Archiwa tagu: Arsenal

Premier League, bloody hell

Nie od razu Rzym zbudowano i tak dalej. Ale też pewnie Rzym budowano bez presji, towarzyszącej budowniczym drużyn w dzisiejszej piłce od pierwszego dnia ich pracy. Przyjmijmy nawet, że piłkarze uwierzyli w projekty Rodgersa i Villas-Boasa: brak natychmiastowych wyników, buczenie kibiców, łomot w mediach nie pomoże im w kultywowaniu tej wiary. Z każdym meczem, z każdą niewykorzystaną sytuacją i z każdym straconym golem – zwłaszcza w końcówce – napięcie rośnie. Tego szczęściarza Alexa Fergusona nie wyrzucono z pracy po kilku pierwszych latach bez sukcesów w MU i… sami widzicie.

Rozczarowanie więc. Jak na dwóch trenerów kultywujących etos piłki ofensywnej, technicznie i taktycznie wyrafinowanej, liczba błędów popełnianych przez graczy Liverpoolu i Tottenhamu zdumiewała, dziwiły też te wszystkie hektary wolnej przestrzeni, jakie zawodnicy Arsenalu i Norwich mogli wykorzystywać przed ich polami karnymi (brak Lucasa, Sandro grający tylko 45 minut). Błędy Liverpoolu okazały się zapewne boleśniejsze – zwłaszcza, że pochodziły od zawodników w tej drużynie podstawowych i o najdłuższych stażach: strata Gerrarda, kiks Reiny. Błędy nie tylko na boisku zresztą, ale i poza nim – na rynku transferowym, gdzie nie postarano się np. o porządnego konkurenta dla hiszpańskiego bramkarza (w Aston Villi mogą posadzić na ławce Givena, w MU – skądinąd niesłusznie, moim zdaniem – de Geę, na Anfield nie bardzo jest alternatywa), mylącego się wszak również w poprzednich sezonach. Pytanie też (identyczne zresztą w przypadku Brendana Rodgersa i Andre Villas-Boasa), czy dwóch napastników to nie za mało jak na wymagania klubu grającego w angielskiej ekstraklasie, a na dokładkę w Lidze Europejskiej; mówił zresztą Rodgers, że gdyby wiedział, iż nowego snajpera się nie kupi, nie zgodziłby się na wypożyczenie Carrolla. Zmęczenie meczem pucharowym, a wcześniej starciem z MC, widać było i po Gerrardzie, i po Suarezie, który szybko stracił siły na rozpoczynanie pressingu. Jeśli tak dalej pójdzie, awizowany serial dokumentalny o Liverpoolu zrobi się naprawdę pasjonujący…

W przypadku wygrywającego z Liverpoolem Arsenalu warto odnotować pierwsze bramki dla klubu Podolskiego i Cazorli, ale co ważniejsze: znakomity występ Abu Diaby’ego w drugiej linii, nie tylko odbierającego piłki (10 na 13 wygranych pojedynków na ziemi), ale inteligentnie je rozgrywającego, coś jak Patrick Vieira w swoich najlepszych latach w tej drużynie. To dobrze uzupełniający się z Artetą Diaby stanowił bezpieczne zaplecze wysuniętego w kierunku Giroud Cazorli; to Diaby sprezentował wspomnianemu Giroud kolejną w jego angielskiej przygodzie fenomenalną okazję, kolejny raz niewykorzystaną.

Poza tym, mimo (mimo?) kontuzji Szczęsnego, ale bardziej zapewne dzięki pracy Steve’a Boulda na boisku treningowym drużyna nie traci bramek, a na bokach wreszcie przyzwoicie radzą sobie Gibbs i Jenkinson (zwłaszcza jeśli ich porównać z bocznymi obrońcami Liverpoolu, boleśnie zaskakiwanymi przez pojawiającego się za ich plecami rywala). Trójka środkowych pomocników Arsenalu gra tak, jak zapewne Andre Villas-Boas marzyłby, aby grała jego trójka jak wreszcie ją dobierze, z pochwałami jednak bym nie przesadzał: Liverpool pozwolił Arsenalowi na zdecydowanie zbyt wiele.

Co się zaś tyczy życia wewnętrznego Tottenhamu Hotspur, marzę o zrobieniu sobie chwili przerwy. Męczy mnie powtarzalność pewnych zjawisk, nasilonych w stopniu niedającym się wytrzymać w ciągu kilkudziesięciu godzin piątku i soboty, a obejmujących – mówiąc w największym skrócie – kompletny brak planowania, jeśli idzie o budowanie drużyny. Sezon na dobre rozpoczęty, trzecia kolejka, a zespół wciąż nie gra w tym ustawieniu, w którym zamierza go ustawiać trener. W szatni do piątkowego wieczora niepewność, kto odchodzi, kto zostaje, kto mieści się w planach menedżera (pardon: głównego trenera), a kto powinien przygotować się na sezon obgryzania paznokci na trybunach. Co to robi z ludźmi, widać było po wejściu na boisko niechcianego przez AVB Huddlestone’a: mający za sobą 10 miesięcy bez normalnego futbolu i chcący pokazać się za wszelką cenę Anglik wyleciał z czerwoną kartką po pierwszym wślizgu. Dalej: zakupy na ostatnią chwilę – w tym ten jeden najważniejszy, Joao Moutinho, odpuszczony kilkadziesiąt minut po północy z braku czasu na domknięcie formalności, nie dlatego np., że nie uzgodniono ceny. Kilku kluczowych zawodników kupionych zbyt późno, by wpasowali się w zespół. Kilku (Adebayor, Dempsey) kupionych z zaległościami treningowymi. Efekty? Podobnie jak przed rokiem marna zdobycz punktowa przed pierwszą przerwą na reprezentację (niestety, tym razem punkty stracono nie z czołowymi drużynami tej ligi, jak MU czy MC…), Defoe jako osamotniony wysunięty napastnik, brak kreatywnych graczy w drugiej linii, brak lidera, potrafiącego przytrzymać piłkę w nerwowej końcówce, i aż czterech klasowych bramkarzy w kadrze. Może tylko a propos tych ostatnich: cieszy deklaracja Villas-Boasa, że mimo transferu Hugo Llorisa pierwszym bramkarzem Tottenhamu pozostaje Brad Friedel. Amerykanin bronił świetnie nie tylko wczoraj, ale cały poprzedni sezon. Ale znów: po co kupować następcę 41-letniego zawodnika już teraz i frustrować go siedzeniem na ławce – wiem, Francuz dostanie pewnie szanse w pucharach, ale czy go to zadowoli, wątpię…

Najlepszy pressing w ten weekend pokazali nam piłkarze Southampton. Przynajmniej w pierwszej połowie. Potem zaczęło się to cholerne szaleństwo, a może raczej – zauważyliście, prawda? – wszedł Paul Scholes i MU wróciło do ustawienia 4-4-2. Po meczu van Persie wychwalał Rudego jako najlepszego na boisku; pochwalamy tę skromność, ale i występ Carricka doceniamy.

Gdybym miał więcej czasu, sporządziłbym listę wszystkich komunałów do wykorzystania przy okazji omawiania tego meczu, zaczynając od tego, że MU zawsze gra do końca, kończąc zaś na tym, że Robin van Persie po niewykorzystanym karnym zapragnął uniknąć – w tym miejscu koniecznie należy dodać słowo „słynnej” – suszarki, z zauważeniem przy okazji, jak bezlitosna i brutalna bywa angielska ekstraklasa dla drużyn w niej debiutujących. Premier League, bloody hell.

Miłe początki

Com napisał, napisałem, więc za swoje słowa muszę wziąć odpowiedzialność, a nie zabierać się, jak znakomity poprzednik, za umywanie rąk. Zaczynam więc nie od Etihad (choć bardzo chciałbym), a od Emirates, osieroconego przez van Persiego i – jak się okazało po meczu – także przez Songa. Zaczynam od meczu, w którym od pierwszej minuty debiutowali Podolski i Cazorla, później zaś wszedł także – a Arsene Wenger kręcił z niedowierzaniem głową patrząc, jak marnuje wyborną sytuację – Giroud. Zaczynam od pierwszego testu „nowego” Arsenalu i widzę… „stary” Arsenal.

Stary oznacza w tym przypadku zarówno marnujący sytuacje na skutek przekombinowania przed i w polu karnym przeciwnika, jak grający z wyobraźnią i rozmachem, wspaniale operujący piłką na niewielkiej przestrzeni. Zwłaszcza patrząc na Santiego Cazorlę przypominałem sobie ten dawny Arsenal: Hiszpan szukał sobie miejsca między liniami, pieścił piłkę – bez różnicy, prawą czy lewą nogą – by następnie celnie ją podać (to jego prostopadłe odegranie pozwoliło Giroud znaleźć się sam na sam z bramkarzem), z gracją Cesca Fabregasa. Przy całym szacunku dla Artety, po odejściu Fabregasa i Nasriego w poprzednim sezonie właśnie takiego piłkarza Kanonierom brakowało, a sądząc po tym, jak dobrze wczoraj czuł się na boisku sam Arteta – on również jest tego zdania. Inaczej niż w przypadku Podolskiego, były gracz Villareal i Malagi wpasował się w tę drużynę znakomicie, dość powiedzieć, że wypracował wszystkie najgroźniejsze sytuacje w tym meczu; Niemiec z Gliwic, niestety, zdawał się nie rozumieć, co robią koledzy, nieczysto przyjmował lub źle uderzał piłkę, a w pewnym momencie nawet uniemożliwił strzał Cazorli. Jest, podobnie jak Giroud, nie w pełni sił po mistrzostwach Europy? Tak mówił Wenger dziennikarzom, ale pozwoliłem sobie tego nie kupić: inni zawodnicy uczestniczący w polsko-ukraińskim turnieju potrafili zacząć sezon z większym przytupem.

Sunderland nie wytrzymał tempa w końcówce, ale generalnie zaimponował organizacją gry obronnej – prowadzonej zresztą bardzo fair. Świetnie radził sobie Colback, dobrze grał wracający do pomocy Sessegnon, Cattermole jak zwykle siedział na plecach rywali, ale w sumie było to dziesięciu piłkarzy broniących dostępu do własnej bramki. Czy van Persie znalazłby między nimi lukę i wykorzystałby dzisiejsze okazje Arsenalu? Może tak, może nie – na Euro w meczu z Danią wszak potrafił nie wykorzystać dużo lepszych. Z pozytywów w grze gospodarzy oprócz błysku Cazorli podkreśliłbym niezły występ Gervinho, który kilkakrotnie zdołał się urwać podwajającym krycie piłkarzom Sunderlandu, i pewną grę między oboma polami karnymi Abu Diaby’ego. Oczywiście znając historię kontuzji tego ostatniego jestem pewien, że po odejściu Songa Wenger wróci na rynek transferowy.

Podobnie jak Andre Villas-Boas, który nie robi już nikomu złudzeń, że Luka Modrić zagra jeszcze kiedykolwiek w Tottenhamie. Sprawa jest postawiona jasno: Chorwat przejdzie do Realu, ale na warunkach, które zadowolą prezesa Levy’ego i w momencie, w którym klub osiągnie postęp we własnych poszukiwaniach na rynku transferowym. Priorytetem jest przy tym napastnik, nie rozgrywający, choć osobiście mam wrażenie, że przydaliby się obaj. Mimo wysiłków Jermaina Defoe w dzisiejszym meczu, mimo bramki, którą zasłużenie zdobył, Anglik nie bardzo się nadaje do gry na szpicy trzyosobowego ataku: nie potrafi utrzymać się przy piłce pod presją, nie potrafi grać tyłem do bramki, zwyczajnie nie ma po temu warunków fizycznych. Ale też: bez wzmocnienia drugiej linii jeszcze jednym zawodnikiem typu box-to-box (jak to powiedzieć ładnie po polsku?) trudno będzie Villas-Boasowi wprowadzić swoje ulubione 4-3-3. To dlatego wczoraj, podobnie zresztą jak podczas prawie wszystkich meczów towarzyskich, Tottenham wychodził w ustawieniu 4-2-3-1. W połowie drogi ku portugalskiej rewolucji drużyna przypominała raczej tamtą Harry’ego Redknappa, tyle że nieco osłabioną i – oczywiście – z budującymi pierwiastkami nowego myślenia. Pressing Tottenhamu w pierwszej połowie był imponujący, angażowali się w niego wszyscy piłkarze, a efekty było widać: Newcastle nie było w stanie zagrozić bramce Friedela, a zawodnicy Villas-Boasa po przejęciu piłki już na połowie gospodarzy obijali ich słupek i poprzeczkę. Innymi słowy: drużyna stwarzała okazje, nie odsłaniając się, nie dając okazji rywalowi. Żałowałem, owszem, nieobecności nawet na ławce Toma Huddlestone’a, ale przyznaję: w tym tempie by sobie nie poradził, zresztą Sandro jako odbierający piłki był absolutną bestią, a grający w parze z nim Livermore zachowywał się odpowiedzialnie i rozważnie. Szkoda, bo o porażce zdecydowały dwa indywidualne błędy (Walker próbował wybić piłkę głową tak, że spadła na nogę Demba Ba; Lennon i van der Vaart wzięli w kleszcze szarżującego w polu karnym Ben Arfę) i błysk absolutnego geniuszu napastnika Newcastle – po strzale napastnika z Senegalu Friedel nie miał nic do powiedzenia. W przedsezonowej tabelce zapisałem sobie w tym miejscu porażkę – było blisko remisu, zaczynało się dobrze, szkoda.

Zaryzykuję tezę, że zaczynało się dobrze również w wydaniu Liverpoolu: w pierwszej połowie meczu z WBA tylko fatalna skuteczność Suareza dzieliła nowy zespół Brendana Rodgersa od prowadzenia i spokojniejszej zapewne gry. Trójka pomocników operowała piłką nieporównanie lepiej niż przed rokiem, po lewej stronie co i rusz szarżował zastępujący kontuzjowanego Jose Enrique Glen Johnson. Później jednak była fenomenalna bramka Gery, a później… tu już nie ma co szukać usprawiedliwień, obrońcy Liverpoolu wypadli fatalnie, oba karne były niekontrowersyjne, a szans na kolejne bramki grający z kontry zawodnicy Stevena Clarke’a (kolejny debiut menedżerski, kolejne miłe początki…) mieli co niemiara. Przy całym uznaniu dla ruchliwych piłkarzy ofensywnych WBA warto zresztą zwrócić uwagę na fakt, jak świetnie zabezpieczał ich kolejny nowy w Premier League, pilnujący zwłaszcza Gerrarda Claudio Yacob. Steve Clarke wziął odwet na dawnym pracodawcy, a fatalny humor Rodgersa musiały powiększyć kontuzja wprowadzonego dopiero co na boisko Joe Cole’a i fakt, że na odsiecz musiał wtedy zawezwać piłkarza, który nie pasuje mu do koncepcji, ale za to kosztował majątek – Andy’ego Carrolla.

Czy Rodgers zatęsknił za Swansea? Z pewnością w Walii po pierwszym meczu nowego sezonu nie mają powodów tęsknić za nim. Pod Michaelem Laudrupem Łabędzie zdemolowały QPR – choć może właściwie należałoby powiedzieć, że to piłkarze QPR sami położyli głowy pod topór. Nie trzeba być Alanem Hansenem, żeby rozdzierać szaty nad shambolic defense gospodarzy (ale też piłkarzy Norwich w meczu z Fulham) – wystarczy dodać, że z sześciu strzałów na bramkę Roberta Greena pięć zakończyło się golem. Nikt się nie spodziewał hiszpańskiej Inkwizycji… Sprowadzony za dwa (!) miliony funtów Michu to kolejny z Iberów, który przeprowadził się na Wyspy i z miejsca zachwycił publiczność (dobrze wypadli też inni debiutanci w Swansea, de Guzman i Flores, wszyscy wypatrzeni w niewielkich, jak na hiszpańskie i angielskie standardy, klubach), ale znakomicie zagrali też ci od Rodgersa: Vorm, Dyer i Routledge. Ten ostatni, którego rozwój w Tottenhamie powstrzymał przed laty Aaron Lennon i który od tamtej pory tułał się to tu, to tam (był także w QPR), nie mogąc nigdzie przebić się do pierwszego składu, zagrał może najlepszy mecz w karierze.

I pomyśleć, że wszystko to – i więcej jeszcze, bo nie wspomnieliśmy o pierwszych punktach West Hamu Allardyce’a (brrr…) czy remisie Stoke (brrr…) – wydarzyło się wczoraj, a dzisiaj zostało unieważnione przez prawdziwe wydarzenie weekendu: mecz, w którym mistrz Anglii najpierw długo nie mógł poradzić sobie z beniaminkiem, później roztrwonił prowadzenie, gonił wynik, by w końcówce drżeć o zwycięstwo pod naporem szturmujących bramkę Joe Harta nieulękłych graczy w białoczerwonych koszulkach. Chwilę po zakończeniu meczu przeczytałem na Twitterze wszystkie pojawiające się przy tej okazji klisze w stylu, że była to doskonała reklama Premier League, ale w gruncie rozumiem emocje ich autorów. City zaczęło tam, gdzie skończyło w maju, znów tracąc bramki i znów odrabiając straty. Błąd debiutującego w drużynie Rodwella przy drugim golu dla gości był zaiste niewiarygodny, wybicie Lescotta przy pierwszym mogło być lepsze, podobnie jak uderzenie Silvy z karnego – zaryzykuję jednak tezę, że zwycięstwo City nie było zagrożone i może też dlatego z taką łatwością napawałem się romantyzmem chwili, w której prowadzili goście. Nasri grał fantastycznie, Tevez i Yaya Toure niewiele mu ustępowali, groźnie wyglądająca kontuzja Aguero pozwoliła wejść na boisko Dżeko, a potem Balotellemu – doprawdy, narzekania Manciniego na niedostateczne wzmocnienia nie brzmią serio. Southampton? Wślizgi trochę jak z Championship, entuzjazm jednak… Była 87. minuta, goście przegrywali, ale od dobrych kilkudziesięciu sekund nie schodzili z połowy mistrzów Anglii, Zabaleta wybił piłkę na aut, w kierunku linii bocznej ruszył Adam Lallana. Popatrzyłem na łobuzerski uśmiech młodego pomocnika i zrozumiałem frajdę, która musiała być jego udziałem. „Usłyszycie o nas jeszcze nieraz”, zdawał się mówić.

Nie mam nic przeciwko temu.

PS Na Hazarda patrzyłem jednym okiem. Czy wypadł lepiej od Cazorli?

Przewodnik po Premier League v 5.0

Najgorszy od dwudziestu lat sezon Alexa Fergusona? Najlepszy od dekady Arsene’a Wengera? Roman Abramowicz w jakże przewidywalnym ataku niecierpliwości pozbywający się Roberto di Matteo? Umiarkowany sukces nowego projektu Brendana Rodgersa i kompletne fiasko nowego projektu Andre Villas-Boasa? Spadek wszystkich trzech beniaminków po tym, jak przed rokiem wszyscy trzej się utrzymali? Przyznam, że nigdy jeszcze nie siadałem do pisania zapowiedzi nowego sezonu z podobną niepewnością co do własnych przewidywań, ale zarazem ze swobodą ich formułowania. W końcu spektakularne pomyłki są jedyną rzeczą, której można być pewnym podczas tej zabawy – inne elementy, np. wpływ na postawę poszczególnych drużyn udziału ich gwiazd w mistrzostwach Europy czy igrzyskach olimpijskich (dostałem po łapach za pisanie „olimpiada”, więc postaram się oduczyć), o styczniowo-lutowym Pucharze Narodów Afryki nie wspominając, kontuzje i dyskwalifikacje (jak wyglądałby poprzedni sezon Liverpoolu bez afery Suareza?) albo niedomknięte jeszcze okienko transferowe, pozwalają w gruncie rzeczy bawić się konwencją typowania serio. No bo jak tu np. rozpisać sezon Tottenhamu: z Modriciem czy bez (raczej bez…)? Z Adebayorem może? Z jakimś innym napastnikiem? No ale jakim, do cholery?

Zacznijmy jednak. Zacznijmy, w historii tego bloga już po raz piąty. Zacznijmy od niekontrowersyjnej tezy, że największe szanse na mistrzostwo Anglii ma… mistrz Anglii Manchester City. Z mnóstwa powodów, i nawet pomijając te czysto ekonomiczne. Po pierwsze, znakomity skład, w którym z supergwiazdami ofensywy pracują zabezpieczający tyły zawodnicy nieco bardziej low profile – tacy np., jak klubowy kapitan Vincent Kompany, który skądinąd podpisał właśnie nowy, sześcioletni kontrakt. Po drugie, skład już ze sobą zgrany, by tak rzec: sprawdzony w bojach, wzmocniony niejednym przełamanym kryzysem, z etosem zwyciężania w ostatnich sekundach i wbrew wszelkim spodziewaniom. Takie coś, co przeżyli zawodnicy MC w ostatnich sekundach poprzedniego sezonu (a wcześniej m.in. w końcówce meczu z Sunderlandem) naprawdę integruje i tworzy atmosferę. Po trzecie, skład niewypalony i mający apetyt na kolejne sukcesy – w tym kontekście zwłaszcza drugie podejście do Ligi Mistrzów powinno być interesujące. Po czwarte, z Tevezem w końcu skupionym na grze w klubie, a nie na snach o powrocie za ocean (ile daje Argentyńczyk drużynie, nie tylko wykańczając akcje, ale przede wszystkim tytanicznie pracując na ich wykończenie, zobaczyliśmy w niedzielę podczas meczu o Tarczę Wspólnoty). Po piąte, z Yaya Toure, jednym z najwybitniejszych piłkarzy tej ligi – a dodajmy jeszcze Aguero, Silvę, Nasriego; dodajmy Joe Harta w bramce, dodajmy szeroką kadrę, której wiele ważnych postaci to normalni faceci jak Milner czy Barry, pogodzeni z faktem, że czasem gra się 90 minut, a czasem wcale. Brak spektakularnych transferów zapisuję raczej na plus, Jack Rodwell z pewnością zagra w Premier League więcej niż feralne trzynaście minut Hargraevesa. Po szóste wreszcie, dodajmy pięcioletni kontrakt, a więc względne bezpieczeństwo Roberto Manciniego – oddajmy zresztą szejkom, że w roli właścicieli klubu zachowują się dość racjonalnie, czyli wykazują się cierpliwością w stosunku do szkoleniowca.

Drugie miejsce w mojej tabeli zajmuje… hmm… pracodawca Robina van Persiego. Nowy pracodawca, bo do środowego wieczora byłem przekonany, że wicemistrzem może być Arsenal. Otóż tak właśnie: zanim jeszcze Holender przeniósł się do Manchesteru United, byłem zdania, że to może być TEN sezon Kanonierów. Wenger wreszcie zaczął kupować, i to kupować dobrze: ma nie tylko szybkiego Podolskiego i doskonale grającego głową Giroud, ale przede wszystkim Santiego Cazorlę, kolejnego na Wyspach hiszpańskiego magika – piłkarza z rzędu tych, których (przy całej sympatii do robiącego co może Artety) po odejściu Nasriego bardzo w tym zespole brakowało. Dodajmy: piłkarza w pełni swoich możliwości, a nie takiego, na którego rozwój trzeba pracować rok-dwa; piłkarza, który może grać zarówno za napastnikiem, jak na obu skrzydłach ataku, a więc dającego Wengerowi wyborne możliwości manewru. Owszem, podzielam pogląd, że to Cazorla może być najlepszym transferem tego lata. A jeśli jeszcze w końcu wyleczy się Jack Wilshere (w końcu się wyleczy, prawda?)… Doprawdy, kolejny raz czytam zdumiewające oświadczenie van Persiego, że nie zgadza się z metodami, jakimi klub zamierza kroczyć naprzód, i przecieram oczy: jakież mogą być lepsze sposoby od uzupełniania kolejnych pokoleń znakomitej młodzieży zawodnikami sprawdzonymi już w innych ligach, ale ewidentnie pasującymi do koncepcji menedżera? Gdybyśmy po prostu do ubiegłorocznej kadry Arsenalu dołożyli piłkarzy sprowadzonych w lecie, gdyby van Persie czy Song nie odchodzili, a Wilshere wrócił około października, to zważywszy jeszcze na fakt, że klub zatrudnił Steve’a Boulda jako trenera od gry defensywnej, obstawiłbym wicemistrzostwo i świetny sezon Kanonierów. Bez van Persiego tragedii nie będzie, Wenger zdążył przygotować plan B – ale plan, który wystarczy na trzecie miejsce.

Drugie zajmie więc Manchester United, czyli walka o tytuł i tym razem odbędzie się przede wszystkim nad rzeką Irwell… Napisałem to zdanie i od razu mam wątpliwości. Transfer van Persiego nie był przecież tym, którego ta drużyna potrzebuje najbardziej: nieustannie uważam, że najbardziej przydałby się jej kreatywny rozgrywający w stylu Wesleya Sneijdera i jakoś nie mogę uwierzyć, że Alex Ferguson zamierza obsadzić w tej roli Kagawę. Japończyk powinien operować raczej tuż za wysuniętym napastnikiem – ale czy nie będzie w ten sposób wchodził w buty Rooneya? Tak, wiem: menedżer MU jako mistrz rotowania piłkarzy wątpliwość tę z pewnością uchyli, jak w połowie ubiegłego sezonu uchylił pytanie, kto zastąpi Paula Scholesa po prostu odwołując Rudzielca z emerytury. Trudno jednak uznać to rozwiązanie za długofalowe. W sumie: przy wszystkich zaletach tego zespołu, przy talentach Rooneya i van Persiego (wystarczą za pół drużyny, zwłaszcza chcąc się odegrać po rozczarowującym Euro) i eksplodującego w minionym roku Welbecka, przy atakujących z boku Nanim, Valencii czy Youngu, przy powróconym do zdrowia Cleverleyu, pracowitym, acz nierównym Carricku, Fletcherze, którego występ w ostatnim sparingu dał znów nadzieję na powrót do prawdziwego grania, Giggsie, który wciąż nie myśli o emeryturze – środek pomocy wicemistrzów Anglii jak nie przekonywał, tak nie przekonuje. Szczęśliwie na środek obrony wraca Vidić, więc może hokejowe wyniki z ubiegłego sezonu (pamiętacie mecz z Evertonem, z 4:2 na 4:4 – czy to nie wówczas zostało zaprzepaszczone mistrzostwo?) staną się tylko wspomnieniem, de Gea w drugim sezonie będzie miał dużo łatwiej, kolejne postępy zrobi Jones… Owszem, tak, wicemistrzostwo, ale nie bez niepokojów związanych z przyszłością klubu. Już teraz nie mogę się nie zastanawiać, jaki wpływ na przygotowania do sezonu miało zamieszanie wywołane biznesowymi decyzjami właścicieli (ku wściekłości fanów Glazerowie wpuszczają na nowojorską giełdę pakiet akcji MU, co przyniesie im dodatkowe pieniądze, wcześniej – żeby uniknąć problemów z fiskusem – zarejestrowali firmę w podatkowym „raju” na Kajmanach, zadłużali się też w klubie, czego dowiedzieliśmy się także dzięki dokumentom przedstawionym na nowojorskiej giełdzie). W dodatku Alex Ferguson stanął po stronie Amerykanów, czym potężnie zaszkodził sobie w oczach kibiców; po Manchesterze krążył nawet ich list otwarty do Szkota, by się opamiętał i przestał wspierać wyzyskiwaczy zza Oceanu. W sumie: o futbolu na korytarzach Old Trafford mówiło się tego lata bodaj mniej niż kiedykolwiek podczas rządów Glazerów, a pytany przez dziennikarzy, w jaki sposób potrafił się w tym czasie odprężyć, starzejący się menedżer odpowiadał, że bardzo pomocne jest czerwone wino. Będąc amatorem tego ostatniego, nie mogę nie wyznać, że jedną z prób odprężenia zakłóciła mi lektura tekstu Iana Macintosha, zatroskanego, by schyłek rządów Alexa Fergusona nie przypominał schyłku innej legendy: Briana Clougha. Tak czy inaczej, mistrzostwo Anglii nie wróci na Old Trafford.

O czwarte miejsce bić się będą trzy drużyny: Liverpool, Tottenham i Chelsea, z których mimo wszystko najwyżej oceniam szanse tej ostatniej. A może, nauczonemu ubiegłorocznym doświadczeniem z przeszacowaniem szans drużyny z Anfield, nie zamierzam wygłupić się ponownie? Rzecz w tym, że kiedy patrzę na Chelsea, widzę dużo argumentów na „nie”. Po pierwsze, wielka pieriestrojka drużyny wydaje się daleka od zakończenia, a w każdym razie nadmiernie skoncentrowana na formacji ofensywnej. Z pewnością podwładni Abramowicza wydali najwięcej i z pewnością przyciągnęli najgłośniejsze nazwiska: Edena Hazarda, Mirko Marina oraz Oscara (a mają jeszcze chrapkę na Victora Mosesa). Dopiszmy tych zawodników do Juana Maty czy Sturridge’a i zobaczmy „małą Barcelonę”, atakującą z fantazją i rozmachem, swobodnie żonglującą ustawieniem poszczególnych piłkarzy w trakcie meczu, przyprawiającą kryjących rywali o zawrót głowy. I zauważmy, że przed nimi operował będzie jeszcze Fernando Torres, który zaczął od strzelenia bramki w meczu o Tarczę Wspólnoty i który po prostu musi mieć lepszy sezon od poprzednich… Gdzież więc są argumenty na nie? Wyczerpujące lato Oscara czy Maty. Niepewna defensywa, w której John Terry nie zrobi się już szybszy (a i pozapiłkarskie zamieszanie wokół kapitana prędko nie ucichnie), zaś David Luiz nie przestanie mieć gorącej głowy. Brak prawego obrońcy. Otwarte pytanie o defensywnego pomocnika: czy naprawdę ma nim być Mikel? Konieczność rezygnacji z najskuteczniejszej w ostatnich miesiącach taktyki – bądźmy szczerzy, opierającej się na długich piłkach do zwierzęco silnego Drogby; z nowymi piłkarzami i bez napastnika z Wybrzeża Kości Słoniowej już się tak nie uda. No i wielki znak zapytania o pozycję i kompetencje Roberto di Matteo: zgoda, w krótkiej perspektywie zdziałał cuda, ale jak sobie poradzi w roli menedżera pełną gębą, a nie tylko zainstalowanego tymczasowo (pamiętamy wszak: w West Bromwich nie poszło mu najlepiej…)? Czy jego pozycja w klubowej hierarchii (zastrzegam: nie wśród kibiców i zapewne nie wśród piłkarzy) jest wystarczająco mocna? Nawet po zwycięstwie w Lidze Mistrzów wydawało się przecież, że jego misja się skończy, a Abramowicz sięgnie po kogoś bardziej „galaktycznego”: czy więc Włoch czuje się w Cobham komfortowo, czy Rosjanin przestał marzyć o – bezrobotnym, u licha – Guardioli? Żeby dokończyć pieriestrojkę potrzeba czasu – czasu, którego właściciel klubu skąpił kolejnym menedżerom. Oby nie stracił cierpliwości i tym razem, zwłaszcza, że wątpię by zadowolił go sezon, w których drużyna po prostu obroni miejsce w Lidze Mistrzów.

Dwa kolejne kluby również są klubami w przebudowie, choć mniej w sensie kadrowym, bardziej zaś jeżeli idzie o implementację pomysłów nowego trenera. Liverpool to druga po Arsenalu drużyna, którą będę w tym sezonie oglądał najchętniej. Potencjał będących już w tym klubie piłkarzy, niesionych przez niewiarygodnych kibiców z The Kop, trafił wszak w ręce Brendana Rodgersa – człowieka, który w maleńkim Swansea rzeczywiście zbudował maleńką Barcelonę. Trójka Lucas-Gerrard-Allen wydaje się stworzona do gry w tiki-taka, a są przecież jeszcze Henderson i młodzi-zdolni: Shelvey czy Spearing. Fantastyczną bramkę Homlowi strzelił Sterling – jest więc zabezpieczenie na wypadek, gdyby Downing nadal walił w poprzeczki i słupki, a Cole nie przypomniał sobie dawnych dobrych czasów. Przede wszystkim zaś: są w ataku Borini i jeden z najlepszych w tej lidze, oby spokojniejszy Suarez. Wciąż nie wiadomo, czy odejdzie Andy Carroll, wyraźnie nie pasujący do podstawowej koncepcji Rodgersa, ale dający przecież możliwość odmiany stylu, zwłaszcza gdyby drużynie wyraźnie nie szło. W sumie: będzie lepiej niż w zeszłym roku.

Jeżeli idzie o Tottenham, ukochaną mą drużynę, nie poważę się o wygłoszenie podobnej opinii. Im dłużej trwa pobyt Andre Villas-Boasa w Spurs Lodge, tym więcej mam nocnych lęków. Sezon rozpoczynany bez pasującego do układanki napastnika (Defoe nie potrafi utrzymać piłki pod presją, nie wygra też pojedynku o górną piłkę, „fałszywej dziewiątki”, np. z van der Vaartem, w sparringach nie ćwiczyli,…), atmosferę na klubowych korytarzach wciąż psuje przemykający się pod ścianami Modrić, niby wiadomo: zespół ma grać w ustawieniu 4-3-3, z wysoko ustawioną linią obrony i z agresywnym pressingiem, ale gdzie nie spojrzeć, przydałoby się to ustawienie doszlifować. Czy sprowadzony z Ajaxu Verthongen będzie potrafił organizować defensywę, czy może on i Kaboul (Dawson? Caulker? chyba nie Gallas…) patrzeć będą co i rusz, jak za ich plecami wyrasta nagle napastnik rywala i trzeba go gonić przez pół boiska? W sparringach, niestety, to się zdarzało. Jak będzie w środku pomocy, gdzie Sandro przez całe wakacje nie trenował z kolegami, zajęty w reprezentacji Brazylii, Parker przeszedł operację, van der Vaart nie pracuje w odbiorze, Huddlestone wydaje się zbyt wolny, a Livermore – mimo debiutu w kadrze – jeszcze niegotowy do grania piłek nieco bardziej ryzykownych? Innymi słowy: kto oprócz Sigurdssona? Obawiam się powtórki z inauguracji sezonu poprzedniego: fatalnych wyników na początku, zakupów w ostatnich godzinach okienka transferowego (to nie tak miało być…), a przede wszystkim: zwiększonej nerwowości piłkarzy, kibiców i mediów, głośno powątpiewających w nowy „projekt” AVB, jeszcze głośniej przypominających niepowodzenie w Chelsea i lipcowe buńczuczne zapowiedzi o mierzeniu w tytuł. Istnieje, owszem, scenariusz pozytywny, w którym naprawdę utalentowany menedżer i naprawdę utalentowani zawodnicy (Bale z nowym kontraktem!) znajdą wspólny język, poczują smak zwyciężania, a system się sprawdzi. Napisałem tu niedawno, że piłkarze, których Villas-Boas odziedziczył po Harrym Redknappie, to ludzie o otwartych głowach, którzy chętnie nauczyliby się czegoś więcej. Zdaniem większości moich taktycznych guru ta grupa jest wręcz stworzona do tego, by grać jak Porto sprzed dwóch lat, są wręcz tacy, którzy uwzględniając późnosierpniowe wzmocnienia nie wykluczają obrony czwartego miejsca, co do mnie jednak, jamnika wychowanego pod szafą, wolę się za dużo nie spodziewać.

Myślę również, że Newcastle – choć z pewnością napsuje mnóstwo krwi drużynom z czołówki – nie powtórzy fenomenalnego sezonu sprzed roku. Dlaczego właściwie, skoro nie tylko udało się zatrzymać wszystkich najlepszych piłkarzy (przynajmniej na razie – również w tym przypadku jakichś rajdów przed zamknięciem okienka nie sposób wykluczyć), ale nawet wzmocnić ją Vurnonem Anitą – kolejnym odkryciem legendarnego szefa skautów Grahama Carra, który skądinąd przedłużył umowę z klubem o następne osiem lat? Może ze względu na to, że skład Newcastle pozostaje relatywnie mały i każda kontuzja któregoś z czołowych graczy jest tu odczuwalna bardziej niż gdzie indziej? Może ze względu na kolejny Puchar Narodów Afryki, którego styczniowo-lutowe rozgrywki najsilniej uderzą w Sroki? Może z powodu czwartkowych wieczorów z Ligą Europejską, zgodnie przeklinanych przez wszystkich szkoleniowców z Premier League (no, AVB nie miałby nic przeciwko powtórzeniu triumfu, który tak smakował mu w FC Porto…)? A może po prostu ze względu na irracjonalne przekonanie, że nic dwa razy się nie zdarza, dynamika ubiegłego sezonu tym razem się wyczerpie, a trudni kolesie, tacy jak Hatem ben Arfa, zaczną dawać w kość Alanowi Pardew? Tak czy inaczej w moim typowaniu Newcastle, pozostając drużyną czołówki, nie zbliży się do walki o Ligę Mistrzów.

Podobnie Everton. Tradycyjnie jeden z najtwardszych orzechów do zgryzienia w lidze, tradycyjnie plasujący się w górnej połowie tabeli – czyli na miarę możliwości, a może nawet nieco powyżej, biorąc pod uwagę różnice potencjału finansowego między klubem z Goodison Park a wszystkimi dotąd wymienionymi. Zdanie „David Moyes jak zwykle nie ma pieniędzy na transfery i jak zwykle radzi sobie bez nich nadzwyczajnie, a zawodnicy tacy jak Arteta, Cahill [obaj niestety odeszli – MO], Fellaini, Baines czy Coleman należą do gwiazd Premier League, nawet jeśli niektórych sprowadzono za psie pieniądze” napisałem już przed rokiem, podobnie jak zdanie, że „ma też Szkot fenomenalne oko do młodych-zdolnych” (Barkley!) oraz obserwację, że „piłkarze Moyesa nikogo się nie boją i nigdy nie odstawiają nogi, potrafią grać w powietrzu i groźnie kontratakować. Wyglądają też na takich, którzy dobrze się czują w swoim towarzystwie: od czasów Wimbledonu wiemy, że na takich trzeba uważać”. Innymi słowy: bez niespodzianek, a raczej z niemiłymi niespodziankami dla przeciwników. Do klubu wrócił pracowity Pienaar, jest bramkostrzelny Jelavić – jedno z odkryć pierwszej połowy 2012 r. w Premier League, wsparty teraz przez dawnego kolegę z Glasgow, Naismitha. Byle udało się dobrze wystartować, co z bliżej niezrozumiałych dla mnie względów zawsze było piętą achillesową tego klubu.

W okolicy środka tabeli plasuję Sunderland. Drużynę prowadzi Martin O’Neill, co w jakimś sensie zwalnia mnie z obowiązku szczegółowych uzasadnień: jego pasja przy linii bocznej udziela się zawodnikom w sposób zaiste zdumiewający, a w zeszłym sezonie pozwoliła wygrywać nawet z MC czy Arsenalem. Że wciąż brak przekonujących wzmocnień (Cuellar i Saha, obaj za darmo)? Z pewnością przyjdą także one – klub walczy wszak, szokując rynek kwotami przekraczającymi już 10 milionów, o Stevena Fletchera z Wolves, ale już teraz drużyna ma kim postraszyć – wyliczmy tylko najgroźniejszego w lidze wykonawcę stałych fragmentów Larsona, czasem nadto agresywnego, ale generalnie skutecznego w odbiorze Cattermole’a, niezłego Mignolet w bramce, ruchliwego Sessegnona z przodu. Miłośnicy ładnej gry mogą wybrzydzać, że O’Neill to jeden z ostatnich, co piłkę na dawną angielską modłę wiodą, ale… to wciąż działa.

Fulham Martina Jola gra oczywiście ładniej i ma lepszych piłkarzy, ale czy będzie ich miał za dwa tygodnie, kiedy zamknie się okienko? Myślę przede wszystkim o Dempseyu i Dembele, rewelacjach poprzedniego sezonu – pierwszy, jako pomocnik przecież, zdobył dla klubu znad Tamizy 23 bramki i słusznie się przebił do wielu „jedenastek roku”. Stratą jest niewątpliwie odejście Pogrebniaka, wszyscy przyzwyczailiśmy się także do faktu, że o obliczu tej drużyny stanowił Danny Murphy, jeden z grupy starszych zawodników, którym tego lata za występy w Fulham podziękowano, sprowadzając na ich miejsce innych doświadczonych graczy, np. znanego Jolowi z Niemiec Petricia czy Rodallegę z Wigan. Co do mnie, spodziewam się jednak, że holenderski menedżer w swoim stylu będzie dawał szanse młodym, więc spodziewam się wypromowania na nowe gwiazdy ligi Freia czy Kaciniklicia. Klub zbudował skądinąd porządną akademię i dostał wreszcie pozwolenie na rozbudowę urzekająco staroświeckiego Craven Cottage – solidne podstawy do rozwoju, ale już nie pod Martinem Jolem. Zabrzmi to może okrutnie dla fanów Fulham, ale myślę, że w tym sezonie Holender potwierdzi swoją dobrą markę na menedżerskim rynku, by po jego upływie znaleźć kolejną pracę. Hmmm… w Tottenhamie?

Dalej jest u mnie Aston Villa. Klub, którego nowy szkoleniowiec, Paul Lambert, odrzucił ofertę udziału w castingu ubiegających się o posadę w Liverpoolu. Klub, którego piłkarzy niewątpliwie stać na więcej niż to, co osiągnął z nimi jego poprzednik, tak naprawdę nie zaakceptowany nigdy na Villa Park Alex McLeish. To, jak posypała się drużyna pod jego rządami było jedną z najbardziej niemiłych niespodzianek ubiegłego sezonu. Przecież grali tu (i będą grać) Darren Bent czy Gabriel Agbonglahor, przecież N’Zogbia, Ireland, Given czy Dunne pokazywali w tym i poprzednich klubach, że potrafią grać w piłkę, przecież Albrighton, Bannan czy Delph zapowiadali się na świetnych zawodników i pod okiem Lamberta znów mogą rozkwitnąć, przecież sprowadzony z Feyenordu (wraz z Ronem Vlaarem) El Ahmadi błyszczał podczas meczów sparringowych. Czytałem gdzieś entuzjastyczne opinie największej gwiazdy zespołu, Benta, o treningach pod nowym menedżerem i o koncepcji gry, wreszcie dającej im wolność i przestrzeń do atakowania. Wiemy, jak wiele osiągnął szkocki szkoleniowiec z Norwich – nie ma powodów, żeby w klubie większym, z zawodnikami o wyższych umiejętnościach, nie osiągnął więcej.

Stoke niczym nas nie zaskoczy. Wiatr będzie wiał nad Brittannia Stadium, łokcie zawodników Tony’ego Pulisa obijać będą żebra rywali, posiadanie piłki nie stanie się fetyszem (garść statystyk z ubiegłego sezonu: 39,9 proc. czasu przy piłce i 69,5 proc. celnych podań, w obu przypadkach najmniej ze wszystkich drużyn ekstraklasy, za to najwięcej wygranych pojedynków powietrznych – 15,3 proc; do tego aż 44 proc. bramek zdobytych po stałych fragmentach gry). Ten sam menedżer, ci sami mniej więcej piłkarze, ta sama skuteczna formuła – w sam raz na bezpieczne utrzymanie.

Bezpiecznie utrzyma się też Norwich: myślę, że klub ten najłatwiej ze wszystkich ubiegłorocznych beniaminków zniesie tzw. syndrom drugiego sezonu, bo Chris Hughton – tak jak było w przypadku jego zatrudnień w Newcastle i Birmingham – będzie potrafił przemówić do głów i serc zawodników i wynajdzie formułę na poradzenie sobie z jednym z najskromniejszych budżetów Premier League. Udało mu się przekonać do pozostania Granta Holta, ściągnięcie Michaela Turnera powinno pomóc w uszczelnieniu defensywy, w pomocy błyszczeć będzie Wes Hoolahan. Żadnych geniuszy, cicha, ciężka praca na treningach, wynagrodzona realizacją planu minimum.

Ostatnią z drużyn, które nie muszą się niepokoić o spadek w tym sezonie będzie Wigan, wierne etosowi ładnej piłki, kultywowanemu przez Roberto Martineza. Hiszpański menedżer był kuszony przez Liverpool i – drugi rok z rzędu – przez AV, ale zdecydował się zostać; już samo to pozwala żywić do niego sympatię, a sposób, w jaki zdołał utrzymać drużynę w ekstraklasie, wygrywając siedem z dziewięciu ostatnich spotkań (w tym z Liverpoolem, MU, Arsenalem i Newcastle; z Chelsea wypaczyli wynik sędziowie…) zapierał dech w piersiach. Klub, który w poprzednich latach spełniał rolę okienka wystawowego, w którym promowali się zawodnicy tej klasy co grający dziś w MU Valencia, tym razem nadmiernie nie stracił – zwłaszcza, że oferta Chelsea za Mosesa została odrzucona. Odeszli Rodallega i Diame, ale przyszedł Arouna Kone, West Hamowi sprzątnięto sprzed nosa Ramisa, ze szkockiej ligi wyratowano Frasera Fyvie, a z Arsenalu wypożyczono Miyaichiego. Czy Martinez zostanie przy ustawieniu 3-5-2, które w końcówce sezonu pozwoliło odwrócić fatalny trend, sięgać po punkty i nie tracić bramek? To jedno z ciekawszych pytań taktycznych na ten sezon (skądinąd trójką środkowych obrońców gra również ostatnio MC) – sezon, w którym o Wigan nie muszę się martwić.

Martwię się natomiast o Swansea. Bez charyzmatycznego szkoleniowca, który przeszedł do Liverpoolu, z niesprawdzonym w Premier League, choć z pewnością ambitnym Michaelem Laudrupem, walijski zespolik będzie musiał zmierzyć się ze wspomnianym „syndromem drugiego sezonu” i obawiam się, że nie pójdzie mu równie gładko jak Norwich. Z Rodgersem odszedł kluczowy zawodnik drugiej linii Joe Allen, nie udało się zatrzymać Sigurdssona i Caulkera, nowi piłkarze – podobnie jak menedżer – nie mają doświadczenia w Premier League (choć statystyki Michu z Rayo Vallecano wyglądają imponująco). Wiem oczywiście, że Duńczyk podziela przywiązanie poprzednika do jak najdłuższego utrzymywania się przy piłce i że zamierza grać jeszcze bardziej ofensywnie – ale tu właśnie kryje się jedna z moich obaw: czy jego budowli nie będą rozbijać kolejne kontrataki? Utrzymanie, może tak… oby.

Utrzymanie, może tak – to również opowieść o Queens Park Rangers. Patrząc na ten skład mam nieodparte poczucie wypalenia. Wysoka średnia wieku, zawodnicy, którzy z niejednego pieca chleb jedli, nazwiska znane nam do znudzenia: w tym okienku transferowym przyszli Park Ji-Sung, Green, Nelsen, Johnson, dołączając m.in. do Zamory czy Cisse. Na klubie cieniem kładą się sprawa dyskwalifikacji Bartona i w ogóle szokujące statystyki dyscyplinarne (6 czerwonych kartek w drugiej połowie sezonu może przerazić każdego), utalentowany Taarabt również wchodzi w konflikty z trenerami. Mark Hughes wie jednak, jak uciekać spod topora. Miło nie będzie.

West Bromwich to pierwsza menedżerska praca w karierze cenionego dotąd jako asystenta (m.in. w Chelsea i Liverpoolu) Steve’a Clarke’a. Wydawałoby się, że jest tu wszystko, co potrzeba: poukładany przez Roya Hodgsona, bardzo solidny w defensywie zespół bez większych osłabień, a nawet wzmocniony wypożyczonym z Chelsea, znakomitym przecież w Anderlechcie Lukaku. Fajna drużyna, ze zwracającymi uwagę Odemwingiem, Longiem, Morrisonem, Bruntem czy Thomasem, z kupionym do bramki Fosterem – jedyna moja wątpliwość wiąże się właściwie z pytaniem do Clarke’a, czy 50 lat to nie za późno na wychodzenie z cienia? Początek sezonu jest trudny – jeśli zacznie od kilku porażek, może się zrobić nerwowo.

Wygląda na to, ze jako głównych kandydatów do spadku widzę wszystkich trzech beniaminków, co mnie trochę niepokoi. Zacznijmy od wracającego do ekstraklasy West Hamu i kolejnego trenera, z którym miło nie będzie, czyli Sama Allardyce’a. „My gramy po ziemi”, śpiewali mu najwierniejsi kibice Młotów w poprzednim sezonie, sfrustrowani pragmatycznym, czytaj: paskudnym stylem gry, jaki zaproponował. Próba wypożyczenia Andy’ego Carrola z Liverpoolu świadczy o tym, że i tym razem na Upton Park oglądać będziemy piłki fruwające wysoko. Czegóż się zresztą innego spodziewać po tym szkoleniowcu? Papiery na ekstraklasę ten klub ma jak mało który, zwłaszcza w kontekście spodziewanych przenosin na stadion olimpijski, ale czy ma na nią piłkarzy? Przypadek nieco podobny, co QPR: o obliczu drużyny stanowią rutyniarze – a w lecie przyszli jeszcze Jaaskalainen, Collins czy Alou Diarra; ciekawym transferem jest Modibo Maiga, choć fakt, że zimą nie przeszedł testów medycznych w Newcastle powinien zmniejszać entuzjazm fanów West Hamu.

Reading ma pieniądze (właścicielem jest kolejny rosyjski oligarcha w Premier League, co zaowocowało m.in. niespodziewanymi przenosinami Pogrebniaka z Fulham) i ma fajnego menedżera, Briana McDermotta. Poukładany taktycznie zespół świetnie bije stałe fragmenty gry i niemal nie traci bramek – trudno się spodziewać, by w Premier League nagle się otworzył. Argumentów za pozostaniem w ekstraklasie jednak nie widzę – ot, skład w sam raz na Championship.

Southampton po dwóch kolejnych awansach w dwóch ostatnich sezonach zasługuje na osobną opowieść, cóż skoro myślę, że również spadnie. Nigel Adkins, zwany ironicznie „doktorkiem” (copyright Michał Zachodny) z racji wcześniej uprawianego zajęcia fizjoterapeuty i psychologicznego wykształcenia, już stał się ulubieńcem dziennikarzy, więc z pewnością będzie o kim smakowicie opowiadać. Do ekstraklasy szedł przez boiska Birkenhead (prowadził, uwierzycie, Redbad Rovers), Bangor i Scunthorpe, a przed rozpoczęciem spotkań, na które osobiście woził piłkarzy busem, musiał sprzątać psie kupy. Dziś wydaje na zawodników rekordowe jak na klub sumy (6 milionów kosztował Jay Rodriguez, Gaston Ramirez może być jeszcze droższy, jeśli transfer dojdzie do skutku), ale chyba sam nie ma złudzeń, że jego przygoda z Premier League potrwa dłużej niż do maja.

A nasza przygoda? W historii tego bloga czas na piąty pełny sezon. Życzymy sobie rozstrzygnięcia w ostatnich sekundach ostatniej kolejki. Życzymy sobie tych wszystkich 8:2 (MU z Arsenalem) czy 6:1 (MC z MU). Życzymy sobie młodych menedżerów, takich jak Rodgers, Lambert czy Martinez, odciskających piętno nie tylko na prowadzonych przez siebie drużynach. Życzymy sobie eksplozji kolejnych talentów, takich jak Papiss Cisse. Życzymy sobie także mniejszej liczby sędziowskich pomyłek (fotokomórki na bramkach tuż tuż), pyskówek i bójek piłkarzy (Barton ponoć wyjeżdża…). Życzymy sobie odwrócenia piramidy, futbolówki krążącej po ziemi, wielu fałszywych dziewiątek, angielskiej tiki-taka. Życzymy sobie czterdziestu tygodni z piłką, podczas których przyjdzie nam obejrzeć kilkaset spotkań. Jak to zrobić, nie zaniedbując pracy, szkoły i rodziny? Obiecuję, że w ciągu tych czterdziestu tygodni porozmawiamy także o tym.

Kanonierom, ku pokrzepieniu serc

Najrozsądniejsze są, jak zawsze, kobiety. Amy Lawrence napisała właśnie w „Guardianie”, że dostać 23 miliony funtów za kruchego jak szkło 29-latka, mającego w dodatku zaledwie 10 miesięcy do końca kontraktu, i zastąpić go trzema ofensywnymi zawodnikami z trzech czołowych lig i reprezentacji Europy – to znakomity interes.

Przyjaciołom Kanonierom polecam lekturę jej tekstu ku pokrzepieniu serc, bo sam poczułem się pokrzepiony. Przyznaję: myślałem dotąd o syndromie klubów „dwa do przodu, trzy do tyłu” – takich, których menedżerowie i prezesi projektują rozwój poszczególnych zawodników na sezon, dwa albo nawet trzy do przodu, cierpliwie i ostrożnie wprowadzając ich do pierwszego składu, by w końcu czynić piłkarzami kluczowymi, kapitanami drużyny itd., i którym nigdy nie jest dane nasycić się spełnieniem własnych koncepcji. Wiecie, jak to jest: już, już wydaje się, że zespół jest gotowy, nieszczelna obrona została wypełniona, a przynajmniej menedżer ma w końcu asystenta, który umie pozbierać ją do kupy na boisku treningowym, niedawny młodziak wyrósł na klasowego bramkarza, a napastnik osiągnął życiową formę, ale nagle traci kluczowego rozgrywającego – czy nawet dwóch, jak to się stało z Arsenalem przed dwunastoma miesiącami. Sam jako kibic Tottenhamu bywałem w podobnych sytuacjach (w końcu to Arsenal zabrał nam Campbella, inni odebrali Berbatowa i Keane’a, wiele lat wcześniej Klinsmanna czy Gascoigne’a, za chwilę odejdzie Modrić…), więc również wiem, co to znaczy. Wenger mówił zresztą o tym raz czy drugi, okres przygotowawczy do poprzedniego sezonu określając najgorszym w historii swojej pracy na Highbury i Emirates. „Jeśli kiedyś trafię do piekła, myślę, że jakoś dam sobie radę, bo nauczyłem się cierpieć” – wyznawał.

Tym razem jednak odejście van Persiego nie zastało go nieprzygotowanym. „Arsene wie”, zwykli mówić fani Arsenalu, więc uznajmy, że od pierwszego, zdumiewającego skądinąd oświadczenia Holendra, iż nie zgadza się z metodami, jakimi klub zamierza kroczyć naprzód, przygotowywał się na nieuniknione. Zamiast van Persiego ma nie tylko Giroud, ale też Podolskiego i Cazorlę – co pozwala mu się nie martwić nierówną formą Gervinho czy kontuzjami Walcotta. Tym razem nie wychodzi z okienka osłabiony; nawet jeśli odejdzie także Song, zastąpi go pewnie jakimś innym silnym fizycznie pomocnikiem, np. M’Villą (w odwodzie ma też Frimponga). To jest, myślę, inny Wenger: pozbawiony złudzeń co do lojalności piłkarzy, których niańczył na własnej piersi i którzy po kolei odchodzili za większą kasą czy większą, a przynajmniej szybszą szansą na sportowy sukces. Wyobrażam sobie, jak tego lata myślał o odchodzeniu Cole’a, Henry’ego, Vieiry, Anelki, Adebayora, Toure, Nasriego i Fabregasa, każdego z nich u szczytu albo przed szczytem swoich piłkarskich możliwości – i jak pod wpływem tych myśli zmienił w końcu politykę. Nie buduje drużyny na rok 2015, tylko na teraz – a nadal buduje ją roztropnie: porównajcie pieniądze, które wydał na Cazorlę i Podolskiego z tymi, które padają w kontekście odejścia Stevena Fletchera z Wolves.

Trzymam za tego nowego Wengera kciuki tak samo, jak trzymałem za starego. Owszem, łatwiej by było myśleć o walce – tak jest – o mistrzostwo Anglii, mając w ataku van Persiego, zwłaszcza van Persiego z ostatnich półtora roku, ale po tym, jak Holender szukając dla siebie alibi podważył ambicje klubu i kompetencje jego menedżera, po prostu nie było innej drogi. Trudno obciążać Wengera winą za chciwość współczesnej młodzieży.

A Robin van Persie w MU? Owszem, zarobi te sto tysięcy funtów więcej tygodniowo. Powinien jednak przemyśleć historię Dymitara Berbatowa, który na Old Trafford nigdy nie osiągnął formy z White Hart Lane. Powinien też zastanowić się, czy jego nowemu klubowi wystarczy pieniędzy na postać tak naprawdę istotniejszą niż kolejny napastnik: na kreatywnego rozgrywającego w stylu jego kolegi z reprezentacji, Wesleya Sneijdera. Od dawna uważam, że nie supersnajpera potrzebuje dziś MU: Bułgara litościwie pomijając, w klubie są przecież także Hernandez i Welbeck, a i Rooneya można by zapytać, gdzie po tym transferze przyjdzie mu operować: w parze z Holendrem czy za nim? Co wtedy z Kagawą? Czy i tym razem Rooney zgodzi się grać drugie skrzypce, jak niegdyś przy Ronaldo? Kto, poza skrzydłowymi, będzie na nich pracował w pomocy?

No dobra, nie są to zmartwienia kibiców Arsenalu. Na koniec powiem więc tylko, że dla tegorocznych planów i Kanonierów, i Czerwonych Diabłów ani odejście, ani przyjście van Persiego nie wydaje mi się kluczowe. Myśl rozwinę w zapowiedzi sezonu. To już pojutrze…

Traktat teologiczny

Pamięć mam dobrą, ale krótką, więc mnie poprawcie, jeśli poniższe zdanie wyda się wam zdaniem nadmiernym: takiego sezonu Premier League dotąd nie przeżywaliśmy.

Nie, z pewnością nie napisałem nadmiernego zdania. Nie pamiętam równie niewiarygodnego finiszu żadnej ligi i żadnego meczu – nie tylko angielskiej ekstraklasy. Zaraz, nie, spokojnie: był finisz rozgrywek w 1989 r., kiedy to Arsenal w ostatniej chwili wyrwał mistrzostwo Liverpoolowi na Anfield Road: zdecydował gol Michaela Thomasa w ostatniej minucie ostatniego meczu ligowego (Liverpool mógł pozwolić sobie na jednobramkową porażkę, przegrał dwoma bramkami), a zwycięstwo to – unieśmiertelnione m.in. w „Futbolowej gorączce” Hornby’ego – oznaczało koniec tłustych lat Liverpoolu, a początek tłustych lat Arsenalu i komercyjnych sukcesów całej angielskiej piłki (czego koniec i początek obserwowaliśmy dzisiaj? czy widzieliśmy właśnie, jak w dramatycznych okolicznościach rodzi się Drużyna, czyli coś, czego nie można kupić choćby i za 930 milionów funtów?). No i był oczywiście finał Ligi Mistrzów w 1999 r., w którym ten drugi klub z Manchesteru sięgnął po zwycięstwo w okolicznościach równie dramatycznych… Co przecież nie odbiera dzisiejszemu triumfowi Manchesteru City miejsca w historii piłki. Każda antologia typu „Pięćdziesiąt najważniejszych meczów” będzie odtąd zawierała spotkanie na Etihad.

Próbuję nie sięgać zbyt łatwo po argumenty metafizyczne, ale podobny przebieg wydarzeń wymagał chyba interwencji jakiegoś Wielkiego Scenarzysty. Inna sprawa, że ów Scenarzysta – bóg futbolu, jeśli już odwołać się wprost do języka religijnego – nie ma nic wspólnego z chrześcijaństwem, bo lubi się bawić naszym kosztem. Nie tylko dziś, kiedy dopuścił do błędu bramkarza QPR w pierwszej połowie, a potem strącił piłkę z głowy Joleona Lescotta za jego plecy, prosto pod nogi Djibrila Cisse. Nie tylko dziś, kiedy – nie po raz pierwszy przecież – zaćmił umysł Joeya Bartona, skądinąd dawnego piłkarza MC, i kiedy pozwolił broniącemu się w dziesiątkę QPR wyjść na prowadzenie po fantastycznej główce Jamesa Mackie. Nie tylko dziś, kiedy zdezorganizowany po kontuzji Yaya Toure zespół musiał sięgnąć po piłkarza, który miał już nigdy więcej nie wystąpić w jego barwach – Balotellego (Włoch zastąpił innego zawodnika, który miał już w Manchesterze nie grać – Teveza…). Nie tylko dziś, kiedy gola dającego nadzieję zdobył inny rezerwowy, świetny w pierwszych miesiącach sezonu i zagubiony w kolejnych Dżeko. Nie tylko dziś, kiedy rywale w sposób zaiste zdumiewający rozpoczęli grę po stracie bramki wykopem w aut, zamiast próbą utrzymania piłki choćby przez kilkanaście sekund. Nie tylko dziś, kiedy zapłakani kibice MC wychodzili już ze stadionu, żeby przynajmniej korki zostały im tego dnia oszczędzone…

Także w 91. minucie meczu z Tottenhamem na Etihad, kiedy przy stanie 2:2 Jermain Defoe był o milimetr od zwycięskiej bramki dla Kogutów (pisałem przed paroma dniami o tym, co wydarzyło się później, czyli o faulu Kinga na Balotellim: najlepszy dowód, że pamięć mam dobrą, ale krótką, bo o szansie Defoe’a kompletnie zapomniałem, podobnie jak o tym, że Balotellego za nadepnięcie Parkera nie powinno być wówczas na boisku). I także w końcówce meczu z Sunderlandem, kiedy zdołali zremisować. I w końcówce meczu MU z Evertonem, kiedy piłkarze Alexa Fergusona wypuścili dwubramkowe prowadzenie, a potem Tim Howard zdołał obronić strzał Rio Ferdinanda…

Bóg futbolu bawił się przecież również kosztem kibiców Arsenalu i Tottenhamu. Tym pierwszym zesłał do bramki WBA Martona Fulopa, który gdyby występował w polskiej lidze, z pewnością zostałby oskarżony o sprzedanie meczu: dwóch tak niewiarygodnych błędów bramkarza w jednym spotkaniu Premier League również sobie nie przypominam. Tym drugim przynosił wiadomości o bramkach strzelanych przez piłkarzy WBA. Tak jest: do godziny 16.09 czasu Greenwich Tottenham był na trzecim miejscu i nie musiał myśleć o tym, czyja obrona będzie bardziej zdziesiątkowana podczas finału Ligi Mistrzów w Monachium. O okrucieństwie, z jakim bóg futbolu igrał z nadziejami kibiców i piłkarzy Boltonu (w trakcie dzisiejszego popołudnia Fabrice Muamba napisał na twitterze, że stan jego serca nie pozwala mu oglądać piłki i o niej myśleć) pisał nie będę.

Na bardziej gruntowne podsumowania przyjdzie jeszcze czas. Teraz powtórzę jednak, że takiego sezonu Premier League dotąd nie oglądaliśmy. Po dawnej Wielkiej Czwórce nie został ślad (Liverpool, mimo wielkich inwestycji, skończył sezon na ósmym miejscu, Chelsea – na szóstym), nowe hierarchie ledwie się stworzyły, a już zostały zburzone , trzech beniaminków się utrzymało, z czego dwóch grając fantastyczny futbol, odrodziło się Newcastle, zgasła Aston Villa, Martinez uratował Wigan, wyniki zdumiewały od pierwszej do trzydziestej ósmej kolejki, rozczarowywali prawie wszyscy (sędziowie!!!), ale prawie wszyscy zdołali zachwycić (nawet zdegradowane Wolves niedawnym comebackiem w meczu ze Swansea, nawet niewiarygodnie słabe Blackburn zwycięstwem na Old Trafford…).

Weźmy taki Manchester United, z rozpiętością formy od 8:2 z Arsenalem do 1:6 z MC, z odniesionymi przy okazji porażkami z Blackburn czy Wigan, oraz wczesnym odpadnięciem z Ligi Mistrzów. Wspomnijmy de Geę, który mistrzowskie aspiracje swojej drużyny postawił pod wielkim znakiem zapytania i który zdołał się pozbierać w sposób imponujący. Czy naprawdę trzeba było powrotu Scholesa z emerytury, żeby zdołali się ogarnąć? Dlaczego nie próbowano kupić Modricia (pytam ze ściśniętym sercem, bo myślę, że tego lata sir Alex już nie odpuści), dlaczego zapomniano o Berbatowie, czy Nani nie rozczarowywał, co by było, gdyby Cleverley i Vidić byli zdrowi albo gdyby Valencia nie ratował drużyny swoimi asystami i dlaczego tego ostatniego zabrakło od pierwszej minuty niedawnego meczu z MC?

Weźmy taki Manchester City z jego wiosennym dołkiem, znaczonym porażką ze Swansea czy remisem z Sunderlandem (przegrać z Arsenalem to jednak żaden wstyd…). Wspomnijmy afery z Tevezem i Balotellim w roli głównej, bramkową eksplozję Dżeko i jego późniejszą, dość nieoczekiwaną odstawkę, przemęczenie Davida Silvy i koncertowe mecze Yayi Toure… Weźmy taki Arsenal, przez parę miesięcy nieprzekonujący i ciągnięty za uszy przez van Persiego, potem cudownie odrodzony (podczas derbów z Tottenhamem, niestety…), a potem na nowo przygaszony (po kontuzji Artety), kolejny raz jednak pozostawiający pytanie o sensowność projektu Wengera bez przesądzającej odpowiedzi. Weźmy taki Tottenham, tak raptownie przebudzony po kiepskim początku dzięki transferom Parkera i Adebayora, tak bliski remisu na Etihad, tak odważnie myślący o mistrzostwie i tak zdemoralizowany później: czy naprawdę bez związku z angielskimi ambicjami Harry’ego Redknappa? O tym, co się stało na White Hart Lane w ciągu paru tygodni przednówka z pewnością napiszę osobno i z pewnością będę próbował zracjonalizować rzeczy, których być może zracjonalizować się nie da – np. tłumaczyć serię fatalnych wyników kontuzjami Lennona czy Kaboula. Będę też wyrzekał na taktyczne decyzje Redknappa, np. wpuszczenie w meczu z AV Parkera zamiast rozebranego już i gotowego do gry Defoe’a: w tamtym meczu – przy znanym już wyniku spotkania Newcastle-MC trzeba było walczyć o zwycięstwo, a nie pilnować remisu, a gospodarze byli wyjątkowo słabi…

No dobra, zostawmy na razie Tottenham (zwłaszcza, że finisz na miejscu czwartym, drugi raz w ciągu trzech lat, jest powyżej oczekiwań większości ekspertów i kibiców) i weźmy taką Chelsea. Zaczynała sezon z największą trenerską gwiazdą poprzedniego sezonu i gwiazdę tę zmarnowała. Z drugiej strony: sama ta gwiazda o mały włos nie zmarnowała sezonu Chelsea. Najpierw nie udało się jej przekonać piłkarzy do swojego pomysłu na grę, potem nie umiała posłuchać piłkarzy, działała może zbyt pochopnie, zrażając do siebie „grupę trzymającą władzę”. Później straciła pracę i, o paradoksie, wielkie odbicie drużyny firmował człowiek, który przed ponad rokiem wyleciał z West Bromwich Albion, bo wyglądało na to, że pod jego rządami ekipa spadnie z ekstraklasy. Bóg futbolu znów złośliwie zatarł ręce: za kiepski na Liverpool Roy Hodgson okazał się idealny dla WBA, za kiepski na WBA Roberto di Matteo okazał się idealny dla Chelsea… Akurat cudowną odmianę tej drużyny chyba rozumiem: kiedy Włoch zastąpił Villas-Boasa, miał umowę tylko do końca sezonu; w gruncie rzeczy zero presji i zero strategii dłuższej niż paromiesięczna. Co zbiegło się z podobną perspektywą starzejących się gwiazd, zwłaszcza Didiera Drogby. Po tym, co spotkało ich z rąk Villas-Boasa seniorzy Chelsea musieli realistycznie ocenić, że tegoroczna szarża w Lidze Mistrzów jest ich ostatnią szansą na zawojowanie tych rozgrywek. I ruszyli do ataku…

Co nas podprowadza pod kolejny wielki scenariusz dla boga futbolu.  W najbliższą sobotę w Monachium zadrwi z nas po raz kolejny. Już się boję.

PS „Przepraszamy, wystąpił błąd, Twojemu blogowi na pewno nic jest”… Znacie ten komunikat tak samo dobrze jak ja. Tak samo jak ja tracicie czas i nerwy na wrzucaniu po raz kolejny tych samych komentarzy. Spieszycie się, żeby być na bieżąco, od razu po meczu, a potem patrzycie, jak wasz komentarz niknie gdzieś w wirtualnej pustce i nie macie pewności: na moment, czy na zawsze.

Wyjaśniam więc: prowadzę bloga jako dziennikarz „Tygodnika Powszechnego”, w ramach jego serwisu internetowego, który na podstawie szerszej umowy „Tygodnika” z Onetem znajduje się na serwerach tego portalu. Od wielu tygodni widzę, że system blogowy Onetu boryka się z problemami technicznymi. Od wielu tygodni, wraz z szefem naszego serwisu – skądinąd również blogerem – próbuję w tej sprawie interweniować. I od wielu tygodni słyszę prośby o cierpliwość: prace trwają, podobno już niedługo będzie lepiej. Jedyne, co mogę zrobić, to przekazać Wam te prośby. Co złego, to nie ja.