Archiwa tagu: Arsenal

Kogo się boi Jose Mourinho

Jeśli oglądaliście ostatnią przedmeczową konferencję prasową Jose Mourinho (dość wiernie streszcza ją Henry Winter) wiecie już: czas uprzejmości się skończył, wrócił czas rywalizacji. Menedżer Chelsea uznał, że Arsenal trzeba traktować poważnie i po dłuższym okresie rozejmu przystąpił do ponownego wbijania szpil w Arsene’a Wengera. Nie sądzę zresztą, by wyprowadził w ten sposób rywala z równowagi: szkoleniowiec Kanonierów zdaje sobie sprawę, że podobne zachowania Mourinho można uznać poniekąd za komplement pod własnym adresem. Milczy, nie dokucza, co gorsza: jest uprzejmy – ergo patrzy na ciebie z góry.

Inna sprawa, że kalendarz gier lidera angielskiej ekstraklasy na najbliższe dwa miesiące jest zaiste przerażający (ciekawe, jak interepretowałby go Jose Mourinho, gdyby tak wyglądał kalendarz jego drużyny): dwanaście spotkań w osiem tygodni, a przecież trudno wykluczyć, że będzie ich więcej w przypadku powtórki meczu Pucharu Anglii lub awansu do kolejnej rundy; spekulacje na temat dalszych gier w Lidze Mistrzów chwilowo odłóżmy. Wśród rywali, oprócz Bayernu, są lutym i marcu Liverpool (dwa razy), MU, Tottenham, MC i Chelsea – wszyscy najgroźniejsi rywale. W dodatku kontuzjowani są przecież Walcott (już w tym sezonie nie zagra), Arteta, Vermaelen, Ramsey i Diaby – pole manewru przed kluczową serią spotkań z pewnością mogłoby być większe i na środku obrony, i w ofensywie. O Julianie Draxlerze media spekulują na potęgę, ale przede wszystkim na podstawie lisiego uśmiechu Wengera po pucharowym zwycięstwie z Coventry, ale najnowsze wieści z Schalke nie wskazują, by transfer młodego Niemca miał dojść do skutku. Oczywiście w piątkowym meczu wrócili Oxlade-Chamberlain i Podolski, ale generalnie poza Szczęsnym, Sagną, Giroud i Cazorlą Wenger nie dał odpocząć nikomu z podstawowych zawodników (dwaj ostatni weszli zresztą na końcówkę – podobnie jak debiutant Gedion Zelalem, pierwszy spośród grających w pierwszym składzie zawodników Arsenalu urodzony już po tym, jak Arsene Wenger rozpoczął pracę w tym klubie). Oczywiście widzę, jak francuski menedżer rotuje piątkę zawodników grających za napastnikiem (w lidze tylko dwukrotnie zagrali w niezmienionym ustawieniu: Flamini, Wilshere, Gnabry, Ozil i Ramsey przeciwko Stoke i Swansea we wrześniu, oraz Wilshere, Cazorla, Arteta, Ramsey i Ozil przeciwko Southamptonowi i Cardiff w listopadzie), ale w innych sektorach boiska nie ma aż takiego luksusu.

Notujemy: 26 stycznia późnym wieczorem Arsenal jest liderem tabeli Premier League. Czy będzie nim w maju? To pytanie, po pierwsze, o zdrowie Oliviera Giroud i fenomenalnie radzącej sobie w tym roku pary Mertesacker-Kościelny, po drugie zaś, o aktywność na rynku transferowym w ciągu najbliższych pięciu dni. We wszystkich innych kwestiach, które rozważaliśmy tu w ostatnich latach – kruchości psychicznej, niepewnej defensywy, regularnych strat na rynku transferowym itd. – Arsenal wydaje się być po przełomie, nawet jeśli ogrywał go MC na Etihad i MU na Old Trafford, a Chelsea zdołała wywieźć remis z Emirates. Reakcja Jose Mourinho na wypowiedź Wengera o transferze Maty pokazała więcej, niż Portugalczyk by chciał.

Miejsce w szeregu

Weekend zaczął się dobrze i dobrze się skończył, choć nie dla kibiców z północnego Londynu. W przypadku Arsenalu kryzys jest jednak urojony, inaczej niż w Tottenhamie, gdzie projekt Andre Villas-Boasa wydaje się dobiegać końca.

Manchester City na wyjeździe: co było do przegrania. Z cyklu „historie o angielskich mediach”: wiele z nich rozpisuje się właśnie o minikryzysie czy wręcz regularnym kryzysie Arsenalu, no bo w końcu porażka z City przyszła kilka dni po przegranej w Neapolu, a i sześć dni wcześniej nie udało się wygrać z Evertonem. Co jest bzdurą rzecz jasna: gdyby spotkania z Napoli i MC rozdzielało kilka tygodni, w których Kanonierzy graliby tak, jak grali ostatnio, nikt o kryzysie by nie wspominał. Po mistrzostwo kraju nie idzie się tylko dzięki efektownym zwycięstwom w meczach z bezpośrednimi rywalami – jakże często bój toczy się korespondencyjnie. Ot, choćby na boisku Cardiff, gdzie Arsenal wygrał, a City przegrało. Taka Chelsea np. męczy się z tygodnia na tydzień, ale punktów nazbierała o jeden więcej niż MC.

Co powiedziawszy, nie sposób nie zachwycać się potęgą City w ofensywie, bo przecież mają nie tylko Aguero (19 gol w 20 meczach tego sezonu!), ale i Negredo czy Dżeko, za nimi świetnego wczoraj Nasriego i Silvę, Jesusa Navasa, Yaya Toure (zdobył dziesiątą bramkę w sezonie; odpuśćmy mu stratę przy pierwszym golu Walcotta, bo poza tym harował na boisku jak żaden z Kanonierów), a nawet kolejny w tej drużynie „box-to-box midfielder” Fernardinho, który zdobył właśnie swoje dwa pierwsze gole w Premier League. Zapowiadał Manuel Pellegrini, że drużyna będzie grała ofensywniej niż w czasach Roberto Manciniego i Bóg świadkiem, że dotrzymał słowa. Technika, szybkość i siła, a do tego urozmaicone formy atakowania (pamiętacie jakieś szarże skrzydłowych za czasów poprzedniego trenera?) i zrozumienie w wymianach Aguero-Negredo czy Toure-Silva… Sześć goli strzelonych Tottenhamowi, sześć Arsenalowi (mogło być więcej, a przecież Kanonierzy, jak wcześniej sąsiedzi z dzielnicy, cieszyli się dotąd mianem zespołu o najlepszej defensywie w lidze…), cztery Manchesterowi United… w sumie u siebie w ośmiu spotkaniach zdobyli 35 goli. Jeśli tylko poprawią grę obronną i wyprowadzą z kłopotów Joe Harta, będą potęgą i basta. Tylko co z tymi punktami na wyjazdach?

Amatorom oglądało się to świetnie, nie tylko ze względu na liczbę bramek, ale także ze względu na przestrzeń, na której toczyła się gra. Ten i ów mówił po meczu, że goście byli naiwni, próbując grać swoją piłkę – podobnie zresztą, jak dążący do odrobienia strat, a później zdobycia choć honorowej bramki zawodnicy Tottenhamu na tym samym stadionie przed miesiącem; że roztropniejsze byłoby nieco bardziej gruntowne zastawienie szyków obronnych, np. dzięki wprowadzeniu na boisko Artety, a nie taka hasanka od szesnastki do szesnastki. Wciąż mam przed oczami kilka takich momentów, w których David Silva albo Nasri znajdują się trzydzieści kilka metrów od Szczęsnego, za chwilę dostaną piłkę i będą szukać podaniem wybiegającego za plecy obrońców Negredo, a w promieniu pięciu metrów nie widać żadnego z rywali…

Dalej jest oczywiście katalog błędów indywidualnych. Arsene Wenger mówił po meczu, że po zejściu Flaminiego na ostatnie 20 minut jego piłkarze stracili kompletnie dyscyplinę, i trudno z tym polemizować, ale pierwsza bramka dla City była tyleż efektem geniuszu Aguero, co gapiostwa gości podczas krycia strefowego przy rzucie rożnym: nikt nie wziął odpowiedzialności za wbiegającego na przedłużenie piłki Demichelisa, a Kościelny nie zauważył, że argentyński napastnik go wyprzedza. Gol numer dwa i wahanie Wilshere’a, nie pierwszy i nieostatni raz w tym meczu próbującego nadążyć za Zabaletą. Gol numer trzy i przejęcie przez Fernardinho piłki adresowanej od Ozila do Flaminiego. A potem to już szło: Monreal nie nadążający za Navasem i Mertseacker spóźniony przy Silvie, straty Wilshere’a i Gnabry’ego (dodajmy jeszcze nieskuteczność Negredo, zwłaszcza w pierwszej połowie, po znakomitym wyjściu i podaniu Kompany’ego).

Dla porządku: sędzia Atkinson nie miał oczywiście dobrego dnia, a jego asystenci mylili się na niekorzyść Arsenalu podczas pułapek ofsajdowych. Zaryzykuję jednak zdanie, że większego wpływu na wynik to nie miało: karnego za rękę Zabalety się nie doczekaliśmy, ale chwilę później Walcott strzelił na 3:2, a City i tak odskoczyło po raz kolejny. Wygrało, pokazało piękną piłkę, ale filozofii Arsene’a Wengera przecież nie zburzyło i nie strąciło Arsenalu ze szczytu Premier League. Losy mistrzostwa rozstrzygną się gdzie indziej.

***

A Tottenham i jego miejsce w szeregu? Jest taki moment, w którym nikomu nie chce się już szukać usprawiedliwień. Że plaga kontuzji, zwłaszcza w środku obrony, zestawionym na spotkanie z Liverpoolem z najwolniejszego stopera i defensywnego pomocnika, kompletnie się nierozumiejących i przy pułapkach ofsajdowych, i przy wzajemnym zabezpieczaniu? Że bez czerwonej kartki nie byłoby aż takiego pogromu? Że jeszcze przy stanie 0:1 musiał zejść Sandro? Że – tak jak z Newcastle np. mieliśmy do czynienia z meczem życia Tima Krula, tak tym razem był to bez wątpienia najlepszy mecz Liverpoolu pod Brendanem Rodgersem (to chyba nie przypadek, że w składzie zabrakło Stevena Gerrarda)?

Nie, jest taki moment, w którym żadne usprawiedliwienia nie przekonują, a zaczynają krzyczeć fakty. 0:3 z West Hamem – AVB wystrychnięty na dudka przez równie zagrożonego zwolnieniem Sama Allardyce’a. Pamiętne 6:0 z Manchesterem City, niedługo później 0:5 z Liverpoolem. I za każdym razem te same problemy. Druga linia pozbawiona kreatywności, niezdolna do przyspieszenia gry, rozegrania z pierwszej piłki (starający się Holtby dziś, podobnie jak na Etihad, wszedł dopiero w drugiej połowie), zbyt długo holująca piłkę i w konsekwencji łatwo jej pozbawiana przez naciskających bez przerwy pomocników Liverpoolu. Brak pressingu, który wydaje się warunkiem niezbędnym przy grze wysoko ustawioną linią obrony. Wysoka linia właśnie, będąca przekleństwem Villas-Boasa już w Chelsea, gdzie daremnie próbował nauczyć jej organizowania wolnego Johna Terry’ego, tu zaś stała się utrapieniem Michaela Dawsona. Brendan Rodgers już przed meczem dawał do zrozumienia, że pracuje nad obnażeniem tego właśnie aspektu gry Tottenhamu – i trudno było się spodziewać czegokolwiek innego, przy piłkarzu tak szybkim i tak szybko myślącym jak Luis Suarez.

Atakujący z połowy boiska Urugwajczyk strzelił dziś dwa gole i wypracował dwa kolejne, ale za linią obrony gospodarzy – fatalnie zastawiającej pułapki ofsajdowe – notorycznie znajdowali się też Sterling i Coutinho, i w gruncie rzeczy okazji do podwyższenia wyniku było jeszcze parę, w tym dwa strzały w słupek. Czego nie można powiedzieć o Tottenhamie; najbardziej upokarzająca z upokarzających statystyk, z którymi zapoznawaliśmy się po meczu, mówiła o tym, że piłkarze Villas-Boasa nie oddali ani jednego celnego strzału na bramkę Liverpoolu. Już nie mówię o tym, jak dużo bym dał, żeby zobaczyć pomocników Tottenhamu tak znakomicie grających pressingiem, z taką prostotą i wizją równocześnie podających piłkę, jak dziś Joe Allen, Lucas Leiva, a zwłaszcza Jordan Henderson.

Jestem, jak wiecie, wysoce niechętny zarówno pochopnemu zwalnianiu trenerów (fatalny błąd WBA ze zwolnieniem Clarke’a, zwłaszcza jeżeli się go nie wsparło latem na rynku transferowym…), jak medialnym kampaniom wyszydzającym tychże i siłą rzeczy prowadzącym właścicieli klubów do decyzji o dymisji. Nie napiszę więc i tym razem, że AVB musi odejść. Napiszę, choć w poczuciu, że będzie to rozważanie akademickie, że AVB musi się zmienić: być bardziej pragmatyczny, choćby czasem miało to oznaczać trzymanie gardy, ustawienie bardziej defensywne, oddanie rywalom inicjatywy i grę z kontrataku. Wydawałoby się, że po łomocie, jaki sprawił im MC, Tottenham tak właśnie wyszedł na mecz z MU: nieco bardziej cofnięty, z pomocnikami – także bocznymi – nie zostawiającymi obrońców aż tak osamotnionych, świadomy, że to prawdziwy mecz, a nie „Football Manager”.

„Będzie to rozważanie akademickie”, napisałem. No bo myślę, że cierpliwość prezesa – a także przyglądającego się rozwojowi wypadków z Bahamów właściciela – właśnie się wyczerpały. Myślę, że dawno nie oglądali piłkarzy, za których zapłacili niemałe pieniądze i którym płacą niemałe przecież pensje, grających aż tak źle. Wniosek? Zegar zaczął tykać. Nawet gdyby AVB właśnie w tej chwili wymyślał taktykę, która mogłaby odmienić historię piłki nożnej (zostając na noc, jak w czasach Chelsea, w ośrodku treningowym?), nie dostanie już czasu, żeby wprowadzić ją w życie. Następna wpadka będzie wpadką ostatnią.

Nasze imię frustracja

Nie należę, jak wiecie, do ludzi, którzy znęcają się nad sędziami po każdym ich błędzie. Błądzić jest rzeczą ludzką – zasada dotyczy Andre Marrinera w równym stopniu co niezawodnego zwykle – i winnego utraty drugiej bramki dla WBA – Petra Cecha, albo Liama Ridgewella, który po świetnej interwencji Myhilla dał się wyprzedzić Samuelowi Eto’o przy pierwszym golu dla Chelsea. Powiedzmy więc tylko tyle: karny dla drużyny ze Stamford Bridge, w ostatnich sekundach meczu dający jej remis, był niesłuszny. Ramires po prostu wpadł na Reida i, zważywszy na różnicę masy, rzecz jasna odbił się od niego jak piłka. Obrońca WBA nie zrobił najmniejszego ruchu w stronę pomocnika Chelsea, nie zmienił (bo nie mógł) kierunku biegu, próbował zwyczajnie robić swoje, nie tylko bez intencji faulowania, ale w ogóle bez faulu. Czy Ramires szukał tej jedenastki, nie podejmuję się ocenić, wiem jednak, że sędzia nie powinien był jej odgwizdać.

Szkoda trochę, że ten incydent przykrywa kwestie istotniejsze: kłopotów, jakie od kilku spotkań ma Chelsea z pokonywaniem głęboko broniących się rywali („podwójna ściana”, o której mówił Mourinho – rzekłbym, że przypomina to nieco problemy Tottenhamu, ale mnie się wszystko kojarzy z Tottenhamem…) i znakomitej postawy WBA w kolejnym już spotkaniu z silniejszym rywalem. Steve Clarke nie należy do trenerów, którzy robią sobie jakieś wielkie publicity, daleko mu do elokwencji, dajmy na to, Harry’ego Redknappa, ale robota, jaką wykonuje, zasługuje na osobny tekst. Porównajcie np. łatwość, z jaką między liniami obrony i pomocy Chelsea operował Sessegnon, z kłopotami, jakie w tej samej strefie mieli piłkarze gospodarzy. Zauważcie starannie wypracowane stałe fragmenty, zabójczy kontratak (dlaczego w tym wyjściu trzech na jednego Brunt zdecydował się na strzał, zamiast podawać lepiej ustawionym kolegom?) i pracę, jaką w ataku wykonuje Long – w tym sensie godny następca Lukaku, a przede wszystkim tytaniczne wysiłki defensywy. Oczywiście ta drużyna wciąż jeszcze musi się uczyć – strata Popova, która pozwoliła Chelsea rozpocząć ostatnią szarżę, podobnie jak wspomniany błąd Ridgewella, sa tu najlepszymi przykładami – ale grać przeciwko niej… wolałbym nie.

Chelsea? Mourinho wciąż szuka najlepszego rozwiązania problemów w drugiej linii – niewykluczone, że rację ma Michał Zachodny, który podczas naszej niedawnej rozmowy dla Sport.pl wróżył, iż to się musi skończyć przejściem Oscara do środka pomocy, gdzie coraz częściej rozczarowuje Lampard, i przywróceniem Juanowi Macie pozycji za plecami napastnika. Z WBA za bardzo pchali się środkiem, a za rzadko skrzydłami. Gromadka odwróconych plecami do bramki rywala zawodników, czekających na podanie między obrońcami, na linii pola karnego, i niepróbujących w nie wbiegać do prostopadłego zagrania albo dośrodkowania ze skrzydła… w kwestii relacji, użyjmy ryzykownych angielskich kalek, między penetracją a posiadaniem piłki, naprawdę wyglądało to (mnie się wszystko kojarzy) zupełnie jak Tottenham.

Tottenham, który oczywiście zepsuł mi popołudnie, utrudnił wydajną pracę nad nowym numerem „Tygodnika” i skomplikował śledzenie spotkania na Old Trafford, więc powiem o nim tylko, że mecz życia Tima Krula (Holender sam tak o nim mówił!) nie powinien przysłonić błędów popełnionych przez Andre Villas-Boasa przy wybieraniu składu i strategii na ten mecz. Nieobecność Llorisa zostawiam bez komentarza, o nieodpowiedzialnym zachowaniu sztabu trenerskiego Tottenhamu pisałem w ostatni poniedziałek dla Sport.pl, zanim jeszcze na Wyspach rozpętała się dyskusja na ten temat, a AVB skompromitował się tyradą na środowej konferencji przed meczem Ligi Europejskiej (skoro Francuz był taki zdrowy przed tygodniem, dlaczego lekarze nie pozwolili mu wystąpić dzisiaj?). Lloris zapewne zdołałby wyjść odpowiednio szybko naprzeciw szarżującego Remy’ego, ale większy problem widziałem w nieobecności Sandro lub grającego przez godzinę we czwartek Capoue w środku pomocy: ich siły i determinacji w walce o piłkę dramatycznie zabrakło w pierwszej połowie. Kilkanaście sekund pressingu, poprzedzające gola dla gości, a właściwie poprzedzające go kilka minut, kiedy Newcastle wysyłało już pierwsze sygnały ostrzegawcze, pokazało dobitnie, że Dembele i Paulinho mają może warunki fizyczne, żeby podjąć konfrontację z Gouffranem czy Cabaye, ale predyspozycje psychiczne już niekoniecznie. Pytanie też, czy po świetnym występie i golu z Szeryfem Tyraspol szansy w Premier League nie powinien otrzymać Lamela – jeśli nie od pierwszej minuty, to już na pewno w momencie, gdy AVB zdecydował się na zdjęcie z boiska Sigurdssona. Wprowadzenie Jermaina Defoe właściwie zakończyło okres dobrej gry Tottenhamu; oglądało się to właśnie tak (mnie się wszystko kojarzy), jak mecz Chelsea z WBA – albo też jak mecz Chelsea z tymże Newcastle.

Statystyki kłamią: owszem, Tottenham oddał 31 strzałów, a Krul interweniował 14 razy, owszem Eriksen wykreował kolegom 9 sytuacji, Vertonghen trafił w poprzeczkę itd., ale jakby to ścisnąć, w pamięci zostaje tak naprawdę jedna, niebywała interwencja po rzucie wolnym Sigurdssona, kiedy Krul zdołał odbić piłkę po rykoszecie, potem dotknął jej jeszcze dwukrotnie, blokując dobitkę Kaboula, by ostatecznie zostawić wybicie jej z pustej bramki jednemu z kolegów. Resztę opisuje kogucia nieskuteczność, np. Eriksena, który będąc po jednej z nielicznych ładnych akcji sam na sam z bramkarzem, tracił czas na przyjmowanie piłki, albo Paulinho, który jeszcze w pierwszej połowie uderzał w sam środek bramki. „Moje imię frustracja”, pisałem zaraz po spotkaniu na Twitterze, tym większa, że nie zachowali się również kibice Tottenhamu: przez większość spotkania na White Hart Lane, mimo uczciwych w drugiej połowie wysiłków gospodarzy, panowała przerażająca cisza.

O spotkaniu MU-Arsenal napiszę tyle, że lektura niejednego przedmeczowego tekstu sprawiła mi więcej frajdy niż samo oglądanie meczu. Kanonierzy nastawili się zapewne na powtórkę z Dortmundu: przetrwanie naporu i przeprowadzenie zabójczego kontrataku, tyle że naporu nie przetrwali i sami musieli kombinować w ataku pozycyjnym, który ostatnio nie wychodził im tak dobrze jak szybkie wyjścia spod własnej bramki. Organizację gry defensywnej skomplikowała niestrawność Mertesackera – choć to nie zastępujący go Vermaelen zawalił przy strefowym kryciu podczas wiadomego rzutu rożnego, i chyba także nie Giroud, w którego strefie nagle wyrósł van Persie, ale który musiał wcześniej uważać na innych piłkarzy MU; już prędzej Ramsey mógł zauważyć wbiegającego napastnika. W Arsenalu zawiódł Ozil, częściej próbujący grać bezpieczne piłki niż podejmować ryzyko, Ramsey zaś do czasu wejścia Wilshere’a był lekko zagubiony na skrzydle i wyszło na to, że poza jednym genialnym podaniem Walijczyka do Gnabry’ego, a także groźnymi dośrodkowaniami Sagni, Arsenal nie pokazał wiele. Co zapewne było także zasługą harującego jak wół Rooneya (tylko wspomniany Ramsey przebiegł w tym meczu więcej niż on), a także Jonesa, którego obecność w wyjściowej jedenastce niejednego zdziwiła (spodziewano się raczej Fellainiego, tymczasem wariant ze skuteczniejszym w destrukcji Anglikiem bardzo się Moeysowi udał).

Nasze imię frustracja – bo znów nie starczyło miejsca na akapit o Liverpoolu, ze szczególnym uwzględnieniem Luisa Suareza. I na wzmiankę o minucie ciszy z okazji „Remembrance Day”, zdaje się, że w kontekście niedawnych wydarzeń na polskich boiskach – delikatny temat.

Cztery i pół sekundy

Powiedz mi, którą bramkę wolisz, a powiem ci, kim jesteś. Zachwycasz się Zlatanową piętą, nie pierwszym w historii błyskiem indywidualnego geniuszu tego zawodnika? Jasne, przyjmuję to i nawet szanuję, osobiście jednak wolę bramki będące wykwitem kunsztu zbiorowego, nawet jeśli geniusz indywidualny (przyjęcie w pełnym biegu! klepka! odegranie piętą!) również ma tu wiele do powiedzenia. Jeśli czytałaś książkę „Futbol jest okrutny”, wiesz, jak bardzo kręci mnie zbiorowy wymiar artyzmu w piłce, i rozumiesz, dlaczego nie mogę kolejny raz w tym sezonie nie zacząć od Arsenalu.

Arsenalu, który owszem: niby znów nie potrafił zachować czystego konta (bramkę Howsona zawalili Mertesacker z Gibbsem) i który na kilkanaście minut drugiej połowy wypadł z rytmu (zauważ jednak: po zejściu Flaminiego), ale który jakże efektownie potrafił ów rytm odzyskać i który przy każdej z bramek oraz podczas kilku innych sytuacji (zakończony podaniem do Özila rajd rezerwowego Ramseya lewą stroną, z kilkoma zwodami, których nie powstydziliby się Zidane czy Iniesta), wywoływał skojarzenia, no… erotyczne po prostu. Delikatność i zdecydowanie, szybkość myślenia i precyzja, kreatywność i automatyzm, z jakimi osiągali swój cel piłkarze z Londynu (wśród których był, grający po raz pierwszy u boku Özila, Santi Cazorla – to dlatego rewelacyjny w tym sezonie Ramsey trafił na ławkę), zapierały dech w piersiach. „The Arsenal way”, „Fantasy Football”, „Made by Arsene”, „Arseneball” – mógłbym mnożyć malownicze nagłówki angielskiej prasy, ba, mógłbym nawet próbować zestawiać gola Jacka Wilshere’a z bramkami Barcelony, tylko że… Barcelona już tak nie gra.

Może więc opowiedzieć to inaczej, bez ryzykownych metafor. Odbiór Flaminiego. Wilshere przejmuje piłkę, omija próbującego mu ją odebrać Fera, podciąga akcję w okolice środka pola i podaje do biegnącego przy lewej linii Gibbsa. Ten przekracza połowę i odgrywa do znajdującego się przed nim Cazorli. Hiszpan ścina do środka i oddaje Wilshere’owi, będącemu już około pięciu metrów przed polem karnym. Wszystko zaczyna dziać się równocześnie. Wilshere przyjmuje, oddaje znów Cazorli, ten bez przyjęcia zagrywa do Giroud – niby nic, niby jeszcze jedno z tak lubianych przez Wengera rozegrań w trójkącie, ale dwóch pomocników Norwich zostaje już za plecami, problemem są jedynie obrońcy, z którymi Francuz pozostaje w jednej linii. Giroud piętą do Wilshere’a, Wilshere piętą do Giroud, piłka w powietrzu, Wilshere w ruchu, obrońcy wryci w ziemię liczą na spalonego, Giroud zewnętrzną częścią stopy do Wilshere’a, Wilshere do bramki. Dwadzieścia trzy kontakty z piłką, dziesięć podań, przy czym od momentu zagrania Cazorli do Wilshere’a liczba kontaktów z piłką i podań zrównuje się. Ostatnich siedem, tak jest, siedem podań odbywa się bez przyjęcia w ciągu czterech i pół sekundy. Jeśli wyczułaś pod tym akapitem silną emocję, miałaś rację.

Mój zachwyt jest tym intensywniejszy, że w czasie gdy na Emirates Kanonierzy pieścili piłkę jak za najlepszych lat Niezwyciężonego Arsenalu, ja postanowiłem przyjrzeć się dokładniej grze Southamptonu. No bo sama wiesz: jeszcze trzy lata temu dołowali gdzieś w drugiej lidze, dziś ocierają się o szczyty ekstraklasy. Z polskim bramkarzem między słupkami niemal nie tracą goli – choć ich trener podkreśla, że to nie tyle zasługa któregoś z zawodników, co stylu gry, który im narzucił. Southampton Mauricio Pocchettino gra tak, jak wiele drużyn prowadzonych przez „bielsistów” – trenerów pozostających pod wpływem słynnego Marcelo Bielsy – niestrudzonym pressingiem po stracie piłki. Kiedy „Święci” są przy piłce, potrafią doskonale się przy niej utrzymywać, co – jak kiedyś tłumaczył również pozostający pod wpływem Bielsy Pep Guardiola – jest nie tyle pomysłem na zdobywanie bramek, co na ich nietracenie.

Na Old Trafford Southampton również potrafił zdobyć przewagę w posiadaniu piłki i – jak to często ostatnio – zostawił w nas wrażenie, że gospodarze są wyjątkowo przeciętnym zespołem. Owszem: mistrzowie Anglii prowadzili, owszem Adam Januzaj, który podpisał z klubem pięcioletni kontrakt, był u źródła niemal każdej udanej akcji MU (co oczywiste, zważywszy, że i tym razem toczyły się one głównie skrzydłami, a w środku ziała dziura, której słabiutki Fellaini załatać nie potrafił), owszem, Rooney trafił w poprzeczkę, ale z podobnie niepewną defensywą kolejnego sukcesu w Premier League Czerwonym Diabłom nie wróżymy. Nawet będący ostatnio na ustach całej Anglii Rooney, zdobywca pierwszego gola w meczu z Polską, dwukrotnie tracił piłkę przed własnym polem karnym – raz prezentując gościom najgroźniejszą okazję w pierwszej połowie. Southampton przerywał, tamował, hamował i blokował (obejrzyj koniecznie wślizg Schneiderlina – jednego z najlepszych w Premier League, jeśli idzie o odbiory – likwidujący akcję Welbecka), próbując jednocześnie rwać do przodu, kiedy nadarzała się okazja i kiedy piłkę dostawał świetny Lallana. Ostatecznie wyrównanie padło po rzucie rożnym, ale w tej fazie meczu przewaga gości była już ewidentna – pytanie, czy David Moyes wiedział, co robi, wprowadzając w miejsce Rooneya Smallinga i oddając rywalom inicjatywę, skoro miał na ławce potrafiącego zapanować nad wydarzeniami Kagawę? Przy wszystkich formułowanych już przeze mnie zastrzeżeniach, że większość problemów, jakie ma nowy trener MU, to problemy odziedziczone po poprzedniku, nie mogę nie zauważyć, że w podobnej sytuacji sir Alex raczej nie zrobiłby zmiany defensywnej, ergo: nie dałby piłkarzom sygnału, iż zamiast walczyć o podwyższenie wyniku, mają zacząć bronić prowadzenia…

Tottenham, jak zauważyłaś, potrafił skończyć bardzo przyjemnie, ale zaczynał naprawdę okropnie. Aston Villa oddała mu inicjatywę, jej długie piłki komplikowały życie Chirichesowi i Dawsonowi, a rozegranie ataku pozycyjnego niemożebnie się ślimaczyło. Tom Commolose ma rację, twierdząc, że to Modricia, nie Bale’a, brakuje tej drużynie najbardziej: Eriksen po pierwszym błysku przygasł w meczach z Chelsea i WHU, i dziś trafił na ławkę; Holtby nie zawiódł, ale to wciąż nie to, co potrafił Chorwat – porównaj zresztą jego występ z występem Özila przeciwko Norwich. Chociaż tyle, że Andros Townsend ma swój gwiezdny czas (on również podpisał nowy kontrakt z klubem), Soldado bardzo inteligentnie uczestniczy w rozgrywaniu akcji (gol, owszem, piękny, ale asysta, trzy kluczowe podania i praca na całym boisku wydają mi się równie ważne), Paulinho rwie się do przodu, a Sandro wraca powoli do formy sprzed kontuzji.

Chelsea? Najpierw przegrywała, potem zdołała wyrównać w mocno kontrowersyjnych okolicznościach, a jeśli dotąd nie miałaś okazji, powinnaś poszukać gdzieś w sieci wczorajszego Match of the Day i analizy gry Davida Luiza. Nabijam się? Ani mi się śni. Wspomnisz moje słowa: to Jose Mourinho idzie po mistrzostwo Anglii.

O jedną porażkę za dużo

1. Tak, w odróżnieniu od wielu czołowych polskich i angielskich publicystów, wciąż nie postawiłem krzyżyka na Arsenie Wengerze, a płynące od właścicieli i dyrektorów Arsenalu informacje o rychłym przedłużeniu jego kontraktu przyjmuję z uznaniem. Kolejny sezon zaczynał spisywany na straty – a po sześciu kolejkach przewodzi w tabeli, i to mimo kontuzji Cazorli, Artety, Podolskiego, Oxlade’a-Chamberlaina, Rosicky’ego czy Diaby’ego. Transfer Ozila i powrót Flaminiego zrobiły, rzecz jasna, swoje, ale tematem tych pierwszych miesięcy jest, opisywana na tym blogu niemal z tygodnia na tydzień, eksplozja talentu Aarona Ramseya. Ze Swansea znów strzelił gola i zanotował asystę – zobaczcie jednak również, jak poprawił grę obronną. „Bale? Jaki Bale?” – pisałem dla Sport.pl o nastrojach wśród kibiców Tottenhamu przed derbami Londynu, dopowiem więc, już w czysto walijskim kontekście: „Bale? Jaki Bale? Ramsey!”.

2. Dziwność piłki nożnej pokazuje najlepiej przebieg i wynik meczu między Aston Villą i Manchesterem City – zwłaszcza jeśli ma się w pamięci ubiegłotygodniowe spotkanie, w którym piłkarze Manuela Pellegriniego miażdżyli Manchester United. Absolutna dominacja w pierwszej połowie, niemal każdy stały fragment gry z bramką wiszącą w powietrzu, dwukrotnie objęte prowadzenie, dwie trzecie czasu przy piłce – i porażka na skutek trzyminutowego przestoju, a właściwie: dwóch momentów braku koncentracji. O błędzie sędziego liniowego (El Ahmadi był na spalonym przy pierwszym golu dla gospodarzy) wspomniałbym pewnie więcej, gdyby nie fakt, że City zdołało ponownie wyjść na prowadzenie. O błędach Joe Harta też rozpisywać się nie muszę: przy rzucie wolnym nie miał szans na dofrunięcie do piłki bitej w okienko, a przy golu Weinmanna winiłbym nie tyle bramkarza, co zostawiających go samemu sobie obrońców i pomocników: kiedy Brad Guzan wykopnął piłkę w przód, a Kozak zgrywał ją do strzelca bramki, ośmiu zawodników MC było jeszcze na połowie gospodarzy. Wniebowzięty Paul Lambert przyznawał po meczu, że nic podobnego dotąd na treningach nie ćwiczyli.

3. Inaczej rzecz się miała w meczu MU-WBA: w przypadku tej porażki trudno mówić o przypadku, bo goście od początku postawili mistrzom Anglii wysokie wymagania. „We’ll sack who we want”, śpiewali ich kibice, nawiązując do faktu, że po meczach z West Bromwich tracili pracę Villas-Boas, di Matteo, a całkiem niedawno także Paolo di Canio. Wyjątkowo niewygodny rywal, nieprawdaż? Bez gwiazd albo z piłkarzami, którzy dopiero gwiazdami się staną (Amalfitano, Berahino), z solidną defensywą i morderczymi uderzeniami z kontry, z trenerem, który nie pęka nawet na Old Trafford, ze zdolnością strzelania fantastycznych bramek – zarówno w wyniku solowych, jak i zespołowych akcji…

W przypadku Davida Moyesa była to niewątpliwie o jedna porażka za dużo: można zrozumieć, jakkolwiek bolesną, wpadkę w derbach (Alex Ferguson całkiem niedawno przeżył boleśniejszą), można zrozumieć ligową porażkę z Liverpoolem (sir Alex brał Moyesa w obronę po tym spotkaniu), ale przegraną u siebie z WBA? Postawę obrońców, zagubionych przy obu bramkach? Łatwość, z jaką Amalfitano zakładał siatkę Ferdinandowi? Kłopoty, jakie ten ostatni miał ze znanym przecież Moyesowi z Evertonu Anichebem? Zostającego gdzieś w tyle Jonesa? Przygaszonego przez Sessegnona Carricka? Tempo gry, dalekie od standardów wyznaczonych w ciągu ostatnich sezonów? Niewielką liczbę sytuacji podbramkowych?

Jasne, ma David Moyes niewątpliwe osiągnięcia (odrodzenie Rooneya jest jednym z nich, kolejnym – coraz więcej szans dawanych młodemu Januzajowi), jasne: przed sezonem główni rywale wzmocnili się zdecydowanie bardziej, a znaczenie w manchesterskiej układance van Persiego pokazuje każdy kwadrans jego nieobecności (od 450 minut United nie strzela goli z gry!). Są jednak kwestie, których rozwiązania można by od szkockiego menedżera oczekiwać. Np. organizacji gry obronnej pod nieobecność Vidicia, przyznania wreszcie, że jeśli ma mieć pożytek z Kagawy, to grającego za plecami głównego napastnika, albo nauczenia Naniego szybszego pozbywania się piłki, kiedy drużyna wreszcie ma okazję do przeprowadzenia szybkiego ataku. O tym, że Anderson nigdy nie był i nie będzie piłkarzem na miarę mistrzów Anglii, chyba nie trzeba nikogo przekonywać.

Kiedy poprzednim razem MU zaczynał sezon w podobnym stylu, w przełomowym skądinąd dla Aleksa Fergusona 1989 roku, fani tego klubu nie byli aż tak rozpuszczeni, jak w ciągu następnych dekad. Wtedy miejsce w dolnej połówce tabeli było zaledwie bolesne, dziś jest szokujące. Patrząc na sukcesy Arsenalu po sprowadzeniu Mesuta Ozila wypada powtórzyć: dyrektor Woodward mógł letnie okienko transferowe rozegrać o niebo lepiej. Co musi martwić, to spuszczone po drugim golu głowy zawodników MU – jakby ulotnił się gdzieś duch tamtego, grającego do ostatnich sekund „Fergie time”, zespołu.

4. Jako kibic Tottenhamu wolałbym oczywiście inny scenariusz: to Jose Mourinho ustawia swoją drużynę lepiej przed rozpoczęciem spotkania, osiąga przewagę w pierwszej połowie, niechże nawet będzie – wychodzi na prowadzenie, potem jednak lepiej reaguje Andre Villas-Boas, a dokonana przezeń zmiana odmienia także losy spotkania. Tak przecież, najkrócej jak się da, można streścić to spotkanie. Gospodarze dominują w pierwszej połowie, wygrywając fizycznie i, by tak rzec, koncepcyjnie, bój o środek pola, z powodzeniem realizując ćwiczone już schematy (rozegranie w trójkącie Eriksen-Soldado-Sigurdsson, dające pierwszego gola – wariant podobnej akcji przeciwko Norwich) i stwarzając kolejne sytuacje do pognębienia rywali – zwłaszcza ostatniej, uderzenia Paulinho w boczną siatkę tuż przed przerwą, żałują dzisiaj.

Po przerwie bowiem, wciąż przy stanie 1:0, na boisku pojawi się Juan Mata i odmienia losy meczu. Grający dotąd na prawej stronie Ramires wraca do środka, gdzie teraz bój staje się wyrównany, a pilnowany uważniej przez Brazylijczyka Eriksen gaśnie (zobaczcie, ile był przy piłce Duńczyk w drugiej połowie – w porównaniu z Matą), Oscar, preferowana dotąd przez Mourinho „dziesiątka” wędruje na lewą stronę, zaś Mata zaczyna uruchamiać podaniami grającego znakomity mecz Torresa. Villas-Boas, owszem, reaguje, ale nie próbując odzyskać kontroli nad meczem, tylko raczej zwiększając asekurację – tym tłumaczę np. wprowadzenie Chadliego w miejsce Townsenda i pozostawienie do końca na ławce Lameli (pytanie, czy jeśli już, to nie powinien wejść Sandro, żeby pilnować Maty troskliwiej, niż potrafili to robić Dembele czy Paulinho?). Wyrównanie pada ostatecznie ze stałego fragmentu gry, ale także z gry Chelsea miała świetne okazje.

Przed długi czas ozdobą meczu były pojedynki Torresa z Vertonghenem. Belgijski obrońca Tottenhamu znakomicie się ustawia, trafia ze wślizgami, fauluje rzadko i z daleka od bramki (zobaczcie załączony obrazek) oraz świetnie radzi sobie z piłką, bywa więc dla napastników irytującym rywalem. W jakimś sensie nie dziwię się Hiszpanowi, że sfrustrowany kolejną sytuacją, w której obrońca zdążył do piłki przed nim, poszedł na konfrontację i podczas wymiany zdań przy linii końcowej… podrapał go po twarzy. Powtórzmy: Torres grał w tym meczu znakomicie, jego ruch bez piłki i podania rozprowadzające kolegów imponowały, bardzo chciał się wykazać, ale trafił na godnego siebie rywala. Z pewnością mógł i powinien za to drapanie wylecieć – sędziowie wiedzą, że teoretycznie mogą pokazać czerwoną kartkę za każde dotknięcie twarzy przeciwnika.

Nie był to pierwszy błąd Mike’a Deana w tym spotkaniu: symbolem nienadążania przezeń za wydarzeniami na boisku było przecięcie przez nogi arbitra jednej z dobrze zapowiadających się akcji Tottenhamu i rozpoczęcie kontrataku Chelsea. Nie był to też błąd ostatni: w pierwszym starciu z Vertonghenem Torres powinien dostać czerwoną kartkę, ale w kolejnym nie powinien otrzymać drugiej żółtej. Owszem, podczas walki w powietrzu napastnik gości machnął pięścią przed twarzą obrońcy, ale nie trafił, zaś upadek rywala był mocno teatralny. W sumie pozostaje niesmak: jeden przegiął z drapaniem, drugi z udawaniem, a przecież wszystko, co między nimi miało cechy rywalizacji sportowej, zasługiwało na szczery pomeczowy uścisk dłoni godnych siebie rywali. Coś jak w przypadku Villas-Boasa i Mourinho.

 

Trzy debiuty i jeden wzlot

Zacznijmy od lidera. Z przyjemnością oddając Özilowi, co Özilowe: zachwycając się przyjęciem piłki, poprzedzającym asystę przy golu Giroud, podziwiając prostopadłe podanie do Walcotta, tnące linię obrony Sunderlandu jak nożyczki papier, zliczając statystyki (trzy wykreowane szanse, 34 celne z 38 podań w okolicy pola karnego gospodarzy), zauważę jednak, że kilku problemów Arsenalu ten megatransfer nie rozwiązał. Wyliczę je szybciutko, zanim przeniosę zachwyty na innego gracza Kanonierów i dołączę do rytualnego narzekania na sędziowanie w Premier League.

Po pierwsze, defensywa; wciąż niepewna, wciąż faulująca (także w polu karnym – Kościelny już po raz drugi w tym sezonie…), a przede wszystkim pozbawiona asekuracji. Nawet Flamini za rzadko, jak na mój gust, oglądał się za plecy, a w sytuacji, która powinna była skończyć się albo golem dla Sunderlandu, albo czerwoną kartką dla Sagni, truchtał gdzieś 20 metrów za akcją. Po drugie, napastnik/napastnicy; kontuzja Giroud w końcówce i nieskuteczność Walcotta w pierwszej połowie podniosły pewnie ciśnienie niejednemu kibicowi Kanonierów, i tak zmartwionemu nieobecnością Cazorli, która otwiera temat trzeci: konieczności wzmocnień departamentu medycznego Arsenalu. Lista kontuzjowanych w tym klubie, nie tylko przecież w obecnym sezonie, jest ponadprzeciętnie długa: oprócz Cazorli brakuje Podolskiego, Artety, Diaby’ego, Oxlade-Chamberlaina i Rosicky’ego; na miejscu Davida Beckhama zastanawiałbym się, czy powinien powierzać początki kariery piłkarskiej syna akurat temu klubowi.

Zostawmy jednak wątpliwości: Kanonierzy prowadzą w tabeli i mają w drużynie nie tylko najlepszego na Wyspach Niemca, ale także najlepszego Walijczyka. Postęp, jaki zrobił w ciągu ostatniego roku 22-letni zaledwie Aaron Ramsey jest przecież jakoś porównywalny ze skokiem, jakiego dokonał Gareth Bale. Pewność siebie młodego zawodnika, technika, z jaką wczoraj zdobywał gole (w tym sezonie ma ich już pięć w sześciu meczach!), najwyższa liczba podań w meczu (81 celnych z 88), aż siedem wślizgów – wszystko to jest przecież elementem dłuższego ciągu świetnych występów Ramseya, obejmującego także sierpniowy mecz z Fulham (choć wówczas on także ocierał się o czerwoną kartkę). Podkreślmy to, bo np. dobry mecz Wilshere’a niektórzy przypisywali zbawiennemu wpływowi nowego partnera w pomocy (coś podobnego miał wywołać w Sigurdssonie Eriksen) – Aaron Ramsey grał wybornie jeszcze przed przeprowadzką Özila z Madrytu do Londynu.

Sędziego Atkinsona nie usprawiedliwia nic. O niezastosowaniu przywileju korzyści, które bulwersuje mnie bardziej niż niewyrzucenie Sagni, bo powiązane jest z brakiem refleksu i zabija ducha gry, nie chce mi się rozpisywać. Na szczęście mamy do czynienia z przypadkiem odosobnionym: przykładów udanego powstrzymywania się od sięgnięcia po gwizdek jest w Anglii całkiem sporo, mecze toczą się płynnie, a arbitrzy (wczoraj np. Howard Webb i Lee Mason) potrafią karać za przewinienia po rozegraniu całej akcji. Ale myślę sobie, że Arsenal wygrałby i tak: Paolo di Canio wystawiając dwójkę środkowych pomocników przeciwko Kanonierom, zrobił to samo, co przed trzema tygodniami Martin Jol: położył głowę pod topór. Nawet wynik był ten sam.

W tabeli Arsenal wyprzedza Tottenham, więc w drugiej kolejności wypada się zająć meczem tej drużyny, a właściwie debiutującym na White Hart Lane Christianem Eriksenem. Na poziomie statystyk młody Duńczyk wypadł dokładnie jak Özil: wykreował kolegom trzy okazje, zaliczył asystę i „przedostatnie podanie” do Paulinho, który sprezentował Sigurdssonowi możliwość strzelenia drugiej bramki (przy pierwszej cmokaliśmy po podaniu Eriksena: idealnie w tempo, a przecież intuicyjnym, bo nowa gwiazda Tottenhamu nawet nie podniosła głowy, żeby sprawdzić, gdzie znajduje się Islandczyk). Pal jednak licho statystyki, i tak miażdżące na korzyść Tottenhamu (69 proc. posiadania piłki, 568 podań przy zaledwie 192 Norwich, 23 strzały…) – podobne były w gruncie rzeczy w meczach z Crystal Palace i Swansea, kiedy piłkarze Villas-Boasa dominowali fizycznie, imponowali pressingiem jeszcze na połowie rywala i wielokrotnie (ścinający z prawej Andros Townsend) strzelali zza pola karnego. Różnica, jaką zrobił Eriksen, polega na tym, że w drużynie pojawił się znów zawodnik z niezwykłą swobodą odnajdujący się między liniami obrony i ataku rywali, niemal od niechcenia odgrywający piłkę kolegom już w okolicy szesnastego metra: o ile w poprzednich spotkaniach piłkarze Spurs rzadko wchodzili w pole karne, albo biegał tam jedynie osamotniony Soldado, teraz pojawiało się ich co najmniej kilku. Najbardziej skorzystał, oczywiście, Sigurdsson…

To już nie jest – jak pisze np. Miguel Delaney – Tottenham z poprzedniego sezonu: reaktywny, czyhający na kontratak, podczas którego jakże często rozstrzygały szybkość i siła uderzeń Garetha Bale’a. To już nie jest tak, jak na początku tego sezonu: z przewagą, ale bez pomysłu na rozstrzygający cios. To jest Tottenham, w którym pojawił się piłkarz zdolny do gry jako klasyczna „dziesiątka”, umiejący znaleźć lukę nawet gdy rywale bronią się w ośmiu na trzydziestu metrach. Oczywiście za chwilę przyjdą przeciwnicy bardziej wymagający – Chelsea i Liverpool, z drugiej strony jednak Eriksen czy Lamela są dopiero po dwóch sesjach treningowych z nowymi kolegami. Zwróćcie również uwagę: w Tottenhamie lista nieobecnych też jest niemała (Capoue, Lennon, Chadli kontuzjowani, Adebayor dochodzi do siebie po rodzinnej tragedii, Chiriches nie ma jeszcze pozwolenia na pracę, Kaboul i Sandro ostrożnie wracają do drużyny po wielomiesięcznej przerwie), a i tak Lamela może zaczynać mecz na ławce, Defoe zaś – pozostać w rezerwie do ostatniego gwizdka. Jeśli o miejscu na finiszu zadecyduje szerokość kadry, tym razem Villas-Boas nie będzie mógł narzekać.

Temat zgrywania się nowych zawodników ze starymi z pewnością mogliby podnosić również Roberto Martinez i Jose Mourinho. W przypadku tego pierwszego mówimy zresztą nie tylko o zgrywaniu się zawodników, ale o „drastycznej” (cytuję samych piłkarzy!) zmianie stylu gry drużyny w porównaniu z poprzednim szkoleniowcem. Wczoraj nie było tego widać, bo broniący prowadzenia gospodarze w drugiej połowie zdecydowanie oddali inicjatywę gościom, ale Everton Martineza przewodzi w ligowym rankingu, jeśli idzie o posiadanie piłki. Drużyna z Goodison Park konstruuje ataki cierpliwie, nawet jeżeli Rossa Barkleya ponosi kawaleryjska fantazja i z młodzieńczym zapałem niepotrzebnie wplątuje się w drybling (w sumie próbował iść na indywidualny przebój aż dziewięć razy, z czego siedem razy skutecznie), kiedy wystarczyłoby podanie. O młodym Angliku od początku sezonu w samobiczującym się, jeśli idzie o ocenę gry reprezentacji, kraju pisze się bodaj najczęściej – ale moją uwagę podczas spotkania z Chelsea zwrócił Anglik stary: Gareth Barry. Od samego początku, kiedy wracał w pole karne za Matą, dając obrońcom dodatkową asekurację, przez kluczowy moment, w ktorym zablokował strzał Eto’o po wpadce Howarda i wyłożeniu piłki przez Schürrlego (Barry pilnował Kameruńczyka, zanim jeszcze Howard popełnił błąd!), aż po końcówkę, kiedy spokojnie dyktując tempo podań, przyczynił się do wybijania Chelsea z uderzenia, wspierany przez Osmana defensywny pomocnik Evertonu pracował na tytuł piłkarza meczu, jeśli nie tygodnia. Tak: to nie Özil, nie Eriksen, nie Eto’o czy Fellaini, ale niechciany w MC Gareth Barry stał się najjaśniejszą gwiazdą pierwszej kolejki po zamknięciu okienka transferowego.

Wyjątkowość Jose Mourinho ucierpiała nieco z jego pierwszą w historii porażką na Goodison Park, przyznajmy jednak: Chelsea nie była gorsza od gospodarzy, a okazji do strzelenia bramki miała co niemiara. Goście niby bronili się głęboko, zapraszając bocznych obrońców gospodarzy na swoją połowę i czyhając na okazję do zagrania za ich plecy, ale szybko przejęli inicjatywę także w środku. Owszem, zawodnicy Evertonu neutralizowali Edena Hazarda, podwajając w kryciu, jak za czasów Phila Neville’a robili z Bale’em, owszem Barkley szarpał, a Mirallas błyszczał, ale na nic by to się zdało, gdyby Eto’o, Schürrle, Torres w końcówce czy Ivanović przy stałych fragmentach mieli lepiej ustawione celowniki. „Jeśli nie strzelisz, nie możesz wygrać” – Mourinho wygłosił po meczu głęboką prawdę o charakterze ogólnoludzkim. – „Artystyczny futbol bez goli nic nie znaczy. Lepiej wygrać nic nie grając, ale strzelając choć jednego gola”. Pytanie, czy czegoś podobnego nie powiedział w przerwie piłkarzom, bo w drugiej połowie „artystyczny futbol” zastąpiły prostsze środki – dośrodkowania w kierunku Eto’o, z którymi zresztą Distin z Jagielką radzili sobie dużo łatwiej. Determinacja, z jaką gospodarze bronili prowadzenia, była znakiem firmowym drużyny Davida Moyesa – fajnie, że ten duch nie wyparował…

Przy okazji bramki Evertonu zauważmy jednak trend znajdujący potwierdzenie także w Europie: najlepsze drużyny kontynentu wcale nie mają najlepszej obrony. Co jednak otwiera temat zupełnie osobny, może w tygodniu, gdy zagra Liga Mistrzów…

Trzy akapity na zamknięcie okna

Trzy akapity, a właściwie trzy nazwiska, albowiem trzy osoby symbolizują dla mnie zatrzaśnięte wczoraj okno transferowe w Premier League. Żeby było jasne, żadna z nich nie jest piłkarzem. Osoba pierwsza: Franco Baldini, nowy dyrektor sportowy Tottenhamu. Osoba druga: Ed Woodward, nowy dyrektor wykonawczy Manchesteru United. Osoba trzecia: Ivan Gazidis, nie tak znów nowy dyrektor wykonawczy Arsenalu. Trzy nazwiska i trzy strategie: planowanie, chaos i cierpliwość.

O zatrudnienie Baldiniego Andre Villas-Boas dopominał się już w trakcie poprzedniego sezonu, zbyt dobrze pamiętając frustrujące zabiegi Daniela Levy’ego, który niemal do ostatnich minut ubiegłorocznego letniego okienka usiłował sprowadzić do Tottenhamu Leandro Diamao i Joao Moutinho, w obu przypadkach dając się pokonać tykającemu zegarowi. Kiedy maj 2013 przyniósł rozczarowanie (Arsenal i tym razem okazał się lepszy, mimo rekordowej ilości punktów w historii występów Tottenhamu w Premier League), Villas-Boas zabrał drużynę na pokazowy mecz na Jamajce. Piłkarze mogli się wspólnie zrelaksować, omawiając przy okazji, co poszło nie tak, a trener i prezes odwiedzili właściciela Tottenhamu, multimilionera Joe Lewisa, na co dzień trzymającego się z dala od spraw klubowych. To właśnie wtedy zdecydowano o sprowadzeniu Baldiniego i rozpoczęto przygotowania do okienka transferowego, określając budżet i najpilniejsze cele. Powtórzę to, co napisałem jeszcze przed zamknięciem okna: gdyby nie podkupienie Williana przez Chelsea, Tottenham (podobnie zresztą jak Manchester City, gdzie odpowiedzialny za transfery jest inny dyrektor sportowy, Txiki Begiristain) zakończyłby kupowanie jakieś 10 dni temu. Bilans zakupów? Siedmiu nowych piłkarzy, gruntownie odświeżony środek pomocy, gdzie pojawili się szybcy i agresywni Capoue czy Paulinho, Bale zastąpiony zarówno silnym i błyskotliwym lewoskrzydłowym (Chadli), jak wiotkim rozgrywającym typu „dziesiątka” (Eriksen) i rozdryblowanym, by użyć określenia Rafała Steca, atakującym z obu skrzydeł, ale też zza pleców wysuniętego napastnika Lamelą. Konkurencję w ataku zwiększył Soldado, a w obronie za pieniądze ze sprzedaży Caulkera udało się kupić Chirichesa – nie dość, że tańszego, to o wiele swobodniej niż młody Anglik czującego się z piłką. Pytania o sezon Tottenhamu nie są więc pytaniami o personel, ale o zdolność wytrzymania presji, związanej z powszechnym przekonaniem, że po tych zakupach drużyna powinna awansować do Ligi Mistrzów, i o szybkość zintegrowania nowych zawodników w drużynę – ale możliwości manewru, jakie Villas-Boasowi dał Franco Baldini, są oszałamiające.

Inaczej niż Woodward Moyesowi. Wszyscy pamiętamy, jak dyrektor opuszczał nagle azjatyckie tournee Manchesteru United i wracał do kraju, żeby dopiąć jakiś spektakularny transfer. Nic podobnego się nie wydarzyło: wakacje upłynęły pod kątem pytań o przyszłość Wayne’a Rooneya, braku asertywności na rynku, a później chaotycznych działań, których skutkiem było powiększenie sumy, jaką trzeba było ostatecznie zapłacić za Fellainiego, o 4 miliony. Do końca lipca w kontrakcie Belga obowiązywała wszak klauzula, umożliwiająca wykup za 23,5 miliona funtów, MU nie zdecydował się na jej uruchomienie i ostatecznie musiał wydać 27,5 miliona. Nie udało się z Thiago Alcantarą i Ceskiem Fabregasem, nie udało się z Anderem Herrerą (jedną z sensacji dnia wczorajszego było pojawienie się w biurach ligi hiszpańskiej hochsztaplerów, usiłujących sfinalizować transfer tego zawodnika), Samim Khedirą, a nawet Wesleyem Sneijderem, zapewne prześlepiono okazję sięgnięcia po Ozila – pieniądze, jakie Arsenal wydał ostatecznie za niemieckiego rozgrywającego, spoczywały przecież na klubowych kontach, skoro Czerwone Diabły myślały o kupnie Fabregasa. Osobną kwestią – chciałoby się powiedzieć: kompromitacją w stylu dawnego Tottenhamu, było niezałatwienie w porę wypożyczenia Coentrao z Realu; ogłoszone już, ale ostatecznie niesfinalizowane (jak się teraz czuje Patrice Evra?) w obliczu wcześniejszego fiaska związanego z kupnem Leightona Bainesa. Pytania o sezon MU są pytaniami o zdrowie Rooneya, przyszłość Kagawy, stopień kreatywności, he, he, Fellainiego, i o to, jak wiele punktów zapewnią gole van Persiego – ale kibice klubu otwarcie przyznają, że po kilku miesiącach pracy Eda Woodwarda zatęsknili za Davidem Gillem.

Ivan Gazidis mówił o budżecie Arsenalu mniej więcej to, co Woodward o budżecie MU – że klub ma pieniądze i ambicje sprowadzenia zawodników światowej klasy. On również długo ponosił porażki („nie” usłyszał m.in. w związku z Higuainem i Suarezem), ale zachował spokój i w końcu udało mu się odpalić największą transferową bombę tego okna. Dawno już do Arsenalu, ba: do całej Anglii nie przychodziła gwiazda świecąca tak jasno na europejskim firmamencie – nawet jeśli Ozil przyznaje, że z poprzedniego klubu został wypchnięty, i tak jest to wielkie osiągnięcie jego nowego pracodawcy, który zdołał zawczasu przewidzieć, że przeprowadzka do Madrytu Isco i Bale’a może skutkować dostępnością Ozila. Podobno pierwsze badania medyczne Niemca przeprowadzono już przed tygodniem… Ale nazwisko Gazidisa przywołuję nawet nie w związku z transferem fantastycznego rozgrywającego, tylko w związku z komunikatem zawartym w oświadczeniu ogłoszonym przy tej okazji. Poza standardowymi zdaniami o „ekscytującym dniu”, dyrektor mówił wczoraj głównie o większościowym udziałowcu klubu, Stanleyu Kroenke, i jego nieustannym wsparciu „dla Arsene’a i Klubu”, mającym na celu „dokonanie znaczących inwestycji dla wzmocnienia naszego składu i sprowadzenia utalentowanych zawodników, którzy odpowiadają naszym ambicjom i naszemu stylowi gry”. Owszem, piarowska nowomowa, ale można z niej wydobyć to, co najważniejsze: „Jak my wszyscy, pan Kroenke chciałby widzieć Arsenal kolekcjonujący mistrzostwa i puchary, i ma absolutną wiarę i zaufanie, że nasz menedżer będzie w stanie tego dokonać”. Pytania o sezon Arsenalu są więc jedynie pytaniami o niekupionego napastnika (choć nawet w przypadku kontuzji Giroud warto pamiętać, jak przed rokiem o grę na środku ataku upominał się Walcott) i jakość linii defensywnej (powiedzmy, że defensywnego pomocnika udało się odzyskać z Milanu…). Na to najważniejsze – o przyszłość Arsene’a Wengera i to, czy jest właściwą osobą na właściwym miejscu – Ivan Gazidis już odpowiedział.

Zamykanie okienka

16.00 Przed rozpoczęciem dzisiejszego, przeczytałem pilnie kilka poprzednich wpisów powstających podczas zamykania letniego i zimowego okienka transferowego (ile to już razy, pewnie z dziesięć…). Bawiliśmy się świetnie, klikaliśmy jak szaleni, z własnymi emocjami radziliśmy sobie w sposób, który zadowoliłby niejednego terapeutę, ale czy naprawdę potrafiliśmy dołożyć do tego wszystkiego jakąś wartość merytoryczną? Typowy ze mnie kibic Tottenhamu (albo typowy ze mnie inteligent): zamiast cieszyć się okazją, natychmiast zaczynam kwestionować, szukać dziury w całym, mnożyć wątpliwości… Co w takim razie tu robię? Ano przyglądam się, jak poszczególne kluby puszczają z dymem miliony funtów czy euro, jak w ostatniej chwili podbijają stawkę albo przeciwnie: gwałtownie przeceniają, jak po łebkach prowadzą badania lekarskie, byle zdążyć na czas. Co w tym najzabawniejsze: bez żadnej przemyślanej strategii (gdyby ją miały, już dawno wyłączyłyby się z wyścigu), z przyrodzonej skłonności jednego czy drugiego prezesa do hazardu albo w końcu z desperacji: bo sezon nie rozpoczął się tak, jak się spodziewano lub jego początek naznaczyły kontuzje. 16.15 Jest oczywiście w tym roku jeszcze jeden powód, dla którego niektóre kluby musiały czekać do ostatniej chwili: reakcja łańcuchowa wywołana jednym megatransferem. Kiedy Gareth Bale, po wielotygodniowym zamieszaniu, zamienił wreszcie Londyn na Madryt, kilku piłkarzy zaczęło być nagle niepotrzebnych Realowi: Kaka już przeprowadził się do Mediolanu, Mesut Oezil, jak wiele na to wskazuje, zostanie piłkarzem Arsenalu, wciąż spekuluje się na temat przyszłości di Marii. Przy tym transferze Niemca będzie trzeba zatrzymać się na chwilę, najpierw jednak pomyślmy, jak katastrofalnym interesem dla Realu było przed laty sprowadzenie Kaki w świetle tego, za jaką kwotę przychodził przed zaledwie czterema laty (70 milionów euro) i ile zarabiał rocznie (10 milionów), oraz ile w tym czasie realnie dał Realowi. Memento dla Bale’a, a przy okazji komplement dla Barcelony, która nieudany eksperyment z Ibrahimoviciem potrafiła urwać wcześniej. 16.50 Czy tylko ja mam wrażenie, że tym razem media karmiły nas mniejszą ilością transferowych bredni? A może po prostu nauczyłem się je przesiewać, puszczając mimo uszu te najbardziej fantastyczne? Gdzie te czasy, w których każdy angielski portal pełen był relacji rzekomych naocznych świadków z lotnisk, szpitali, ośrodków treningowych, donoszących o obecności tam zawodników w rzeczywistości przebywających w innych miastach i krajach? No dobra, w ogóle mi tego nie brakuje… Tegoroczne okienko z perspektywy fana Tottenhamu przebiegło wzorowo. Trochę o tym pisałem, żegnając Garetha Bale’a. Najpierw, tuż po sezonie, na Karaibach odbyło się spotkanie właściciela (Joe Lewisa), prezesa (Daniela Levy’ego) i trenera (Andre Villas-Boasa), podczas którego określono budżet i najpilniejsze potrzeby, później zaś – metodycznie je realizowano. Transferem lata było sprowadzenie wytęsknionego przez AVB dyrektora sportowego Franco Baldiniego, który dokonał reszty. Odejście Bale’a uwzględniono, przygotowano plan A i B, nawet gdy Chelsea sprzątnęła z klubowego ośrodka przebadanego już Williana – powstrzymało to Tottenham na zaledwie kilka dni, w trakcie których dogadano się z Eriksenem i Lamelą. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów mogę dziś położyć się nie wyczekując nerwowo do wczesnych godzin rannych, czy na stronie Tottenhamu pojawią się wieści o, tak, tak, Grzegorzu Rasiaku. Jeśli coś się dziś wydarzy, to odejścia i wypożyczenia tych, którzy z pewnością nie zmieszczą się w składzie na ten rok (Adebayor, Assou-Ekotto, może Sigurdsson) lub powinni grać regularnie, by był z nich pożytek dla klubu w sezonie kolejnym (Tom Carroll). Można oczywiście zastanawiać się, czy lewa obrona nie mogłaby być obsadzona silniej, ale efekt finalny ostatnich tygodni i tak jest nadzwyczajny: jeden doskonały zastąpiony siedmioma wspaniałymi, na klubowym koncie zyski, telefony w biurze prezesa milczą jak w Chelsea czy Manchesterze City. 17.05 Tak, uważałem i uważam, że Arsenalowi przede wszystkim przydałby się walczak w drugiej linii, ale skłonny jestem przyznać, że powrót Flaminiego („naprawdę mi przykro, że nie kosztował 25 milionów” – mówił wczoraj Arsene Wenger) tę lukę wypełni. Oezil? Któż z menedżerów Premier League, mający na koncie wolne środki, nie skorzystałby z okazji, słysząc, że zawodnik tej klasy pojawił się na rynku? Moyesowi przydałby się bardziej, ale Moyes patrzy ponoć w stronę swojego dawnego klubu (Fellaini), a i Herrerę z Athleticu Bilbao postanowił wyciągnąć. Arsenal z Giroud na szpicy, Cazorlą, Oezilem i Walcottem za plecami Francuza – pomyślcie sami. To jest ten moment, w którym wszystkie przedsezonowe prognozy boleśnie się weryfikują: w statystykach Arsenalu wypada dopisać kilkanaście bramek z podań niemieckiego artysty, a jego samego dopisać do najpoważniejszych kandydatów na piłkarza roku. 45 milionów funtów? To, przypominam, i tak dwa razy mniej niż kosztował niejaki Gareth Bale. Taxi_rock w komentarzu martwi się wprawdzie, że w przypadku kontuzji Giroud Arsenal zostaje bez napastnika (nie licząc niedoświadczonego Sanogo), ale po pierwsze, nadal słyszymy plotki o wypożyczeniu Demby Ba, a po drugie: jest przecież Walcott, od dawna powtarzający, że uwielbia grać na środku ataku. 17.20 Zauważmy: wszystkie najważniejsze transfery klubów Premier League dotyczą piłkarzy z zagranicy (owszem, zmienili klub Caulker czy Huddlestone, ale już np. nie Rooney – transfer Zahy dopinano zimą). Osoby odpowiedzialne za dorosłą i młodzieżowe reprezentacje Anglii załamują ręce, bo ich podopieczni mają w klubach coraz większą konkurencję, ale z drugiej strony (mówił o tym m.in. Andre Villas-Boas, przekonując, że wcale nie jest przeciwny kupowaniu krajowców) cena za Anglików od lat jest wyższa niż za zawodników o zbliżonych, a nawet wyższych umiejętnościach, zza Oceanu czy Kanału. Przypominam sobie te 15 milionów za Davida Bentleya; przypominam sobie miliony wydawane przez kolejne kluby za Andy’ego Carrolla czy Darrena Benta, i… niczemu się już nie dziwię. 17.55 To jakiś żart z Odemwingiem w Cardiff? Nie, raczej poszukiwanie straconego czasu. Żal patrzeć, jak ten największy przegrany poprzedniego okienka (pamiętacie cyrk ze zdjęciami napastnika WBA, próbującego dostać się na teren QPR, zamknięte drzwi i transfer, który nie doszedł do skutku), niezły w gruncie rzeczy napastnik, zmarnował pół roku kariery. Czy następnym przegranym będzie Yohan Cabaye? 18.10 Temat do odstąpienia: piłkarze podążający w ślad za menedżerami. Harry Redknapp, próbujący dziś sprowadzić Niko Krajnczara i Jermaina Defoe, Martin Jol kupujący do Fulham Berbatowa czy Taraabta, to przykłady bliskie memu sercu, ale przecież zarówno Roberto Martinez drenujący Wigan, jak David Moyes wciąż jeszcze nieskutecznie próbujący sprowadzić na Old Trafford dawnych podopiecznych z Evertonu, Fellainiego i Bainesa, to przykłady w tym okienku najgłośniejsze. Czy można się dziwić leniwym dziennikarzom, którzy zmyślając plotki transferowe niemal w połowie przypadku kierują się regułą: piłkarz A grał u trenera B w klubie C, więc skoro B prowadzi teraz drużynę D, to będzie rozmawiał z C o transferze A? Biedacy, tylko z Arsenem Wengerem nie mają łatwo, od 16 lat pracującym w jednym klubie – tu jednak sprawdza się inna reguła: powrotu syna marnotrawnego. Cescowi Fabregasowi dajemy jeszcze rok 😉 18.30 Największym transferem Liverpoolu, pierwszego lidera Premier League, jest ten nieprzeprowadzony: w klubie zostaje Luiz Suarez. Dziś przyszedł reprezentacyjny obrońca z Francji, Mamadou Sakho, wysiadujący ostatnio na ławce PSG, inny rezerwowy – Victor Moses z Chelsea i młody obrońca Ilori ze Sportingu. Kibice drużyny Rodgersa frustrowali się okazjami, które przechodziły koło nosa (Mchitrian, Willian), ale mają ciekawy desant z Hiszpanii: Aspasa i Cissokho. W tym przypadku jednak mówić należy przede wszystkim o transferze dokonanym kilkanaście miesięcy wcześniej: niechciany i niedoceniany na Stamford Bridge Sturridge wyrósł dziś na czołowego napastnika Premier League. Rewolucja Brendana Rodgersa nabiera tempa nawet bez bicia transferowych rekordów. 19.20 Mój prywatny tytuł bredni dnia wędruje do Włoch, skąd przyszła pogłoska o możliwej wymianie Torresa na Adebayora, na którą nastawali ponoć działacze Tottenhamu. Już prędzej uwierzę w, nieprawdopodobną przecież, po tylu mocnych deklaracjach Jose Mourinho (jest mistrzem prawdomówności, nieprawdaż) w przeprowadzkę Juana Maty do Paryża. 19.50 Europa wychodzi z kryzysu, a Finansowe Fair Play nie okazało się hamulcem dla intensywnych zakupów (inna sprawa, że kondycję klubów Premier League radykalnie poprawił rekordowy kontrakt telewizyjny). W angielskiej ekstraklasie w nowych piłkarzy zainwestowano już ponad 500 milionów, a zakupowy prym wiedzie, tak, tak, mój Tottenham, który wydał już ok. 107 milionów funtów; moim zdaniem do końca okienka z pewnością będzie na plusie (z nadzwyczajnej tabelki „Guardiana” wynika, że na kilka minut przed ósmą wydatki minimalnie przekraczają dochody). Setkę wydał też Manchester City, ale tu dochodami kompletnie się nie przejmowano: po stronie „sprzedano” mamy zaledwie 10 milionów, z czego większość za Teveza. Szastała również Chelsea: 68 milionów wydano, zarobiono pięć. Do poziomu wydatków Liverpoolu (blisko 50 milionów) Arsenal może, jak wiemy, zbliżyć się jednym transferem – ale Liverpool również sprzedawał: Carrolla, Downinga, Spearinga czy Shelvea, a więc również przede wszystkim Anglików. Warto zwrócić uwagę na inwestycje Southamptonu, Cardiff i Norwich – wszystkie trzy kluby wydawały odważnie, między 25 milionów, a 35 milionów, tyleż korzystając ze wsparcia właściciela (Cardiff), co wspomnianych kontraktów telewizyjnych. Wciąż na liście największych graczy na rynku brakuje Manchesteru United, a przecież o ofensywnego pomocnika dla tego klubu skowytaliśmy jeszcze zanim Paul Scholes przeszedł na emeryturę po raz pierwszy. Może dziś… 21.00 Coś mi się maszynka blogowa zaczęła psuć. Nie zachował się zapis sprzed kilkunastu minut o kolegach z prasy papierowej, mających o tej właśnie porze dedlajn na pierwsze wydanie gazety, wiedzących, że sprawa jest przesądzona: że będzie kosztował 42,5 miliona funtów (skądinąd ani MU, ani MC, ani Liverpool, o sąsiadach zza północnolondyńskiej miedzy nie wspominając, nie wydali dotąd takiej kwoty za jednego piłkarza, nieprawdaż?), że podpisze pięcioletni, najbardziej lukratywny w historii klubu kontrakt, że nie może się doczekać wspólnych występów z kolegami z reprezentacji Niemiec, itd, itp., i niemogących jeszcze tego wszystkiego napisać oficjalnie. Pozdrawiam kolegów przy okazji; z pewnością nie umieszczą w zastępstwie wiadomości o Nicklasie Bendtnerze, któremu Arsenal dopłaci ponoć, byle tylko zechciał się przeprowadzić do Crystal Palace. 21.15 Wśród słów zakazanych jest dziś słowo „breaking”, ale powtarzaną przez wszystkich wiadomość, że Fellaini poprosił właśnie Evertone o wystawienie na listę transferową (poprosił?!), należałoby jednak opatrzyć podobnym określeniem. Czy w niecałe trzy godziny można zawrzeć umowę między dwoma klubami, przeprowadzić testy medyczne, podpisać kontrakt, i przefaksować wszystkie papiery do Premier League? Oczywiście, że można; Fellaini pewnie zresztą już dogadany z niedawnym szefem. Jeśli jednak mówimy o randze tego wzmocnienia, nie tylko zestawiając je z idącym w nieco innym kierunku Oezilem, powiedzmy i to: wolelibyśmy częściej oglądać Kagawę. 21.30 Ktoś ze znajomych na Twitterze przypomniał historię bezcenną: przecież Joe Kinnear po objęciu stanowiska dyrektora sportowego Newcastle opowiadał, że jego nazwisko otwiera drzwi we wszystkich klubach świata; że w każdej chwili może zadzwonić do Fergusona czy Wengera… I co? I początek sezonu nienajlepszy, a zakupy niezbyt imponujące. Przyjdzie liczyć na to, że sprowadzeni zimą Galowie nareszcie się zaaklimatyzują nad rzeką Tyne? Że Cabaye, od którego Kanonierzy woleli jednak Oezila, zaciśnie zęby i zacznie grać na dawnym poziomie? Z pewnością Alan Pardew jest jednym z tych menedżerów, którzy modlili się w ostatnich dniach, żeby transferowy cyrk wreszcie się skończył. Choćby dlatego, że po zamknięciu okienka będzie miał pewnie mniej okazji do oglądania Kinneara twarzą w twarz. 22.00 Konsensus: jeśli w ciągu najbliższych dwóch godzin wydarzy się jeszcze coś godnego uwagi, to transfery Oezila do Arsenalu, Fellainiego do MU i wypożyczenie Lukaku do Evertonu (tego ostatniego ruchu nie rozumiem, bo ze wszystkich napastników Chelsea o Belgu miałem najwyższą opinię – dla Evertonu świetny strzał, rzecz jasna…). Benoit Assou-Ekotto idzie do QPR na wypożyczenie. Wiem, że AVB uważa, iż Danny Rose mu wystarczy (z Vertonghenem, Fryersem i Naughtonem jako możliwymi zastępcami), a w ciągu minionych 12 miesięcy nie zdołał się przekonać do Kameruńczyka, a przecież mi żal. Lewy obrońca Tottenhamu to jedna z najbarwniejszych figur w Premier League; szczerość jego wywiadów o kondycji współczesnego futbolisty ożywiała świat w większości przypadków sterylnie wyprany z charakterów. W tym przypadku mam podejrzenie, że jego obnoszony z dumą luz po prostu nie przypadł do gustu Villas-Boasowi. Rose więcej i szybciej biega między jednym polem karnym a drugim, ale zarówno w defensywie, jak i w celności dośrodkowań Assou-Ekotto prezentuje się lepiej. Oby wrócił. 22.25 Do czytania po zamknięciu okienka, kiedy opadną emocje: Stefan Szymanski, współautor „Soccernomics”, policzył tzw. homegrown players (uwaga, pojęcie nie jest równoznaczne z wychowankiem) w klubach Premier League i zestawił ich z miejscem w tabeli na koniec sezonu 2012/13. 0,2 to przeciętna meczowa Manchesteru City – mimo wszystko smutne. 22.45 No dobra, jesteśmy już na etapie dowcipów, a Rafał Stec (chyba nazwę go z tej okazji moim młodszym kolegą…) o 21.49 ogłosił, że nie wytrzymał kondycyjnie. Z dowcipów spodobał mi się ten o ataku astmy Mesuta Oezila, wywołanym przez kurz w gabinecie z trofeami Arsenalu, i oblanych przez to testach medycznych. Całkiem serio: astmatykiem jest ponoć nowy obrońca Tottenhamu Vlad Chiriches, a nieoczekiwanych komplikacji z transferem Oezila naprawdę się nie spodziewam. Nieustannie gratuluję raczej Kanonierom fartu i nieustannie zachodzę w głowę, dlaczego David Moeyes zamiast finezyjnego Niemca woli drągalowatego Belga. Dośrodkowania na głowę powinno się wszak adresować do van Persiego, od walki wręcz są Rooney i Cleverley, błysku geniuszu tu trzeba, bo solidnego rzemiosła mamy pod dostatkiem… 22.55 Pamiętacie Bebe, najdroższego bezdomnego w historii, jeden z „tych” transferów Aleksa Fergusona? MU, który niegdyś wydał na niego 7 milionów funtów, wypożycza go właśnie do portugalskiego Pacos de Ferreira. Mocno bym się zdziwił, gdyby jeszcze wrócił na Old Trafford. Inne, fajne tym razem, i z perspektywą powrotu, wypożyczenie, to Nick Powell z MU do Wigan. Chłopak ma w tym sezonie szansę nawet na europejskie puchary… 23.05 I jeszcze jedna lektura na po zamknięciu, tym razem drugi współautor „Soccernomics”, Simon Kuper, o bezsensowności transferu Bale’a. Warto się zalogować na stronę „Financial Timesa” nie tylko dla jego publicystyki. Porównajcie z nieocenionym Davidem Connem, w „Guardianie” przekonująco argumentującym za stanowiskiem wręcz przeciwnym. Publicystyka o Bale’u prezentowała się dziś lepiej niż jego hiszpański. 23.10 Zacytuję jeden z komentarzy, poddając pod dalszą dyskusję (ksav, dzięki): „Panie Michale, może to jednak Fellaini jest kluczem dla Kagawy. Carrick (zasięg podań, kontrola tempa) + Fellaini (siła, upraszczanie, ale i przyspieszanie gry na jeden kontakt) = zabezpieczony środek pola. Bo Cleverley niby gra jako box to box, ale ani z przodu nie daje jakości (brak wejść w pole karne, brak rajdów, brak odbiorów i przyspieszania gry), ani nie jest gwarantem utrzymania się przy piłce pod presją. Jeśli przed taką dwójką grałby Kagawa…widziałbym strącone główki, wygrane przebitki Fellainiego i szybkie decyzje Japończyka”. 23.20 Mesut Ozil (nieoceniony pan Twitter powiedział, że umlaut jest turecki, a nie niemiecki, więc jeśli nie mamy klawiatury z kropeczkami piszemy „Ozil”, a nie „Oezil”) oficjalnie w Arsenalu. Drugi po Torresie najdroższy piłkarz w Anglii, ale bądźmy spokojni: nie skończy jak Torres. Najjaśniejszy transfer okienka, kompletnie nie ze względu na cenę. Cholernie jestem ciekaw informacji, jak to przebiegło i kiedy tak naprawdę zaczęły się negocjacje. Co zdecydowało, że Arsenal, a nie MU? Cena? Większe zaufanie piłkarza do Wengera niż do Moyesa? Po komunikacie Arsenalu sądząc, zawierającym wypowiedź Ivana Gazidisa i jego podziękowania dla Stanleya Kroenke „od zawsze w pełni popierającego Arsene’a i Klub w znaczących inwestycjach mających na celu wzmocnienie drużyny”, a także „mającego absolutną wiarę i zaufanie do naszego menedżera”, robiono przy okazji politykę. Trudno, żeby nie, przy takiej skali inwestycji. Wyposzczeni kibice Arsenalu widzą, że „pieprzone pieniądze” zostały wreszcie wydane – i to tak, że lepiej nie można, a ja się cieszę, bo rywalizacja z Tottenhamem stanie się jeszcze ciekawsza. Wczoraj mówiliśmy, że po rekordowych wydatkach większa presja ciąży na ramionach najmłodszego menedżera Premier League, dziś także na barki najstarszego nałożono kolejne ciężary: o trofeach także jest mowa u pana Gazidisa… 23.40 Oto, co nazywam przeniesieniem klubu na następny poziom: jak podaje Opta, przez cały ubiegły sezon Ozil i Cazorla stworzyli swoim kolegom 188 okazji do strzelenia bramki – Ozil 92 i Cazorla 96. Giroud na króla strzelców Premier League? 23.45 Zaczekajmy jeszcze kwadrans, żeby napisać, że największym przegranym tegorocznego okienka transferowego jest Manchester United.

00.00

Jeszcze bym zaczekał na tego Fellainiego, czuję, że to nie koniec. A gdyby to jednak miał być koniec, to może z kogucim akcentem: z Tottenhamu odszedł, na roczne wypożyczenie do QPR, Tom Carroll. Zobaczycie, że ten chłopak nie tylko da klubowi Harry’ego Redknappa awans do Premier League, ale także sobie zapewni awans do pierwszego składu Tottenhamu, a w perspektywie także do reprezentacji Anglii. Na White Hart Lane z jego rozwojem wiąże się ogromne nadzieje – jak przed rokiem w przypadku Rose’a czy Townsenda regularne występy w słabszym klubie mają przynieść przełom w karierze. Przyjemnie, ze jego macierzysty klub w tym okienku działał metodycznie jak nigdy dotąd. Obgryzających do końca paznokcie pozdrawiam serdecznie wraz z kibicami MC i Chelsea. Może jednak kluby z dyrektorami sportowymi nie są tak całkiem bez sensu 😉

00.20

Mówiłem, że to nie koniec? Moyes zdążył rzutem na taśmę: ściągnął za sobą Fellainiego i, skoro Everton uparcie nie oddawał Bainesa, wypożyczył z Realu Fabio Coentrao. Everton tymczasem powetował straty, kupując i wypożyczając Lukaku, McCarthy’ego z Wigan (świetny zakup) i Barry’ego z MC. Sprawę późnych zakupów United tłumaczy cyrk z fałszywymi agentami negocjującymi transfer Herrery; więcej o tym usłyszymy w najbliższych dniach. Chaos, przepłacony Fellaini (kilkanaście dni temu wygasła w jego kontrakcie klauzula odstępnego, o której przecież Moyes musiał wiedzieć) i szczęśliwe zakończenie. Harry Redknapp przez okno swojego samochodu mówi, że kupił jeszcze Niko Krajnczara, co oznacza, że mam przywidzenia i naprawdę powinienem iść spać.

Rutynowe derby

Płyty się z tego nie wyda. Nie było to w żadnym sensie klasyczne zwycięstwo Arsenalu nad Tottenhamem – było to po prostu rutynowe zwycięstwo Arsenalu nad Tottenhamem. Ale też trzeba powiedzieć, że ten mecz przyszedł za wcześnie, aby na jego podstawie móc oceniać nowy Tottenham. Jeszcze przed derbami Arsene Wenger przestrzegał, że wkomponowanie w drużynę więcej niż trzech zawodników może być problemem – tylko pięciu piłkarzy z wyjściowej jedenastki gości, którą oglądaliśmy dziś na Emirates, występowało w niej wiosną.

Brak zrozumienia widać było zwłaszcza w drugiej linii, gdzie zarówno Paulinho, jak Capoue, i zwłaszcza Dembele, tracili mnóstwo czasu, zanim któryś wpadł na pomysł pozbycia się piłki. Brak zrozumienia i wynikające stąd złe wybory, bo często zamiast narzucającego się podania do kolegi któryś z nich decydował się na indywidualną akcję. W ten sposób Paulinho jeszcze w pierwszej połowie zmarnował ciekawą inicjatywę Vertonghena, który przedarł się do przodu, podał do Brazylijczyka, wbiegł w pole karne i nie doczekał się odegrania, bo kolega postanowił uderzać samemu. W ten sposób również zaczął się kontratak dający Arsenalowi jedynego gola: Chadli po podaniu Rose’a sam pędził na bramkę, został zablokowany, zostawił za sobą mnóstwo wolnego miejsca, którym ruszyli gospodarze, Dawson złamał wysoko ustawioną linię obrony, cofając się za Olivierem Giroud, i… stało się nieszczęście.

Tych nieszczęść (z koguciej perspektywy, rzecz jasna) byłoby więcej, gdyby nie znakomity Lloris. Mnie oczywiście szybkość wyjść Francuza nie dziwiła: żeby grać wysoką linią obrony, jak chce i lubi Andre Villas-Boas, trzeba mieć bramkarza odważnie ruszającego poza pole karne. Dobrze, że oprócz wślizgów, Lloris zdołał również kilkakrotnie interweniować na linii. Szkoda, że jego koledzy poza strzałami z dystansu nie umieli do podobnej pracy zmusić Wojciecha Szczęsnego.

Problemy Tottenhamu? Oprócz braku zgrania i wynikającej stąd rozlazłości, zapowiadająca się arcygroźnie kontuzja Capoue (był w pierwszych meczach znakomity; dziś został zniesiony z boiska pod maską tlenową, a mnie to wyglądało na zerwane wiązadła i zapowiedź wielomiesięcznej przerwy – oby nie była to strata równie bolesna, jak ubiegłoroczny uraz Sandro), brak klasycznej „dziesiątki” i osamotnienie Soldado w ataku. Hiszpan wiele razy cofał się, szukając gry z kolegami, a gdy raz czy drugi znalazł się w polu karnym – jego uderzenia z pierwszej piłki były blokowane przez czujnego Mertesackera. Kłopot w tym, że w kolejnym już meczu większość piłek do niego nie dochodziła – zarówno z powodu braku „łącznika” (zobaczcie, jak głęboko grał i jak często podawał do tyłu teoretycznie mający spełniać tę rolę Dembele), jak i marnej jakości dośrodkowań. Danny Rose, który próbował najczęściej, musi się jeszcze dużo uczyć, jeśli idzie o wrzutki w pole karne. Kyle Walker musi się uczyć nie tylko wrzutek, ale i przyjmowania piłki. Chadli i Townsend raczej ścinali do środka, szukając okazji do strzału – ale strzały z daleka kłopotów Szczęsnemu nie sprawiały. Nie przekonała mnie decyzja AVB o wprowadzeniu na boisko Defoe’a i zatrzymaniu Chadliego: może Holtby dziś, może Eriksen w kolejnych meczach odnaleźliby się w roli wspierającego napastnika (eksperyment z Sigurdssonem AVB najwyraźniej uznał już za nieudany).

O Arsenalu w tym sezonie piszemy, że nastawia się na grę z kontry (statystyki z dziś: 43 do 57 proc. dla Tottenhamu, jeśli idzie o posiadanie piłki, 394 do 509 w podaniach, z czego celnych 75 do 85 proc.), ale jakże to skuteczna taktyka, zwłaszcza jak się ma Walcotta, do którego można zagrać piłkę za plecy obrońców i gotowego obsłużyć nią Giroud. W środku pola, pod nieobecność Artety, błyszczą niedoceniane gwiazdy: świetnie się uzupełniający Rosicky i Ramsey, na środku obrony wreszcie zachowują spokój Mertesacker i Kościelny; każdy wie, co robić, nawet jeśli w końcówce trzeba bronić wyniku grając… czwórką bocznych obrońców. Kanonierzy, owszem, niekiedy tracą piłkę, ale ich gra defensywna z meczu na mecz się poprawia – nawet Giroud coraz lepiej radzi sobie podczas fizycznych konfrontacji z rywalami. Jeśli wiesz, co robisz, i instynktownie wiesz, co robią twoi koledzy, grasz o tych parę decydujących ułamków sekundy szybciej. Tych mniej więcej, które dziś zdecydowały o sukcesie Arsenalu i nad którymi „nowy Tottenham” będzie musiał pracować na treningach wiele tygodni. Po wydaniu stu milionów funtów na transfery – presja ciąży na najmłodszym menedżerze Premier League, ten najstarszy znów może odetchnąć pełną piersią. Jak pisałem przed tygodniem: wieści o śmierci Arsenalu są stanowczo przesadzone, a jeśli jeszcze do klubu przyjdzie Mesut Ozil…

PS. O odejściu Bale’a rozpisałem się wczoraj, o innych transferach więcej rzecz jasna jutro. Przepraszam, że ze względu na inne obowiązki nie zdołałem dziś rozpisać się na temat meczu Liverpool-MU. Generalnie jestem pod wrażeniem dojrzałości i dyscypliny piłkarzy Brendana Rodgersa i nie wydaje mi się, by (jak mówił po spotkaniu David Moyes) mistrzowie Anglii rozegrali najlepszy z dotychczasowych meczów pod wodzą nowego trenera. Im również przydałaby się jakaś „dziesiątka”…

Pierwsza połowa drugiej kolejki

Jedna z częściej powtarzanych czynności na tym blogu: ogłaszanie całemu światu, że wiadomości o śmierci Arsenalu są mocno przesadzone. Robię to od dobrych paru lat, szczególnie często o tej porze roku: Kanonierzy przechodzą przez eliminacje Ligi Mistrzów, następnie ruszają na zakupy (opóźnieniom w transferach nie ma się co dziwić, skoro niejeden z oglądanych przez Wengera piłkarzy czeka, czy drużyna przebije się do właściwej Champions League), a w Premier League spokojnie zaczynają się rozpędzać. Temat cichnie, do czasu odpadnięcia z jednego czy drugiego pucharu, kiedy znów narasta („ile czasu minęło od chwili, gdy Arsenal zdobył jakiś puchar” itd.), by pod koniec sezonu przycichnąć ostatecznie: piłkarze Wengera nie zostają wprawdzie mistrzami Anglii, ale miejsce w pierwszej czwórce zachowują.

Inna sprawa, że akurat mecz z Fulham do utarcia nosa krytykom nadawał się idealnie. W ulewnym deszczu, z przeciwnikiem, którego druga linia nie słynie z szybkości, cofnięci na własną połowę Kanonierzy mogli po prostu czyhać na okazje do kontrataku, a kiedy się nadarzały – błyskawicznie ruszać pod bramkę Stockdale’a. Czwórka gości na trójkę gospodarzy, piątka na czwórkę, ba: nawet szóstka na piątkę – tak wyglądały proporcje w polu karnym Fulham podczas najgroźniejszych akcji Arsenalu. Celowo nie piszę: akcji bramkowych, bo okazji do strzelenia goli było jeszcze kilka. Jak zauważył Martin Jol, w dzisiejszych czasach Arsenal gra lepiej na wyjazdach niż u siebie…

Czy to mogło wyglądać inaczej? Mogło, gdyby nie świetne interwencje Wojciecha Szczęsnego w pierwszej połowie i gdyby nie szybko zdobyty gol Giroud – w sumie szczęśliwie, bo pod nogi Francuza trafiła piłka po niecelnym strzale Ramseya. Taarabt jeszcze nie rozumiał się z Berbatowem, a Scott Parker wprawdzie tradycyjnie ciężko pracował na całym boisku, ale podczas ataków Arsenalu nie nadążał z asekuracją – podobnie jak zapędzający się pod bramkę Szczęsnego lewy obrońca Riise. Środkowi pomocnicy Arsenalu z kolei w zasadzie nie zajmowali się walką o odebranie piłki (poza Ramseyem, który zaangażował się w nią zbyt entuzjastycznie i mógł wylecieć z czerwoną kartką; Howard Webb wziął najwyraźniej poprawkę na warunki atmosferyczne i zlitował się nad nim), natomiast kiedy już mieli piłkę pod nogami… sami wiecie, co się działo. W studiu „Match of the Day” słusznie zachwycano się Cazorlą, ale równie dobrze (zobaczcie na załączonym obrazku) można by przeanalizować grę najlepszego obecnie Walijczyka w Premier League.

Ten do niedawna najlepszy ponoć już w Hiszpanii, ale i bez niego Tottenham sobie radzi. Dzisiejsze zwycięstwo nad Swansea przyjąłem bez satysfakcji z powodu błędów sędziego i z zachwytem z powodu postawy gospodarzy w pierwszych czterdziestu pięciu minutach. W przerwie myślałem nawet, że rację mieli ci, którzy mówili, iż Mourinho podkupił Williana, żeby osłabić rywala zdolnego walczyć o mistrzostwo Anglii: jeśli nie liczyć wciąż nienajlepiej dośrodkowującego Danny’ego Rose’a, jedynym brakującym ogniwem w tej drużynie jest właśnie piłkarz w typie Brazylijczyka, grający za napastnikiem i potrafiący dograć mu piłkę: zobaczcie na wykresie podań dziurę tuż przed polem karnym, w sam raz tam, gdzie Willian miał operować.

Tottenham zaczął bowiem znakomicie, w ustawieniu 4-3-3, które przechodziło w 4-1-4-1, z Capoue u dołu środkowego trójkąta, grającym nieco przed nim duetem Paulinho-Dembele i schodzącymi ze skrzydeł Chadlim i Townsendem. „Wysoki blok defensywny”, ustawiony w okolicy linii środkowej i dobrze zastawiający pułapki ofsajdowe, pressing pozostałych już na połowie Swansea, bezbłędny w odbiorze Capoue, kilkakrotnie przedostający się pod bramkę Paulinho, strzały z dystansu, dobra współpraca Walkera i Townsenda po prawej stronie, imponujący drybling tego ostatniego, słupek i trzy doskonałe interwencje Vorma: po 45. minutach miałem poczucie, że tak dobrze grającego Tottenhamu w 2013 roku jeszcze nie widziałem.

Zmiana w środku pola: pojawienie się w miejsce Scotta Parkera Francuza z Tuluzy(zobaczcie, jak grał: 63 podania, z czego 57 celnych, a przecież niejedno z nich było dłuższe niż kilka metrów, 6 wślizgów, 2 przechwyty, 5 wybić i 2 strzały, w tym jeden celny) i Brazylijczyka z Corinthians pozwoliło przyspieszyć grę i podjąć konfrontację fizyczną z dotąd zwykle silniejszymi rywalami. Brakowało tylko goli, ale – jako się rzekło – bramkarz Swansea miał roboty co niemiara. Walijczycy, potrafiący zwykle utrzymać się przy piłce nawet podczas meczów z najtrudniejszymi rywalami, w pierwszej połowie nie istnieli, Shelvey faulował, wściekły Michu zaś tylko wymachiwał rękami pod adresem sędziego.

A sędzia, niestety, kompletnie się nie popisał: kiedy tuż przed przerwą Shelvey staranował Townsenda w polu karnym, podyktował rzut wolny zza linii. Kiedy tuż po przerwie Townsend teatralnie kładł się na Shelveyu – jedenastkę odgwizdał. Kiedy kwadrans później młody skrzydłowy został sponiewierany dużo silniej, tym razem bliżej środka boiska – w ogóle nie sięgnął po gwizdek. Dziennikarze żartują, że Tottenham nie ma Bale’a, ale ma przynajmniej rzuty karne (już w dwa w tym sezonie, oba strzelone przez Soldado, każdy w inny róg bramki), jednak bez złudzeń: po takim dniu jak dzisiejszy sędziowie także wobec Townsenda zrobią się sceptyczni.

Sensacyjnej porażki Manchesteru City z Cardiff nie widziałem, ale spokojna głowa: jutro będzie okazja nadrobić także tę zaległość. Jeśli zważyć wagę poniedziałkowego pojedynku między drużynami Moyesa i Mourinho, tytuł „Pierwsza połowa drugiej kolejki” nie jest ani trochę przesadzony, a powrót na bloga za niecałą dobę wydaje się oczywistością.