejscu: zachwytem i żalem, że de Bruyne i Hazard nie wystąpią w finale. Przez cały turniej ten pierwszy imponował sposobem wynajdywania sobie przestrzeni do gry, podaniami, którymi stwarzał kolegom sytuacje strzeleckie, a w końcu także: własnymi strzałami; potrafił również poświęcać się dla drużyny w pierwszej fazie mistrzostw grając zdecydowanie dalej od bramki przeciwnika. Ten drugi dryblował najpiękniej ze wszystkich uczestników mundialu, co piszę pamiętając wszak popisy Neymara i Mbappe. Świadom jestem, że otwiera się w tym miejscu inny wielki temat: czy w piłce nożnej chodzi o styl, czy o wynik, ale zostawię go chyba na jutro, bo jest to temat specyficznie francuski. Anglicy – przy całej sympatii, jaką do nich żywię – nie mieli ani jednego, ani drugiego.

Chorwacka lekcja futbolu

I niech mnie ktoś jeszcze spróbuje przekonywać, że piłka nożna to kwestia taktyki, ustawienia, wyrafinowanych koncepcji trenerskich i tych wszystkich rzeczy, którym zwykle dziennikarze sportowi poświęcają wielostronicowe artykuły. Wszystko w tym meczu wydarzyło się w głowach.

Od chwili, w której Perisić strzelił bramkę wyrównującą, patrzenie na Anglików było doświadczeniem w sensie ścisłym dramatycznym. Jakby ktoś poodłączał ich od prądu albo powyjmował bateryjki. Pochowali się. Spuścili głowy. Nie było komu poderwać drużyny. Wszystkie drugie piłki wygrywali Chorwaci, którzy nareszcie mieli przestrzeń na boisku. Ruszyły akcje oskrzydlające. Modrić z Rakiticiem zaczęli dyktować tempo. Z Anglików grała już tylko orkiestra dęta.

Wszystko to przecież wydarzyło się w głowach. Anglicy błyskawicznie objęli prowadzenie, strzelając dziewiątego z dwunastu goli na tym turnieju po stałym fragmencie gry. Pozwoliło im to grać tak, jak lubią: szukając okazji do szybkich wyjść i stawiając na wymianę ciosów. Przy tych wymianach brakowało im jednak zdecydowania. Mieli, owszem, jeszcze jedną znakomitą sytuację, kiedy to po bardzo ładnym skądinąd i szybkim rozegraniu Harry Kane strzelił najpierw prosto w Subasicia, a potem z ostrego kąta nie zmieścił piłki między słupkiem a bramkarzem, ale na tym się skończyło. Im dalej w mecz, tym bardziej nie było komu utrzymać się przy piłce, zwłaszcza na połowie rywala. Im dalej w mecz, tym Sterling stawał się jeźdźcem bez głowy, a Kane cofał się coraz głębiej i głębiej, co wszakże nie przekładało się na jakiś szczególnie wielki udział w grze: nie było połączenia między ofensywną dwójką a resztą zespołu. Po wyrównaniu Chorwatów atakowali już tylko oni, a jedyne, na co było stać Anglików, to jeszcze jedna okazja po stałym fragmencie gry, kiedy zmierzającą już do bramki główkę Stonesa wybił z linii Vrsajko.

Zmęczenie? Trzecia na mundialu dogrywka? Parę godzin mniej na regenerację po ćwierćfinale? Wszystko to nagle przestało mieć dla Chorwatów znaczenie. Adrenalina buzowała. Oni po prostu wiedzieli, że tego meczu już nie przegrają. Sam Perisić mógł przesądzić o wyniku jeszcze przed dogrywką, ale szczęśliwie dla Anglików trafił w słupek, później strzelał Mandżukić. Luka Modrić, o którym Jorge Valdano napisał przed tym finałem, że przypomina nam, śmiertelnikom, o istnieniu czasu i przestrzeni, i który nie robi rzeczy niemożliwych, jak, powiedzmy Maradona, tylko rozsnuwa nad boiskiem mgiełkę zdrowego rozsądku („Kiedy widzisz, jak podaje, mówisz do siebie pod nosem, >>Na jego miejscu zrobiłbym tak samo<<”, choć argentyński mistrz świata zastrzega później, że to, co robi Modrić, tylko Modrić potrafi), nawet gdy zdarzyło mu się stracić piłkę, natychmiast rzucał się do – zwieńczonej powodzeniem – walki o jej odbiór. Naturalność, z jaką podawał do kolegów, często zewnętrzną częścią buta, kazałaby właściwie myśleć, że piłka nożna jest najłatwiejszą grą na świecie – gdyby w tym samym meczu nie biegali jeszcze Anglicy. Czy kiedykolwiek jeszcze ich reprezentacja doczeka się piłkarza podobnej klasy?

Wszystko to przecież wydarzyło się w głowach. Najbardziej poruszającym momentem było chyba tych kilkadziesiąt sekund już w doliczonym do dogrywki czasie, kiedy angielscy obrońcy wymieniali piłki między sobą na własnej połowie, z lęku przed wzięciem odpowiedzialności za zagranie długiego podania w pole karne rywali. Nagle wszystko wróciło na swoje miejsca: po jednej stronie biegali rutyniarze z Realu, Barcelony, Juventusu, Bayernu, z których każdy uczestniczył już wiele razy w meczach o wielką stawkę, po drugiej – sympatyczni niewątpliwie chłopcy, dla których była to najboleśniejsza lekcja futbolu, z jaką mieli kiedykolwiek do czynienia.

Widz niezaangażowany powiedziałby pewnie, że wygrała lepsza drużyna. Ta, która oprócz większego doświadczenia, miała też wyższe umiejętności techniczne i zdecydowanie wyższy poziom energii. I w której nie było zawodnika mylącego się tak często i kosztownie, jak Kyle Walker. Znowuż jednak: skądś się te błędy brały, a gigantyczną zasługą trenera Southgate’a było to, że tak długo w trakcie turnieju potrafił je minimalizować.

Skądinąd: miesiąc to jednak bardzo dużo czasu. Spróbujcie sobie przypomnieć pierwsze dni czerwca. Gazety, które typują wówczas potencjalne gwiazdy turnieju (owszem, można było wśród nich znaleźć nazwisko niejakiego Piotra Zielińskiego, nie mówiąc o Robercie Lewandowskim). Albumy do zbierania kart z mającymi wystąpić na mundialu piłkarzami i przyznawane im przez producenta punkty, mające stanowić jakieś odzwierciedlenie boiskowego potencjału. Gry typy fantasy football. Sprzedawane fanom piłki koszulki z nazwiskami zawodników na plecach. W żadnym z tych światów panowie Pickford, Maguire, Trippier nie odgrywali najmniejszej roli. Nawet w ich ojczyźnie optymizm był raczej umiarkowany: w odróżnieniu od tylu poprzednich turniejów Anglicy myśleli chyba głównie o tym, żeby tym razem ich reprezentanci się nie skompromitowali. Niby Gareth Southgate podziękował już za usługi Joe Hartowi czy Wayne’owi Rooneyowi, ale i tak aż jedenastu kadrowiczów pamiętało katastrofę sprzed dwóch zaledwie lat na Euro 2016, kiedy Anglia odpadła po porażce z maleńką Islandią, a ich najlepszy napastnik Harry Kane był wydelegowany do wykonywania rzutów rożnych.

Tym razem zastąpił go Kieran Trippier. Człowiek, który jeszcze kilkanaście miesięcy temu w Tottenhamie był zmiennikiem Kyle’a Walkera, wyrósł na jednego z najlepszych wahadłowych na świecie, a miejsce w najlepszej jedenastce turnieju miał zagwarantowane jeszcze przed bramką, jaką zdobył w dzisiejszym półfinale. Urodzony w Bury, dorastał wprawdzie w akademii Manchesteru City, ale jak wielu zawodników z tego pokolenia nie był w stanie przebić się do składu napakowanego zagranicznymi gwiazdami – wyrobił sobie markę podczas wypożyczenia do grającego na zapleczu ekstraklasy Burnley. W swoim obecnym klubie, o czym może nie wiecie, nigdy wolnych i rogów nie wykonuje.

Ten miesiąc, patrząc z angielskiej perspektywy, pokazuje więc miarę osiągnięć młodego angielskiego selekcjonera. Kiedy teraz, już przegranym półfinale przewijam sobie w pamięci poszczególne sceny, mam wrażenie że w Rosji do Anglików stosowała się miejscowa zasada „tisze jediesz, dalsze budiesz”. Zasada, dodajmy, odnosząca się także do mundialowej bazy – położonego 30 kilometrów od Petersburga Repina, gdzie w nadmorskim lasku reprezentanci Anglii pozostawali z dala od całego panującego już w ojczyźnie szaleństwa. Zabawna rzecz: osiem lat temu skoszarowani przez Fabio Capello na odludziu w południowoafrykańskim Rustenburgu Anglicy nie byli w stanie ze sobą wytrzymać, dwanaście lat temu w Baden Baden nie schodzili z czołówek tabloidów z przyczyn pozasportowych, w dużej mierze związanych z pobytem w tym słynnym kurorcie sławetnych WAG’s. O tym, ile się zmieniło (skądinąd w sposób niekoniecznie oczywisty, patrząc z perspektywy rewolucji feministycznej; interesujący felieton o niespodziewanym powrocie modelu „Stand by your man” przeczytałem paręnaście dni temu w „Guardianie”), wiele mówił niedawny wywiad z żoną Jamiego Vardy’ego Becky, która mówiła, że nie wyobraża sobie, by mogła się dać sfotografować mediom bawiąc się na całego, gdy tymczasem mąż przygotowuje się do arcyważnego meczu o wszystko.

Rzecz w tym, że obecna grupa piłkarzy zwyczajnie różni się od tamtego „złotego pokolenia”. Obserwowany przez nas w tym miesiącu fenomen ponownego zakochania się Anglików w swojej reprezentacji polegał przecież na tym, że nie tworzą jej wyłącznie rozjeżdżający się luksusowymi gablotami multimilionerzy rozleniwieni życiem w wieżach z kości słoniowej. Że wielu z nich, zanim podpisało doskonałe kontrakty z czołowymi klubami Premier League i zaczęło zarabiać po 200 tysięcy funtów tygodniowo (takich jest zresztą zaledwie garstka), poznało smak życia, rozpoczynając karierę w niższych ligach, tułając się po wypożyczeniach, dzieląc szatnie z półamatorami, desperacko walczącymi o to, by pieniędzy starczyło do pierwszego. Wśród licznych historii, jakimi dzielili się w ostatnich dniach z mediami (polityka otwartych drzwi dla dziennikarzy to też pewnie jeden z powodów odbudowanej więzi między angielską kadrą a angielskim społeczeństwem) upodobałem sobie wspomnienie Dele Allego o swoim najtrudniejszym meczu w życiu. Wbrew pozorom nie była to klęska z Islandią sprzed dwóch lat, i chyba także nie dzisiejsza porażka: w czasach, gdy pomocnik Tottenhamu występował jeszcze w trzecioligowym MK Dons, przyszło mu grać wyjazdowe spotkanie z Bradford – w trakcie wieczornego meczu na murawie, która ledwo nadawała się do gry, był nieustannie faulowany i wyzywany. Między słupkami drużyny przeciwnej występował skądinąd niejaki Jordan Pickford.

Co bowiem w tym wszystkim najważniejsze i o czym powinno się pamiętać, analizując angielską porażkę: kiedy spojrzeć na średnią wieku tej drużyny, kiedy posłuchać deklaracji jej trenera, nie sposób nie pomyśleć, że wszystko, co najlepsze, ma ona przed sobą: że u szczytu możliwości fizycznych, z dodatkowymi kilkoma sezonami doświadczeń, trzon tej drużyny będzie podczas mundialu w Katarze. Podnoszący z ziemi załamanych po porażce z Chorwacją Anglików Southgate wiedział, co robi. To był czas na wzniesienie głów wysoko i podziękowanie kibicom – i na dumę, że zaszli tak daleko. Niezwykłe było patrzenie na angielskiego selekcjonera na cały turniej: na radość, którą dzielił się z fanami po zwycięstwach, ale też na spokój, z jakim przyjmował niepowodzenia. W każdej dzisiejszej przerwie, kiedy rozmawiał ze swoimi podopiecznymi, uspokajał, dodawał otuchy, nie powiększał panującego wokół napięcia. Trener, który okazał się tak bardzo inny od wszystkich poprzedników (może jedynie z sir Bobbym Robsonem wytrzymywałby porównanie, nie tylko dlatego, że i on przegrał w półfinale mundialu), zaiste, nie tylko z wyglądu nadawałby się na bohatera którejś z Conradowskich powieści.

Historia pewnej piosenki

Wraca do domu, futbol wraca do domu. Im dalej w turniej, tym obecność tej piosenki robi się intensywniejsza, a jej tytułowa fraza – bardziej wszechobecna. Dlaczego w ogóle tak się przywiązałem do banalnego w gruncie rzeczy kawałka?

Z pewnością wiele by można napisać o tym, jak bardzo ten utwór jest kiczowaty i że w ogóle piłka nożna zasługuje na lepszą oprawę dźwiękową (oparty na motywie z Haendlowskiego „Zadok the Priest” hymn Ligi Mistrzów jest wyjątkiem potwierdzającym regułę), z drugiej strony przecież jego autorom udało się uchwycić ów dziwny słodko-gorzki stan, w którym znaduje się kibic, rozpięty między kompletnym brakiem złudzeń a nieprzemijającą nadzieją, nawet jeśli wydaje się ona kompletnie wbrew logice; stan zawieszony gdzieś między czasem przeszłym, w którym Banks bronił, wślizg Moore’a był idealnie obliczony, Gascoigne wydawał się najlepszy na świecie, Lineker i Shearer strzelali gola za golem, Stuart Pearce, zwany pieszczotliwie „Psycho”, wrzeszczał na całe gardło, a przyszłością, w której niejaki Harry Edward Kane otrzymuje Order Imperium Brytyjskiego, a Gareth Southgate – tytuł szlachecki.

Nieważne zresztą, czy piosenka jest dobra, czy nie. To przecież jak z głosem komentatora, który – bez znaczenia, jak byłby fatalny, jak bardzo nie potrafiłby czytać gry czy myliłby nazwiska – z czasem staje się nierozerwalnie związany z najważniejszymi kibicowskimi emocjami (pewnie dlatego zresztą w rozbiegówce „Football’s coming home” słyszymy także głosy sprawozdawców i komentatorów dawnych angielskich meczów). Oto dlaczego dla tylu kibiców reprezentacji Anglii mistrzostwa świata w Rosji będą na zawsze kojarzyć się z tamtym kawałkiem z 1996 roku, odgrzanym po dwóch latach i będącym od tamtej pory nieusuwalnym elementem futbolowej kultury popularnej. Silna strona tego skojarzenia polega na tym, że  historia, o której tu mówimy, nadal może się skończyć cierpieniem i łzami.

Inna sprawa, że od czasu, gdy kojarzeni raczej z rejestrem komediowym David Baddiel i Frank Skinner układali tekst „Three Lions”, mieszcząc w nim nazwiska legend angielskiej piłki, doczekaliśmy się nowych bohaterów. Dziś znalazł się wśród nich Harry Maguire, który podobnie jak jego kolega z defensywy John Stones, zdobył swojego pierwszego gola dla Anglii właśnie na mistrzostwach świata. Dołączył do Jordana Pickforda, który swoją obroną karnego w meczu z Kolumbią uratował turniej dla Anglików, a dziś ratował go po raz drugi, tuż po przerwie znakomicie broniąc główkę Marcusa Berga, wkrótce po golu Allego zatrzymując świetny strzał Classona, a w 72. ponownie Berga (gdyby kontaktowy gol Szwedów padł natychmiast po wyjściu Anglików na dwubramkowe prowadzenie, wszystko mogłoby potoczyć się inaczej). Do Jordana Hendersona, którego piłki z głębi pola mogłyby się podobać największym cofniętym rozgrywającym naszych czasów, z Andreą Pirlo na czele. Do najlepszego na tym turnieju prawego obrońcy/wahadłowego – piszę to z pełną świadomością, jak duża jest konkurencja – imponującego i w defensywie, i w akcjach ofensywnych (jak ważne było jego przedostatnie podanie przy bramce Allego…) Kierana Trippiera. Do Harry’ego Kane’a, którego każde zejście do środka pola kończyło się znakomitym rozegraniem.

Kolejnym, o którym powinno się śpiewać pieśni, jest Dele Alli. Chłopak, który przez cały ubiegły sezon był przedmiotem niekończących się debat angielskiej prasy: któremu zarzucano, że nurkuje i wymusza rzuty karne, i który jakże łatwo dawał się sprowokować rywalom do wejścia w jakąś pyskówkę; chłopak, którego przez całą, fantastycznie rozwijającą się karierę ścigały demony trudnego dzieciństwa i którego charakter „dzikiego konia” od zawsze znajdował się pod ochroną argentyńskiego trenera Tottenhamu Mauricio Pochettino, niewahającego się określić go w pewnym momencie najlepszym dwudziestojednolatkiem we współczesnym futbolu; chłopak, który poprzednich meczów na tym turnieju nie dogrywał i który nawet dziś wydawał się nie w pełni sił. Jeśli pisze się o nim z powodów czysto sportowych, czyli pomijając wszystkie te symulacje i zwarcia z rywalami, i zostawiając na boku jego życie osobiste, płomienny romans z popularną w Anglii modelką itd., podkreśla się zwykle zamiłowanie do sztuczek miłych dla oka – tych wszystkich zakładanych rywalom siatek czy zagrań piętą – ale dziś kolejny raz udowodnił, że jego największy talent polega na zaatakowaniu pola karnego z drugiej linii.

Przed mundialem Alli obiecywał, że wytrzyma ciążącą na nim presję i nie będzie robił żadnych głupstw – jak widać, dotrzymuje słowa. Co więcej: udowadnia, że bramki w meczach o największym ciężarze (dla Tottenhamu strzelał i w spotkaniach z Manchesterem United, i z Manchesterem City, i z Chelsea, i z Liverpoolem, i z Arsenalem, i z Realem Madryt w końcu) to jego specjalność.

O tym nierobieniu głupstw, o panowaniu nad emocjami, ale zarazem o ich bezpiecznym wyrażaniu, chciałoby się napisać osobny tekst. O pracy doktor Pippy Grange, psycholożki zatrudnionej przez angielską federację i towarzyszącej Anglikom w Rosji, wspominałem w jednym z poprzednich tekstów. Należałoby do tego dodać akapit o wytworzonej przez Garetha Southgate’a kulturze otwartości, z jaką w tej grupie młodych ludzi mówi się o sprawach trudnych. Trudno mi sobie wyobrazić, by za czasów poprzedniego selekcjonera Sama Allardyce’a lewy obrońca Danny Rose z taką otwartością i przy takim wsparciu kolegów i sztabu szkoleniowego, mógł zwierzać się dziennikarzom z depresji, która dopadła go przed rokiem, gdy leczył kontuzję. Otwartość w kontaktach z mediami, odwrotność przyjmowanej tak często przez inne federacje strategii oblężonej twierdzy, to skądinąd kolejna cecha charakterystyczna nowej Anglii.

Najbardziej niezwykłe w awansie piłkarzy Southgate’a do półfinału wydaje się to, że został osiągnięty tak gładko – długie minuty meczu ze Szwedami wydawały się toczyć w tempie przedsezonowego sparingu, Anglicy kontrolowali boiskowe wydarzenia i w większości przypadków radzili sobie dobrze z prezentowaną przez rywali grą długą piłką – a jedynym powodem do frustracji ich kibiców była nieskuteczność świetnie skądinąd dochodzącego do pozycji strzeleckich i umiejętnie poruszającego się między liniami rywala Raheema Sterlinga. On na miejsce w piosence musi chyba jeszcze zaczekać.

Plik three_lions_footballs_coming_home_official_video

Dlaczego w ogóle tak się przywiązałem do banalnego w gruncie rzeczy kawałka? Spójrzcie na towarzyszący jej teledysk sprzed lat. Chłopcy, który ją wówczas śpiewali i chłopcy, którzy biegali wówczas po boisku, są podtatusiałymi pięćdziesięciolatkami: mają siwe włosy, wielkie brzuchy i nie są w stanie dopędzić odjeżdżającego z przystanku autobusu. Ich poprzednicy, którzy pamiętali jeszcze, albo którzy tworzyli wielkie sukcesy angielskiej piłki (czy chodzi tylko o piłkę angielską, odpowiedzcie sobie sami…), dobiegają osiemdziesiątki, a niektórzy już nie żyją. Z trzydziestu lat cierpienia zrobiło się pięćdziesiąt. Moda, która wówczas obowiązywała, wydaje się taka śmieszna. Muzyka, której słuchają ich dzieci, jest kompletnie inna.

A oni ciągle wierzą.

Trener, kapitan i psycholożka

Jeśli świat miał naprawdę uwierzyć w opowieść o tym, że to jest inna, nowa reprezentacja Anglii, mecz z Kolumbią po prostu musiał przebiegać w dramatycznych okolicznościach.

Anglicy musieli objąć prowadzenie. Musieli atakować z odwagą i rozwagą. Musieli kontrolować grę. Musieli zachować spokój w obliczu tanich prowokacji rywali. Musieli poczuć, że sukces jest na wyciągnięcie ręki. A potem, oczywiście, musieli stracić bramkę w ostatniej minucie doliczonego czasu gry. Musieli doprowadzić do karnych, w których na wielkich piłkarskich imprezach przegrywali od prawie ćwierć wieku. Musieli w tych karnych popełnić pierwszy błąd.

Widzę to z dalekiego Krakowa: kiedy dochodzi do serii jedenastek, na trybunie prasowej w Moskwie koledzy-dziennikarze konstruują już leady o angielskim fatum, o ciążącej nad tą reprezentacją klątwie rzutów karnych i o tym, że jej selekcjoner Gareth Southgate również kiedyś (dokładnie: w 1996 roku) nie wytrzymał podobnej presji. Otóż nic z tych rzeczy – a najbardziej imponujące w dzisiejszym wyczynie było to, że nowe pokolenie Anglików (gdyby Danny Rose występował zamiast Ashleya Younga od początku, średnia wieku tej drużyny byłaby, jak na mundialowe standardy, wręcz nieprzyzwoicie niska) wzięło odpowiedzialność za swoje własne lęki: że nie uległo presji i nie oglądało się na kryjące się za plecami cienie niezapomnianych przodków.

Do odważnych świat należy. Zdanie to chciałoby się powtarzać przez cały mundial, pamiętając także o drużynach, które z turniejem się pożegnały, a które pozostawiły takie dobre wrażenia (mam na myśli Iran, oczywiście). Świat należy do zespołów, które nie boją się gry szybkim atakiem, do trenerów, którzy nie boją się rzucać śmiałych idei, do piłkarzy, którzy podejmują ryzyko. Reprezentacja Anglii dziś wprawdzie była ze zrozumiałych względów ostrożniejsza niż w poprzednich meczach turnieju, ale wciąż była to drużyna, która nie wyglądała na sparaliżowaną i która imponowała szybkością (także po stracie piłki, kiedy trzeba było błyskawicznie wracać przed własne pole karne i likwidować rozwijającą się kontrę Kolumbii). Która coraz swobodniej czuje się w ustawieniu 3-3-2-2, wymyślonym skądinąd przed rokiem w Soczi, gdzie trenerzy Gareth Southgate i Steve Holland zawitali między oglądaniem meczów Pucharu Konfederacji i młodzieżowych Euro w Polsce, żeby na własne oczy obejrzeć potencjalne bazy, w jakich ich podopieczni mogliby spędzić kilka tygodni podczas mundialu.

Uwielbiam opowieść o tym, jak to się odbyło, bo ma ona także polski kontekst: odwagi, z jaką szkoleniowcy przeprowadzili zmianę nie tylko na papierze i do jakiego stopnia potrafili przekonać do niej piłkarzy. Oczywiście wielu z nich występowało już na podobnych pozycjach w swoich klubach, a ci, dla których przejście na nowy system wiązało się z koniecznością adaptacji, pracują na co dzień z tak świetnymi trenerami (jak Kyle Walker z Pepem Guardiolą), że musieli poradzić sobie bez większych trudów. Z drugiej strony: polscy piłkarze nie pracują na co dzień z nowicjuszami w trenerskim fachu; wciąż nie rozumiem, dlaczego zmiana tradycyjnego polskiego ustawienia na grę trójką obrońców przebiegała w aż takich bólach. Wracając jednak do Anglików: asystent Southgate’a Steve Holland, dzieląc się z dziennikarzami szczegółami całej operacji, nie krył zadowolenia z faktu, że w każdym spotkaniu, podczas którego testowali przed mundialem nowe ustawienie, zaskoczeni rywale musieli dokonywać zmian w przerwie.

Wspomniałem o wieku. Jeden z bohaterów tej nowej Anglii, będący, jak na bramkarza, młokosem, bo 24-letni Jordan Pickford, rozegrał dziś zaledwie siódmy mecz w reprezentacji – kiedy zaczynał się mundial, miał na koncie zaledwie trzy występy. W Moskwie przez cały mecz nie miał nic do roboty, aż w samej końcówce obronił fenomenalne uderzenie z dystansu, przy goli nie miał żadnych szans, no a potem…

Wspomniałem o podejmowaniu ryzyka. Dwa skutecznie wykonane przez Anglików karne – już po wcześniejszym pudle Jordana Hendersona – były dziełem Kierana Trippiera i Erica Diera, skądinąd graczy Tottenhamu. Obaj mieli w tym meczu powody do niezadowolenia: Trippier nie zdołał zatrzymać strzału Miny, ba: wręcz wbił go do własnej bramki, Dier główkował nad poprzeczką przy rzucie rożnym w dogrywce, kiedy wydawało się, że gol dla Anglików jest pewny. Obaj zrobili to, co zrobić w tym momencie należało.

Co ważne: zdanie o rzutach karnych jako loterii należy wykreślić z angielskiego słownika frazeologicznego. Wszyscy jak jeden mąż podkreślają, że byli do tej sytuacji przygotowani. Że trenowali karne codziennie, do znudzenia. Że wiedzieli z góry, jak uderzą, i starali się zrobić to, co robili w trakcie ćwiczeń. Pickford również czuł się przygotowany: wiedział, jak strzelają Kolumbijczycy. Nic tu nie było dziełem przypadku. Gareth Southgate gromadził wokół siebie piłkarzy i po dziewięćdziesiątej minucie, i w przerwie dogrywki, i przed karnymi: głównie uspokajał i przypominał to, co wcześniej wypracowali. W pobliżu przechadzała się Pippa Grange, zatrudniona przez angielską federację psycholożka, której rola w zmianie podejścia do meczów z wielką presją angielskich piłkarek i piłkarzy oraz sztabów szkoleniowych wszystkich szczebli, wydaje się nie do przecenienia. Kiedy na to wszystko patrzyłem, przypominała mi się fraza Alfa Ramseya: „Już raz ten mecz wygraliście, teraz po prostu musicie zrobić to drugi raz”.

O osobowości Southgate’a również można by napisać mnóstwo. Młody szkoleniowiec nie odnosił dotąd sukcesów: zanim zaczął prowadzić angielską młodzieżówkę, zdołał spuścić Middlesborough z angielskiej ekstraklasy. Kiedy obejmował dorosłą drużynę, po farsowym zakończeniu kadencji Sama Allardyce’a, wielu miało wątpliwości. Wydawało się, że to wybór polityczny: miły, elokwentny, przystojny (zwłaszcza gdy zapuścił brodę i zaczął przypominać jednego z bohaterów Conrada), stanowił niewątpliwie odmianę po przaśnym i aroganckim poprzedniku, ale czy można było mieć zaufanie do jego fachowości? Angielska federacja również niewątpliwie ryzykowała (może zresztą w poczuciu, że gorzej być nie może i że obecne pokolenie piłkarzy jest słabsze od tego „złotego”, z Beckhamem, Scholesem, Gerrardem, Lampardem i tyloma innymi w składzie, więc i ryzyko wpadki jest mniejsze) – dziś widać, jak dobrze było to ryzyko podjąć.

Nie znajdziecie lepszego symbolu tej nowej Anglii niż Harry Kane. Człowiek, który ciężko pracuje dla drużyny, rozpoczynając jej pressing, który wraca do środka pola, szukając tam rozegrania z kolegami, który w związku z tym dziś przez długie minuty zamiast jako „dziewiątka” grał faktycznie jako „dziesiątka”, który fantastycznie podaje, także na dłuższy dystans, który doskonale utrzymuje się przy piłce pod presją (Kolumbijczycy faulowali go równie często jak Meksykanie Neymara – różnica między tymi, największymi obok Mbappe gwiazdami mundialu w Rosji, polega na tym, że Keane po faulu nie zamieniał swego bólu w groteskę). I który w sytuacji napięcia wydaje się nie wiedzieć, co to nerwy.

Przypomnijcie sobie jeszcze raz awanturę o rzut karny dla Anglii. Trwała grubo ponad trzy minuty – podczas meczu na mistrzostwach świata, w fazie pucharowej to cała wieczność, niejeden naprawdę wielki zawodnik w ciągu tak długiego czasu zdążył spalić się w nerwów. Kolumbijczycy w tym czasie skupili się wokół sędziego, nieprzypadkowo chyba w okolicy punktu, z którego za chwilę kapitan Anglików miał uderzać na bramkę Ospiny, bo w trakcie gdy wykłócali się z arbitrem za ich plecami Jefferson Lerma rozkopywał miejsce wykonywania karnego, żeby jeszcze dodatkowo utrudnić Kane’owi zadanie. On zaś? Jakby nieobecny, z piłką w ręku trzymał się z dala od całego zamieszania. Skupiał się na tym, co ma zrobić. Przepowiadał sobie w pamięci cały rytuał, któremu pozostaje wierny przy każdej jedenastce. Ustawienie piłki. Odejście na odpowiednią odległość. Uspokojenie oddechu, a potem nabranie powietrza do płuc. Rozbieg. Gol.

Wspomniałem o kolegach dziennikarzach i ich przygotowanych wcześniej tekstach o angielskiej porażce w karnych. Sam też sobie przygotowałem ściągawkę, więc żeby się nie zmarnowała, na koniec wykorzystam. Mundiale: Turyn 1990, Saint-Etienne 1998, Gelsenkirchen 2006. Mistrzostwa Europy: Wembley 1996, Lizbona 2004, Kijów 2012. Wszystko nieważne. Zaszła zmiana.

Opowieść o prawdziwym piłkarzu

To nie jest tylko tak, że Anglia od dawna desperacko potrzebowała takiej historii – od dawna potrzebowała jej piłka nożna. Bo historia Harry’ego Kane’a to jest dobra historia.

Mecz Anglików z Tunezyjczykami był tak typowy dla najnowszej historii reprezentacji Anglii, że w 90. minucie miało się właściwie ochotę zajrzeć do własnego archiwum tekstów i wyciągnąć dowolny, opisujący losy tej drużyny podczas wielkich turniejów. Obiecujący początek (nie było dotąd na mundialu w Rosji drugiej drużyny, która potrafiłaby stworzyć sobie tyle sytuacji bramkowych w pierwszej połowie…), fantazja, rozmach i płynność, gol dający prowadzenie, a później idiotyczny błąd, po którym rywale wykonują rzut karny, i długie minuty nerwowości, bicia głową w mur, unikania odpowiedzialności, zmęczenia i coraz intensywniejszego wrażenia deja vu. Co okaże się przyczyną niepowodzenia tym razem? Może wołgogradzkie muszki, włażące piłkarzom do ust i uszu przez całe niemal spotkanie? Jakie gorzkie dowcipy na temat obiecujących jak nigdy i niespełniających obietnic jak zawsze Anglików przeczytamy jutro w londyńskich gazetach?

O tym, że nie przeczytamy żadnego, zdecydował 24-letni kapitan reprezentacji Anglii, napastnik Tottenhamu Harry Kane, strzelający już w doliczonym czasie gry swoją drugą bramkę w tym meczu. Bramkę dającą zwycięstwo.

Rób swoje

Ja się zazwyczaj słabo nabieram na opowieści o piłkarzach będących po jasnej stronie mocy, a już szczególnie się jeżę w przypadku, gdy serwują nam je rekiny rynku reklamowego. W przypadku Harry’ego Kane’a kampania koncentrująca się na słowach „Loan, Loan, Loan, Loan, Lane, Lion, Leader” wydaje się jednak oddawać istotę rzeczy. Ponieważ tak się składa, że mamy do czynienia z piłkarzem wychowanym przez klub, któremu od blisko trzech dekad kibicuję, piłkarzem, który – mimo iż z pewnością oglądają go największe kluby świata, z Realem Madryt na czele – po raz kolejny przedłużył właśnie kontrakt, nową umowę z Tottenhamem zawierając do 2024 roku; ponieważ chodzi o piłkarza, który nie ukrywa, że inspiruje go przypadek Francesco Tottiego, przez całą swoją karierę grającego w jednym klubie, czuję się osobą właściwą do mówienia o kapitanie Anglików.

Kiedy zdobył setnego gola w Premier League, on sam zresztą zdecydował się opowiedzieć swoją historię. Zaczynała się tak: miał osiem lat, szedł przez park z ojcem, który ni stąd, ni zowąd oznajmił, że ma mu coś ważnego do powiedzenia. Była to wiadomość, że szkółka Arsenalu, w której wówczas trenował, nie jest nim zainteresowana. Dobrze pamięta reakcję taty: to, że go nie skrytykował, tak samo zresztą, jak nie skrytykował tych, którzy podjęli decyzję w sprawie jego przyszłości. Pan Patrick Kane nie dawał synowi do zrozumienia, że się nie nadaje, nie okazywał wściekłości i rozczarowania, nie nakładał dodatkowej i zupełnie zbędnej presji. Po prostu otoczył chłopca ramieniem i powiedział, że najważniejsze, żeby dalej robił swoje i że znajdą mu inny klub. Dwa lata później Harry Kane trafił do akademii Tottenhamu, któremu zresztą kibicowała cała jego rodzina i w którym grał jego idol, Teddy Sheringham.

To jest dobra historia, bo kiedy opowiadał ją jako zdobywca setki goli w Premier League (dziś ma ich już 108 w 153 występach – świetna statystyka; w reprezentacji ma 15 goli w 25 meczach), wspominał też chwile, w których myślał, że nie zdobędzie ani jednego. Miał dziewiętnaście lat – niejeden jego rówieśnik był już gwiazdą Premier League – i od dwóch lat tułał się po wypożyczeniach do niższych lig. Nawet tam nie zawsze mieścił się w wyjściowej jedenastce: czy mógł marzyć o tym, że stanie się podporą nie tylko klubu z ekstraklasy, ale też reprezentacji kraju? Przy okazji poznawał, jak wspomina, prawdziwe życie, przyglądając się ludziom, dla których wizja spadku z drugiej do trzeciej ligi oznaczała groźbę radykalnego ograniczenia i tak niewielkich na tym poziomie zarobków czy wręcz bezrobocia. Przestawał być dzieciakiem.

Nie przejmuj się tym, co o tobie mówią

„Robić swoje” musiał wyjątkowo długo. Pierwszy raz na ławce rezerwowych Tottenhamu znalazł się w październiku 2009, debiutował – w meczu Ligi Europy – w sierpniu 2011. Na to, by Tim Sherwood, nadzorujący jego rozwój w młodzieżówce, zaczął na niego stawiać już będąc tymczasowym trenerem, musiał czekać jeszcze dwa i pół roku. U obecnego trenera, Mauricio Pochettino, również zaczynał jako rezerwowy: Argentyńczyk ostatecznie przekonał się do niego po wygranej z Aston Villą w listopadzie 2014 r., kiedy to również strzelił zwycięskiego gola w ostatniej minucie (był to zresztą gol bardzo szczęśliwy, bo Anglik wykonywał rzut wolny i trafił w mur, a piłka po rykoszecie zmyliła bramkarza i wpadła do siatki).

Przez wszystkie te lata, tak jak wtedy w parku z ojcem, nie myślał, że coś jest nie tak. Nie zniechęcał się. I ciężko pracował. Pracujący wówczas z napastnikami Tottenhamu świetny przed laty snajper Les Ferdinand opowiadał, że nigdy w życiu nie spotkał juniora, który tyle pracy wkładałby w swój rozwój, a bramkarz Brad Friedel dorzucał wspomnienie Kane’a, wypraszającego u niego dodatkowe pół godziny po treningu, by mógł poćwiczyć rzuty wolne. Dobrze pamiętam, jak podczas pierwszych występów w Tottenhamie miał kłopoty z przyjęciem piłki, jak nie potrafił ustać na nogach w starciu z obrońcami: kiedy patrzę na miejsce, w którym jest dzisiaj, czuję, że wręcz powinienem o tym przypominać. Wątpili przecież w niego w zasadzie wszyscy. Po świetnym sezonie 2015/16 pytali, czy będzie umiał powtórzyć to w sezonie kolejnym. Otóż powtórzył. Rok później wątpili, czy będzie potrafił pokazać się w Lidze Mistrzów. Otóż potrafił. Dwa lata później chcieli wiedzieć, czy da radę zagrać dobry mecz na mundialu. Otóż dał.

Trzymaj nogi na ziemi

Napisałem kiedyś, że aby w pełni oddać fenomen Harry’ego Kane’a, trzeba by w zasadzie pióra socrealisty – i z perspektywy Wołgogradu wypada to zdanie powtórzyć. Kapitan Anglików nie ma w sobie nic z celebryty, nie imprezuje, nie sfotografowano go z żadną modelką ani nie złapano na paleniu pod prysznicem. Z wyglądu i uczesania przypomina bardziej bohatera filmu epoki kina niemego niż współczesnego piłkarza; lekko parafrazując Jonathana Wilsona można by powiedzieć, że Harry Edward Kane mógłby zagrać w nim rolę jednego z tych dzielnych pilotów dwupłatowca, którzy nigdy nie wrócili z wyprawy przeciwko Czerwonemu Baronowi. Mamy tu prostego chłopaka, który liczbą strzelonych goli w jednym roku przebił Lewandowskiego, Ronaldo czy Messiego. Mamy opowieść o skromności (za każdym razem mówi, ile z jego goli jest zasługą drużyny – dzisiaj też zresztą mnóstwo roboty przy jego bramkach odwalili koledzy, a on „tylko” dostawiał nogę i głowę; z drugiej strony zaczynał przecież pressing Anglików i robił, co mógł, by stwarzać także sytuacje kolegom), normalności (twardo chodząca po ziemi żona, koleżanka jeszcze z dzieciństwa, żadna tam WAG, jedno dziecko na świecie, drugie w drodze…), wierze we własne siły (nigdy nie martwi go to, że spudłował – zaraz wykorzysta następną okazję…).

Jasne, to była tylko Tunezja. Jeszcze nic się nie stało, jeszcze nie wyszli z grupy. Z drugiej strony: nie potknęli się na pierwszej przeszkodzie, w następnych meczach powinno więc być łatwiej. No i mają Harry’ego Kane’a. Jeśli ktoś na tym turnieju rozegrał typowo angielski mecz, byli to przegrywający z Meksykiem Niemcy.

Wielki Sam nie musiał odejść. I nie powinien przychodzić.

1. Gdyby John Le Carre bardziej interesował się futbolem, z pewnością mógłby uczynić miejscem akcji jednej ze swoich powieści Football Association. To przecież jest dopiero „Cyrk”, to przecież jest dopiero odbicie upadłego dawno imperium, pogrążonego w snach o odzyskaniu utraconej wielkości i dramatycznie niegotowego na nowe wyzwania. Zjadanego przez ambicje ludzi małych i niekompetentnych. Toczącego wciąż minione wojny. Wykopującego George’a Smileya – jeśli w ogóle ostał się tam ktoś o jego klasie – na emeryturę.

Przeglądam brytyjską prasę z ostatnich dni, czytam artykuły świetnych skądinąd autorów – ludzi, do których sądów mam wielkie zaufanie, pod warunkiem, że nie piszą o reprezentacji swojego kraju. Ileż tu zaklinania rzeczywistości. Ile klisz i pobożnych życzeń. Gdyby nie obawa przed autoplagiatem (podobnego grepsu użyłem na Twitterze podczas meczu Anglia-Islandia, kiedy na boisku pojawił się Jack Wilshere), napisałbym: „Jeśli Sam Allardyce jest odpowiedzią, jak brzmi pytanie”?

Zważmy bowiem: nie mówimy o powierzeniu temu ambitnemu niewątpliwie i kompetentnemu trenerowi jeszcze jednej drużyny broniącej się przed spadkiem z Premier League i mającej ambicje osiągnięcia bezpiecznej pozycji w środku tabeli. Mówimy o powierzeniu mu reprezentacji, której trzonem jest wielce obiecująca grupa młodych zawodników – w klubach wszyscy ci, którzy tak zawiedli podczas turnieju we Francji, udowadniają wszak, że potrafią grać w piłkę. Potrafią przecież, nieprawdaż? Bo jeśli w tym punkcie się mylę, dalej czytać nie musicie – możemy rzecz całą skwitować zdaniem, że przeciętni piłkarze dostają przeciętnego trenera i tyle.

No dobrze, ale widzieliśmy, jak Harry Kane czy Dele Alli grali przez ostatni rok w Tottenhamie. Widzieliśmy świetne mecze Vardy’ego, Lallany, Hendersona, Smallinga, Sterlinga nawet i Harta. Widzieliśmy, jak rozwijają się młodzi Anglicy u Pochettino i Kloppa, jesteśmy ciekawi, jaki będzie miał wpływ Guardiola na Sterlinga.

2. Powyższe cztery akapity napisałem 67 dni temu, na wieść o powierzeniu Samowi Allardyce’owi posady selekcjonera reprezentacji Anglii. Nie zdążyłem tekstu dokończyć, ale – jak widać – nie zdążył się zdezaktualizować; może jedynie w kwestii tego, jak przebiega rozwój Sterlinga u Guardioli wypada dodać, że przechodzi nasze najśmielsze oczekiwania. Zmieniło się natomiast to, że po tych 67 dniach Wielki Sam w równie wielkiej niesławie stracił pracę. Czytaj dalej

Dylemat Gerrarda

Rozmowa, która miała odmienić życie Stevena Gerrarda, odbyła się mniej więcej przed rokiem, po kilkunastu miesiącach wspólnej pracy kapitana Liverpoolu z nowym menedżerem tego klubu, Brendanem Rodgersem. „Chcę, żebyś zmienił pozycję na boisku” – powiedział Rodgers i poprosił lidera drużyny, by przyjrzał się uważnie grze Andrei Pirlo.

Myśl była przednia. Steven Gerrard ma już 34 lata – zaledwie rok mniej od Pirlo. Nie będzie młodszy i nie będzie miał dawnej dynamiki, pozwalającej mu biegać między jednym a drugim polem karnym. Powinien raczej na stałe osiąść na własnej połowie i stamtąd dyrygować grą jako cofnięty rozgrywający. Za dynamikę akcji odpowiadać będą Sterling, Sturridge czy Suarez (ewentualnie Coutinho), jego zadaniem zaś będzie tylko – i aż – obsłużenie ich jednym z tych mierzonych podań, którymi zachwyca nas także włoski regista. Zmiana miała pozwolić Gerradowi kontynuować karierę na najwyższym poziomie jeszcze przez lata i, co w kontekście tegorocznego mundialu ważniejsze, miał z niej skorzystać także Roy Hodgson, posiłkując się w budowaniu reprezentacji liverpoolskimi schematami.

Analogia z Pirlo okazała się jednak nietrafiona i to bynajmniej nie dlatego, że mielibyśmy odbierać Gerrardowi talent do rozdzielania piłek. Owszem: we czwartek mocno naciskany przez piłkarzy Urugwaju, Cavaniego zwłaszcza, miał więcej niecelnych podań niż zwykle, ale wciąż potrafił kilkudziesięciometrowym podaniem zmienić stronę rozgrywania akcji, dostrzec wbiegającego w lukę bocznego obrońcę i nadać atakowi nową dynamikę. Problemem było raczej to, co działo się, kiedy Anglicy nie byli przy piłce, a atakował przeciwnik.

Rzecz w tym, że Andrea Pirlo ma asekurację – i w reprezentacji, i w klubie. W Juventusie po stracie piłki będą go ubezpieczali Pogba z Vidalem, w kadrze – de Rossi i Motta. W obu przypadkach w środku pola nie operuje w duecie, jak Gerrard z Hendersonem, ale ma dwóch partnerów; kolejną opcją Cesare Prandellego jest ustawienie za plecami lidera drużyny trójki obrońców, formacji tak modnej i skutecznej na tegorocznych mistrzostwach świata. Zamiast więc spędzać wakacje na rozważaniach, czy kontynuować reprezentacyjną karierę, czy, jakby to zaśpiewali Starsi Panowie, „wycofać się z arenki”, kapitan Liverpoolu mógłby poprosić Roya Hodgsona: „utwierdź mnie”, dodaj jeszcze jednego partnera (jak w klubie Lucasa czy Allena), a wtedy „wesołe będzie życie staruszka”.

Czy wojna się skończyła

Futbol jako klucz do świata: do rozmowy o przeszłości i współczesności, o ukrytych śladach wojny i współczesnym antysemityzmie… Skończyłem właśnie pisać do Magazynu Literackiego, który będzie towarzyszyć nowemu numerowi „Tygodnika Powszechnego”, duży tekst o ważnej książce, ale nie mogę się powstrzymać przed poleceniem jej także tutaj. Autor „Futbolu w cieniu Holokaustu”, Simon Kuper, jest dziennikarzem sportowym, współpracującym m.in. z „Financial Timesem”, dla którego przeprowadził szereg mniej lub bardziej interesujących rozmów z ikonami współczesnego futbolu. Ale jest również, co istotne, synem słynnego antropologa kultury. „Podstawowym elementem mojej pracy jest przekonanie, że piłka nożna może zdradzić zaskakująco wiele o danym państwie” – to zdanie mogłoby wyjść spod pióra jego ojca, Adama Kupera. – To, co się działo w czasie wojny w holenderskich klubach piłkarskich, było mikrokosmosem wydarzeń w całym kraju”.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Jego książka jest brutalnym rozliczeniem z mitami, którymi żyło przez lata holenderskie społeczeństwo. Oficjalna narracja o wojnie w tym kraju długo przypominała bowiem komiksy o wiosce Asteriksa: była „fantastyczną opowiastką o małej, bohaterskiej krainie, której każdy mieszkaniec należał do ruchu oporu”. Autor, który spędził w tej krainie dzieciństwo, przeżył szok, gdy uświadomił sobie, jakie rozmiary osiągnęła kolaboracja Holendrów z Niemcami. Żeby pozostać na poziomie futbolu: napisał o klubach, które na polecenie okupantów pozbawiały Żydów członkostwa i które (jak Sparta Rotterdam) debatę na ten temat ograniczyły do kwestii wielkości tabliczki, zakazującej im wstępu na obiekty sportowe – zbyt dużej i zbyt ostentacyjnej, jak na wrażliwość większości zgromadzonych na posiedzeniu omawiającego ten problem zarządu. Napisał o czysto żydowskich klubach, które w 1945 r. próbowały sformować się na nowo i kiedy złożyły wniosek o ponowne przyjęcie do federacji piłkarskiej, odmówiono im powrotu na ten sam szczebel rozgrywek ligowych, na którym grały do 1941 r. (jeden zresztą prosił także o anulowanie starego długu, argumentując, że nie ma pieniędzy, a ponad 200 członków nie żyje; związek odmówił – choć zgodził się na zmianę harmonogramu spłaty). Napisał o Ajaksie Amsterdam, którego powojenną potęgę budowali ramię w ramię przedsiębiorcy pochodzenia żydowskiego i współpracownicy nazistów, wybierający dla dobra klubu milczenie o trudnych tematach. Napisał o wielu innych kwestiach, związanych przede wszystkim z „żydowskością” Ajaksu – omówiłem je szczegółowiej w „Tygodniku”, ale że nie wszystkie wątki zdołałem tam poruszyć, wracam do tematu także tu, na blogu.

Kuper nie ogranicza się bowiem tylko do Holandii i nie wszystkie jego wnioski są pesymistyczne. Jako kibic nie mogę przecież nie zauważyć, że dla polityków i dyktatorów futbol zawsze okazywał się narzędziem niewygodnym. Oczywiście przekopując się przez historię piłki nożnej lat 30. autor „Futbolu w cieniu Holokaustu” natrafił na wiele prób wykorzystania jej dla celów propagandowych, choć zwraca uwagę, że naziści długo traktowali futbol nieufnie, jako sport o brytyjskiej proweniencji. Hitler pisał w „Mein Kampf” o „milionach nienagannie wysportowanych ciał jaśniejących fanatyczną miłością do ojczyzny”, ale jedyny mecz, jaki oglądał – podczas olimpiady w Berlinie, w 1936 r. – opuścił jeszcze przed końcem: Niemcy przegrali z Norwegami 0:2, a napastnik Willi Simetstreier uznał nawet, że przyczyną tej porażki była paraliżująca piłkarzy wizyta Führera w szatni przed pierwszym gwizdkiem. Na mistrzostwach świata w 1938 roku Niemcy (których reprezentację wzmocnili po Anschlussie Austriacy) odpadli po meczu ze Szwajcarią. „Tak grało sześćdziesiąt milionów Niemców – kpił wówczas „Zurich Sport”, odwołując się do przedmeczowych zapowiedzi nazistowskiej gadzinówki „Volkischer Beobachter” – nam wystarczyło jedenastu piłkarzy”…

W 1940 r., podczas meczu jednej z wiedeńskich drużyn zmuszonej do gry w niemieckiej lidze, śpiewano antyniemieckie przyśpiewki, rzucano kamieniami, zniszczono autokar drużyny gości i pocięto opony limuzyny gauleitera Baldura von Schiracha. „Takie rzeczy tylko na meczu piłkarskim” – komentuje Kuper. W 1942 r. Niemcy przegrali w Berlinie ze Szwecją, a notujący komentarz Goebbelsa sekretarz niemieckiego MSZ zapisał, że 100 tys. ludzi opuściło stadion w przygnębieniu, „a ponieważ zwycięstwo w meczu piłkarskim jest droższe ich sercom niż zdobycie jakiegokolwiek miasta na wschodzie, tego typu wydarzenia muszą być zakazane dla dobra nastrojów wewnętrznych”.

Kim byli i co myśleli zawodnicy, którzy reprezentowali zbrodnicze państwo (był zresztą wśród nich może najlepszy Polak w historii futbolu, Ernest Wilimowski)? „Dziś wciąż jestem dumny, że byłem w drużynie narodowej, a także niesamowicie wkurzony, bo jestem pewien, że gdybym miał normalną karierę, rozegrałbym rekordową liczbę meczów w reprezentacji” – opowiada Kuperowi jeden z nich, Albert Sing. Po prostu cieszył się, że może grać w piłkę i unika dzięki temu wysłania na front…

Ale jest jeszcze jedna smakowita historia, której nie można nie omówić na blogu poświęconym głównie angielskiej piłce. Przez większą część wspomnianych lat 30. Niemcy dbali o swój wizerunek na arenie międzynarodowej, piłkarska reprezentacja kraju pilnowała więc, by każdy mecz stanowił „ein Sieg des »fair play«”, zwycięstwo fair play. W grudniu 1935 r. mecz Niemców w Londynie, na stadionie White Hart Lane, usiłowali wprawdzie zakłócić antyfaszystowscy demonstranci, ale błyskawicznie aresztowała ich policja. Anglicy także dbali o dobre traktowanie gości – były wiwaty, koleżeńska atmosfera, pomeczowy bankiet – choć na boisku pokonali ich 3:0.

A propos Anglików: na okładce książki znalazło się zdjęcie ich reprezentacji narodowej, wykonującej nazistowskie pozdrowienie na stadionie olimpijskim w Berlinie, w 1938 roku; zdjęcie, które dla kolejnych pokoleń fanów piłki z Wysp stało się symbolem hańby i wokół którego stworzono legendę, precyzyjnie przez Kupera obnażoną. Rzecz w tym, że Anglicy w Berlinie bynajmniej nie musieli hajlować – nawet jeśli mecz rozgrywano tuż po Anschlussie Austrii, kiedy mówiono że „wystarczy tylko iskra, żeby Europa stanęła w płomieniach”, czyli piłkarze teoretycznie zachowali się zgodnie z Chamberlainowską polityką appeasmentu, czyli niedrażnienia i zaspokajania żądań Hitlera w imię ratowania pokoju.

W powojennych relacjach uczestniczący w meczu zawodnicy mówili zgodnie, że walczyli o możliwość niewykonania nazistowskiego pozdrowienia, berliński stadion był jak jaskinia lwów, a niemieccy piłkarze okazali aroganckimi, pewnymi zwycięstwa aryjskimi potworami. We wspomnieniach Stanleya Matthewsa, kapitan drużyny Eddie Hapgood jeszcze w szatni przed meczem informuje działacza, nalegającego na wykonanie kontrowersyjnego gestu, „co może sobie zrobić z nazistowskim pozdrowieniem”, a częścią tej rekomendacji miało być „wsadzenie go tam, gdzie słońce nie dochodzi”. Autor jednej z bramek dla Anglików miał z kolei pędzić w stronę kolegów z wołaniem „Teraz niech zasalutują”.

Problem w tym, że żadna z tych rzeczy nie miała miejsca: w maju 1938 oficjalne nastawienie Niemiec do Wlk. Brytanii było względnie przyjazne, a kibice i piłkarze reprezentujący III Rzeszę odnosili się do gości z rewerencją i podziwem. Stojący na bramce Hans Jakob opisywał gola Lena Gouldena w taki sposób, jakby wpuszczenie go było zaszczytem. „Przekonanie, że były to sztucznie wyprodukowane potwory, zaprogramowane, żeby zwyciężać, dopingowane nieomal przez zjazd w Norymberdze, przystaje do naszej powojennej wiedzy o nazizmie” – zauważa Kuper. Tyle że w latach 30. Niemcom chodziło o urzekanie w równym stopniu, co wygrywanie, a fair play znaczyła prawie tyle co zwycięstwo.

Jest także w tej historii coś, co musi dawać do myślenia kibicowi-inteligentowi: ślady wojny i wojennej propagandy w piłce nożnej, którą dziś zna. Jakie znaczenie ma wytworzony wówczas kult żołnierza – dzielnego, zdeterminowanego mężczyzny, który poświęca swe ciało dla dobra ogółu – w pogardzie, jaką powszechnie obdarza się zawodników unikających walki o piłkę, uciekających z nogami przed ostrym wejściem rywala, albo udających sfaulowanego? Metaforyka wojenno-militarna dominuje przecież w języku opisujących mecze trenerów, dziennikarzy i kibiców (w naszym języku!) – przypomnijcie sobie choćby, jaki absolutny zachwyt wywołał mecz z 1989 roku, który obrońca Terry Butcher dograł do końca z głęboko rozciętą głową, brocząc krwią i zmieniając jedynie co jakiś czas bandaże i koszulki (prowizorycznie założone szwy nie wytrzymały, bo walczący o górne piłki Anglik nieustannie główkował).

W przypadku Niemców, których reprezentacja przed dojściem Hitlera do władzy grała miękko i finezyjnie – 12 lat retoryki, w której dominowały wojna, męstwo oraz Kampf (walka), zmieniło styl drużyny narodowej na długie dziesięciolecia. Właściwie dopiero w ostatnich latach, wraz z otwarciem reprezentacji na urodzonych w Niemczech imigrantów, przestała się ona kojarzyć z agresją i siłą. „Konstytucja Republiki Federalnej nie zawiera ani jednego artykułu, który by mówił, że należy grać jak Brazylia” – ironizuje Kuper, ale wcześniej zauważa: całe pokolenia niemieckich piłkarzy wychowano w stylu stworzonym pod władzą Hitlera.

Czy naprawdę mamy to już za sobą? Zaledwie pięć lat temu jeden z polskich tabloidów przed meczem z Niemcami krzyczał z okładki tytułem „Wojna polsko-niemiecka”, podtytułem „Dobry Niemiec to…”, i fotomontażem przedstawiającym polskiego trenera trzymającego obcięte głowy trenera i kapitana drużyny przeciwników. Przyznaję: po zakończeniu lektury mam niepokojące wrażenie, że wiele z holenderskich mitów o wojnie i okupacji, które obala w swojej książce Simon Kuper, także w Polsce ufundowane jest na niezbyt mocnych podstawach.

Reprezentanta wypożyczę

No owszem, całkiem niezły debiut i bramka, zdobyta przez Androsa Townsenda wreszcie prawą nogą, niczego sobie. Ale żeby od razu wpadać w taką ekstazę? Asystę przy golu Rooneya dopisywać, choć zamiast asysty obejrzeliśmy raczej niecelne dośrodkowanie i zbyt krótkie wybicie obrońcy? Z debiutem Glenna Hoddle’a porównywać? Arjena Robbena przywoływać? Czterokrotną podwyżkę oferować? Cały świat informować, że chłopak urodził się w tym samym szpitalu, co David Beckham? Naprawdę tych kilkanaście meczów w QPR, a potem parę spotkań z tego sezonu, uzasadnia erupcję „Townsendomanii”, którą właśnie obserwujemy?

Owszem, można opowiedzieć tę historię jako pochwałę ciężkiej pracy. W cztery lata tylko dziewięć występów w Tottenhamie, za to równie wiele (dziewięć!) wypożyczeń, z których prawie każde okazywało się krokiem naprzód (trzeba to podkreślić, bo w tym samym czasie uważani niegdyś za bardziej utalentowanych zawodnicy z młodzieżówki Tottenhamu, Bostock czy Dawkins, swoje szanse marnowali). „Tu, w Yeovil, nie mamy Ritza” – mówił Townsendowi i jego koledze, Jonathanowi Obice, cytowany przez dzisiejszego „Timesa” szkoleniowiec lokalnej drużyny, prowadząc ich do hoteliku i upewniając się, że na wyposażeniu pokoju jest garnek do gotowania makaronu…

Owszem, można też mówić o uczeniu się na błędach (kara finansowa i kilkumiesięczna dyskwalifikacja za obstawianie zakładów piłkarskich, która kosztowała go utratę miejsca w kadrze na młodzieżowe mistrzostwa Europy) i o wsparciu kolejnych trenerów: Redknapp dawał mu szansę w meczach Ligi Europejskiej, a potem ściągnął za sobą do QPR, Villas-Boas przez cały okres wypożyczenia pozostawał z nim w kontakcie, a przed sezonem usiadł do długiej rozmowy, w której wyjaśnił, co młody piłkarz powinien poprawić w swojej grze pozycyjnej. Uczciwiej jednak byłoby wspomnieć o cholernym szczęściu i zbiegu niezwykle sprzyjających okoliczności, który nastąpił w ciągu kilku zaledwie tygodni.

Na obecny sukces Townsenda złożyło się, po pierwsze, odejście Bale’a i fakt, że poza jednym meczem towarzyskim przez cały okres przygotowawczy Walijczyk nie blokował zmiennikom miejsca w składzie. Po drugie, późne sfinalizowanie zakupu Lameli, a potem dwie przerwy na kadrę, podczas których Argentyńczyk zamiast trenować z nowymi kolegami, podróżował za ocean. Po trzecie, uraz Lennona, który – że wypowiem herezję – wciąż wydaje się najpoważniejszym rywalem Townsenda do miejsca na prawej stronie Tottenhamu. Po czwarte, kontuzja Walcotta, która stworzyła debiutantowi okazję do gry przeciwko Czarnogórze (jak bardzo teraz Roy Hodgson przypisywałby sobie zasługi za udany występ piłkarza Tottenhamu, nie wstawiłby go przecież do składu od pierwszej minuty, gdyby miał do dyspozycji napastnika Arsenalu…). Po piąte wreszcie, w przypadku reprezentantów Czarnogóry oczywiste: nieopatrzenie obrońców z względnie skromnym arsenałem sztuczek, które poza szybkością Andros Townsend może zaoferować.

Nie twierdzę, że skrzydłowy Tottenhamu szczęściu nie pomógł – w piątkowy wieczór dokładnie tak samo, jak w ciągu tych wszystkich deszczowych i wietrznych popołudni na drugo- i trzecioligowych stadionach. Podobnie zresztą jak Walker, Sturridge, Welbeck, Wilshere, Barkley, Gibbs i starsi: Milner, Lampard, Carrick czy Defoe (wszyscy oni byli na wczesnym etapie swoich karier wypożyczani do mniejszych klubów i wszyscy umieli ten czas wykorzystać). Dla niego samego jednak byłoby lepiej, gdyby media po piątkowym meczu okazały się bardziej powściągliwe. Wcale bym się nie zdziwił, zwłaszcza w kontekście odsunięcia za kartki Kyle’a Walkera, gdyby na prawej pomocy Anglików przeciwko Polsce zagrał James Milner.

Wiara w Fornalika, niewiara w Hodgsona

Doprawdy, niełatwo odpowiedzieć na pytanie, co gorsze: murawa na Stadionie Narodowym czy reprezentacja Anglii. Na tej pierwszej piłka właściwie stawała w miejscu, trudno było o podanie na dobieg, o ryzyku zagrań obrońców z bramkarzem nie wspominając. Ta druga co najmniej od czasu Euro (upieram się, że za Capello były jednak lepsze momenty) gra w piłkę metodami dwudziestowiecznymi. Piłkarzy Roya Hodgsona nie będziemy tłumaczyć stanem murawy – podczas meczu z San Marino na Wembley grali równie ospale, podawali równie niedokładnie i szukali sobie pozycji równie bez wyobraźni, tylko że na amatorów wystarczyło. W Warszawie nie kleiło im się dosłownie nic, poza znanymi od lat próbami dośrodkowań Milnera z prawej strony – a i tak bez sensu, skoro adresowanymi do niewielkiego i osamotnionego Defoe’a. Zawiódł Cleverley, nierozumiejący swojej roli na boisku i pozwalający, by jego stroną szły najgroźniejsze ataki Polaków (przeceniacie go, drodzy czytelnicy kibicujący MU, od dawna się zresztą o to spieramy…). Gerrard i Carrick grali zbyt głęboko, ten drugi straszył – nawet na tle strasznych kolegów – prostymi błędami w środku, obrońcy wybijali na oślep, Lescottowi plątały się nogi, Johnson tradycyjnie już dawał się zaskakiwać piłką za plecy, a Cole pozwalał się wyprzedzać Grosickiemu (Aaron Lennon zaciera ręce przed sobotą i meczem Tottenham-Chelsea…), co więcej: Hart pomylił się przy golu. Starzy wypaleni, młodzi przereklamowani… czułem się, jakbym oglądał drużynę z czasów Steve’a McClarena, która gdyby nie to, że rywali w grupie ma tym razem słabszych powinna się obawiać o awans na mistrzostwa świata.

Polacy muszą czuć niedosyt. Jeden błąd w ćwiczonym ponoć kryciu strefowym pozwolił Rooneyowi strzelić gola – poza tym w zasadzie nie mieli problemów z tyłu, a z przodu radzili sobie nie tylko w szybkim ataku. Cieszę się, że po awanturze w Podgoricy Ludovic Obraniak znów odnalazł się w tej reprezentacji; cieszę się, bo widzę, że myśli na boisku. Nawet jeżeli pomocnik Bordeaux zagrywa którąś z piłek niedokładnie, robi tak dlatego, że próbuje rozwiązania ryzykownego, ale w danym momencie najkorzystniejszego – słowem to inteligentny, regulujący tempo gry rozgrywający, który wie, kiedy przyspieszyć, zgrywając bez przyjęcia do atakującego bocznego obrońcy, kiedy wysłać prostopadłą piłkę do wybiegającego napastnika, kiedy zaś – jeżeli naprawdę nie ma lepszego rozwiązania – poczekać i rozegrać ją z defensywnymi pomocnikami.

Z tych ostatnich imponował przede wszystkim Krychowiak, skuteczny w odbiorze i celnie odgrywający do przodu (po niemieckim trio z Borussi nadszedł czas na francuski duet w polskiej kadrze?). Grosicki dużo i szybko biegał, z podjęciem ostatecznej decyzji było trochę gorzej, ale i tak można po tym meczu dojść do wniosku, że w kwestii gry skrzydłami Polska nie jest skazana wyłącznie na Błaszczykowskiego. A jeszcze jest Glik, podobnie jak Krychowiak w pewnym sensie wynalazek trenera Fornalika…

Inaczej niż Rafał Stec, nie zobaczyłem u reprezentantów Polski angielskiego kompleksu; nie uważam, że potrzebowali połowy, „by porzucić patrzenie na rywali, jak na niezniszczalne zjawy”. Od początku grali dobrze, tyle że przy stanie 0:0 nastawiali się raczej – co zrozumiałe – na grę z kontry, niewielką liczbą zawodników, próbowali także wykorzystać wspomniane wolne sektory za plecami bocznych obrońców gości (w jedenastej minucie o mało nie udało się Grosickiemu – co charakterystyczne, żeby przeciąć jego akcję musiał wrócić Rooney). Może za mało grali górą do Lewandowskiego, nie narażając piłki na kontakt z murawą – ważne, że po utracie gola bynajmniej się nie speszyli, a ostatecznie pokazali się także w grze pozycyjnej i przy stałych fragmentach (znów Obraniak!). Zaprawdę powiadam wam: nabijajcie się z PZPN-u, ale nie nabijajcie się z polskiej reprezentacji, bo może pojechać na Mundial. Waldemar Fornalik zasłużył na spokojną zimę, czego nie można powiedzieć o Royu Hodgsonie.