Archiwa tagu: De Bruyne

Różnica klas w niechcianym meczu

Jaki ten świat potrafi być brutalny: wczoraj Anglikom pokazywał miejsce w szeregu Donald Trump, dzisiaj zrobili to Eden Hazard i Kevin de Bruyne. Mam zresztą wrażenie, że na ulicach Londynu stawili większy opór niż w Petersburgu.

Dyskusje o sensowności rozgrywania meczu o trzecie miejsce przypominają spory, czy lepsi są Beatlesi, czy Rolling Stonesi, albo czy ordynacja wyborcza powinna być większościowa, czy proporcjonalna. W oczach czekających na wyjście z tunelu piłkarzy można by znaleźć mnóstwo argumentów za tym, że lepiej już dać spokój i oszczędzić im cierpienia, z drugiej strony jednak trudno się wyrzec okazji obejrzenia jeszcze raz na tym turnieju Kevina de Bruyne i Edena Hazarda. Jak dla mnie był to argument przesądzający.

Inna sprawa, że im dalej w mecz, tym ochoty do grania było coraz więcej – nawet u Anglików, którzy przez kilkanaście minut drugiej połowy pokazywali futbol nie wiem, czy nie najlepszy w tym turnieju, a przynajmniej najlepszy w starciu z klasowym rywalem. Mniej więcej po godzinie gry Belgowie zostali zepchnięci do defensywy, kapitalną okazję wypracował sobie – po rozegraniu z Rashfordem – Eric Dier, piłka nareszcie krążyła szybciej, wyrównanie wisiało na włosku, aż w końcu kolejna z kontr Belgów okazała się zabójcza i podcięła angielskie skrzydła.

Ach tak, oczywiście: różnica klas między tymi dwoma drużynami była gigantyczna. W szybkości rozegrania akcji. W wizjonerstwie podań de Bruyne. W dryblingach Hazarda. W koncentracji defensywy. W wyścigu Meunier-Rose podczas akcji bramkowej z czwartej minuty, kiedy angielski wahadłowy był do tego stopnia pochłonięty śledzeniem rajdu Chadliego na drugim skrzydle, że nie miał pojęcia, iż zza jego pleców wybiega właśnie Belg. W prostych umiejętnościach technicznych, decydujących o tym, że dobry pomysł przyspieszenia gry nie wychodził, bo albo ktoś zagrywał niecelnie, albo bał się podjąć ryzyko podania z pierwszej piłki w przekonaniu, że okaże się ono niedokładne – a wtedy czas na przeprowadzenie szybkiej akcji rozpływał się w petersburskiej duchocie. W pierwszej połowie wynotowałem sobie kilkanaście drobnych błędów, po których piłka lądowała na aucie albo pod nogami rywali.

Nic dziwnego, że Anglicy się mozolili. Że szukali bezpiecznych rozwiązań. Że statystykę celnych podań nabijały im (skąd my to znamy?) wymiany między Dierem a środkowymi obrońcami. Uosobieniem problemu był, nie po raz pierwszy podczas tego mundialu, Raheem Sterling. Z jednej strony piłkarz ten ma, jak mało który z Anglików, wielki talent do wynajdowania sobie wolnej przestrzeni na boisku – i jest, jak mało który z Anglików, szybki. Z drugiej, kiedy już tylko dostaje piłkę, najczęściej podejmuje niedobre decyzje.

Możemy oczywiście tłumaczyć angielską porażkę brakiem doświadczenia. Mówić, że to zespół, który niemal w całości może pojechać na mistrzostwa świata do Kataru (i dodać jeszcze, że za plecami tego pokolenia czyhają następcy, od jakiegoś czasu wygrywający dla Anglii turnieje młodzieżowe). Że i jego trener, i oni sami nauczą się w tym czasie mnóstwa rzeczy. Zwłaszcza na tle belgijskich rutyniarzy widać to było bardzo wyraźnie – choć przecież i tu można by dodać, że trener i piłkarze uczyli się szybko, bo po wejściu na boisko Lingaarda i Rashforda oraz zejściu Delpha na lewą stronę, udało się w końcu grać szybciej piłką w środku pola i zneutralizować rajdy Meuniera.

Tylko że byłaby to połowa prawdy o drużynie Garetha Southgate’a. O przyczynach, dla których Anglicy na nowo uwierzyli w swoich piłkarzy, pisałem w ostatnich dniach niemało, ale większość z nich wiązała się z kwestiami przekraczającymi wymiar czysto boiskowy. Na boisku owszem: osiągnęli maksimum, jeżeli idzie o skuteczność stałych fragmentów gry, owszem: znaleźli ustawienie, które sprawiało kłopot rywalom, zwłaszcza w pierwszej fazie turnieju, i owszem: kilku z nich, z Pickfordem i Trippierem na czele, dołączyło do gwiazd mundialu, ale jakości w rozgrywaniu akcji, zwłaszcza gdy rywal ani myślał się odsłonić, brakowało im przez cały czas. Po meczu z Chorwacją niejaką popularnością na portalach społecznościowych cieszył się film z wybranymi zagraniami Jordana Hendersona: kiedy miały to być podania dłuższe lub przyspieszające grę, nigdy nie lądowały pod nogami kolegów. Mówiąc krótko: żaden z Anglików nie potrafiłby rutynowo zagrywać takich piłek, jak te dwie, przy pomocy których Kevin de Bruyne wyprowadzał dziś na czystą pozycję Romelu Lukaku; gdyby napastnik Manchesteru United lepiej je przyjmował, mecz zakończyłby się pogromem.

Zakończmy w tym miejscu: zachwytem i żalem, że de Bruyne i Hazard nie wystąpią w finale. Przez cały turniej ten pierwszy imponował sposobem wynajdywania sobie przestrzeni do gry, podaniami, którymi stwarzał kolegom sytuacje strzeleckie, a w końcu także: własnymi strzałami; potrafił również poświęcać się dla drużyny w pierwszej fazie mistrzostw grając zdecydowanie dalej od bramki przeciwnika. Ten drugi dryblował najpiękniej ze wszystkich uczestników mundialu, co piszę pamiętając wszak popisy Neymara i Mbappe. Świadom jestem, że otwiera się w tym miejscu inny wielki temat: czy w piłce nożnej chodzi o styl, czy o wynik, ale zostawię go chyba na jutro, bo jest to temat specyficznie francuski. Anglicy – przy całej sympatii, jaką do nich żywię – nie mieli ani jednego, ani drugiego.

Czerwono przed oczami

Mam nadzieję, że ta analogia będzie mi darowana, ale kiedy patrzyłem na uwolniony potencjał Belgów, myślałem o tym, jak rośnie sprzedaż „Tygodnika Powszechnego”. W końcu nasze logo też jest w czerwonym kolorze.

Na taką Belgię czekaliśmy dobrych parę sezonów. Szczerze mówiąc, taką Belgię spodziewaliśmy się oglądać już przed czterema laty podczas mundialu w Brazylii. Wtedy również była to ekipa pełna fantastycznych i wartych setki milionów funtów euro zawodników, prowadzona przez trenera, który budził wątpliwości. I bądźmy szczerzy: po mianowaniu selekcjonerem tej ekipy Roberto Martineza – dobrze radzącego sobie w Anglii, ale ze średniakami typu Wigan i Swansea, bo rola menedżera Evertonu już go przerosła (choć na przykład oglądanie go w telewizyjnym studiu, kiedy w roli eksperta analizował ustawiania taktyczne poszczególnych zespołów było prawdziwą przyjemnością) – niejeden z nas zastanawiał się, czy ktoś taki może porwać za sobą zawodników, z których niejeden zalicza się do największych gwiazd europejskiej piłki i pracuje na co dzień z fachowcami typu Pep Guardiola (de Bruyne i Kompany), Jose Mourinho (Fellaini, Lukaku, kiedyś także Courtois i Hazard) czy Mauricio Pochettino (Alderweireld, Vertonghen i siedzący na ławce Dembele, kiedyś także Chadli). Mieliśmy wątpliwości także na tym mundialu, kiedy Belgia rozpędzała się powoli, a potencjał jej gwiazd – de Bruyne zwłaszcza – wydawał się niewykorzystany. Z drugiej strony, dziś tak naprawdę po raz pierwszy na Belgach nie spoczywał ciężar prowadzenia gry. To Brazylia atakowała, w pierwszej połowie zbyt rzadko znajdując miejsce na boisku do przyspieszenia – i wystawiając się na niebezpieczeństwo kontrataków, które do spółki ze stałym fragmentem gry zdecydowały o jej porażce.

Belgijskie kontrataki były bowiem ozdobą tej pierwszej połowy. Zachwycał sposób, w jaki jednym-dwoma podaniami i sprintem trzech ofensywnych zawodników piłkarze Roberto Martineza zdobywali przestrzeń całego niemal boiska. Imponowała praca bez piłki Lukaku, szukającego miejsca między Marcelo a Mirandą. Podobało się wizjonerstwo podań wciąż schodzącego do środka de Bruyne, i jego wykończenie akcji, dającej Belgom drugą bramkę. Uznanie budziło kilka innych rozwiązań, które proponował jeden z najlepszych zawodników Premier League ubiegłego sezonu także w drugiej połowie, choćby w 62. minucie, kiedy otworzył drogę do bramki Hazardowi (gdyby piłkarz Chelsea wówczas trafił, albo gdyby raczej zagrywał do wbiegającego już w pole bramkowe Lukaku, byłoby 3:0 dla Belgii i Brazylia już by się nie podniosła), albo siedem minut później, kiedy umożliwił jeszcze jeden rajd Lukaku.

Fantastyczny był to mecz. W pierwszej fazie toczony w niewiarygodnym tempie, od jednego pola karnego do drugiego, a po przerwie… jeszcze szybszy, bo Brazylia zdołała w końcu podkręcić tempo i zabrać rywali na karuzelę. Strzały z dystansu, które bez problemu łapał wreszcie świetny (podobnie jak Lloris, którego podziwialiśmy po południu, krytykowany przecież przed rozpoczęciem turnieju) Courtois; w końcówce to on przecież uratował Belgów, przenosząc nad poprzeczkę strzał Neymara. Szarże, dryblingi, które za każdym razem rozbijały się jednak o mur belgijskiej defensywy. Brak ostatniego podania. W końcu zmiana – najpierw ustawienia na 4-4-2, potem wejście Augusto i jego kilka ataków z głębi pola, zagapienie się belgijskich obrońców, doskonałe dośrodkowanie Coutinho i gol kontaktowy.

Po raz kolejny na tym turnieju przekonaliśmy się, że do odważnych świat należy – i że mówienie o tym, iż wprowadzanie korekt w składzie czy w taktyce może być źródłem klęski, to marne alibi, jeśli wierzy się w to, co się chce zrobić i ma się do tego ludzi. Czy Martinez za długo czekał ze zmianami? Belgowie w drugiej połowie zbyt często tracili piłkę. Hazard kilkakrotnie podejmował złe decyzje – dryblował zamiast podawać, przez co drużyna traciła szansę na choćby kilkunastosekundowe utrzymanie się przy piłce. Z drugiej strony to przecież doświadczenie tego piłkarza pozwoliło pograć trochę na połowie rywala w dramatycznej już końcówce. A jego trener, choć kolejny raz żonglował ze składem, tym razem ułożył wszystkie klocki bez zarzutu. Nawet Chadli, którego Tottenham pozbywał się bez żalu i którego pobyt w West Bromwich był koszmarem porównywalnym z tym, który spotkał tam Krychowiaka, odnalazł się tym razem zarówno w środku pola, jak asekurując jego lewe sektory. Duet Witsel-Fellaini przed linią obrony rozbijał wiele brazylijskich akcji i zmuszał rywali raczej do oddawania strzałów z dystansu. Meunier radził sobie na skrzydle, po którym mieli hasać Marcelo z Neymarem i Coutinho. Lukaku, ustawiony po tej samej stronie (jak za dawnych czasów gry w Evertonie) okazał się najcenniejszym graczem tej drużyny, oprócz oczywiście architekta jej gry de Bruyne i niezawodnego Courtois w bramce.

Brazylia po raz kolejny w tym turnieju rozegrała fantastyczną drugą połowę – ale też świetnie zaczęła i generalnie rozegrała najlepszy mecz na mundialu. Stwarzała sytuacje. Strzelała aż 26 razy. Ale na Belgię nie wystarczyło. Do wyrównania brakowało niewiele, tyle co centymetr-dwa gąbki ochraniającej palce bramkarza, gdy w ostatniej minucie doliczonego czasu gry bronił strzał Neymara, albo tyle co centymetr-dwa plastiku na bucie, po którym któryś z belgijskich obrońców blokował jedno z tak licznych uderzeń albo rykoszet po strzale zmieniał jego kierunek. Być może po odpadnięciu z turnieju Ronaldo i Messiego Neymar liczył na to, że to jemu, kiedy to wszystko się już skończy, może przypaść miano piłkarza roku i Złota Piłka – od dziś jednak może marzyć o tym Kevin de Bruyne.

Kevin Przyspieszacz

Próbowali kupić Coutinho, plotkowali o Hazardzie, Sanchezie czy Allim (doprawdy, śmiechu warte, patrząc na formę pomocnika Tottenhamu w tym sezonie), fantazjowali o sprowadzeniu Kane’a, a przecież najlepszy dziś w całej Anglii zawodnik, godny gry w najlepszych klubach Europy, Barcelonach, Realach i innych takich, nazywa się Kevin de Bruyne. I nie trzeba kapitalnej bramki w meczu Manchesteru City z Chelsea, żeby to wiedzieć.

Ciekawe porównanie gry Belga z reprezentacyjnym kolegą, Edenem Hazardem, przeprowadził jeszcze przed tym spotkaniem Michael Cox: obaj są świetnymi dryblerami, obaj znakomicie podają i są groźnymi strzelcami, chociaż każdy na swój sposób. Inaczej niż Hazard, de Bruyne drybluje jednak zawsze mając oko na przeciwnika – i na kolegów, z którymi może wymienić się podaniami. Podaje zaś w zasięgu zaiste niebywałym, czasem szybko, krótko i z pierwszej piłki, ale czasem przez całą szerokość boiska, a jego dośrodkowania nie mają sobie równych nie tylko w Premier League (w statystykach wykreowanych szans, liczonych od czasu jego transferu do Manchesteru City, w Anglii wyprzedzają go jedynie Eriksen i Ozil). Jak strzela? No przecież widzieliście wszyscy wczoraj i widzieliście też pewnie w tygodniu, jeśli wpadł wam gdzieś w oko skrót meczu MC z Szachtarem. Czytaj dalej