Archiwa tagu: AVB

Adebayor, what’s the score?

Mówiłem już, że kończę książkę? Chyba mówiłem. Książka – myślę, że mogę to już ujawnić – będzie miała tytuł identyczny z blogowym, a wśród jej tematów przewodnich będą kibicowskie obsesje, fobie i zakręcenia. Jedną z nich opowiem dzisiaj, opowiem w dodatku na własnym przykładzie.

Kiedy wiele lat temu usłyszałem historię człowieka, który tak silnie przeżywał mecze piłkarskie, że nie mógł ich oglądać, nie uwierzyłem. Nie mieściło mi się w głowie, że można, gdy tylko zbliża się transmisja, ustawiać fotel przed telewizorem, wyjmować piwo z lodówki, po czym wychodzić przed dom i przez następne 90 minut (z doliczonym kwadransem przerwy) wściekle podlewać grządki, aż wreszcie ogródek zamieni się w błotniste bajoro. A przecież coś powinno mi zaświtać: powinienem przypomnieć sobie wczesne objawy, kiedy jako młody chłopak musiałem w dniu meczu wychodzić z domu rankiem i iść na stadion rozmyślnie okrężną drogą, by zabijać jakoś upływający czas i narastające napięcie – napięcie, które wkrótce miało stać się nie do zniesienia. Przecież to nieprawda, że przestałem chodzić na Cracovię, bo zacząłem się spotykać z Anną W. – przyznaję w nagłym porywie szczerości. Przestałem chodzić, bo oglądania piłki z wysokości trybun nie mogłem już wytrzymać.

Rzecz w tym, że mam coraz większą trudność z oglądaniem meczów mojej drużyny na żywo. Kibicowanie dawno już przestało być rozrywką czy relaksem, chwilą wytchnienia albo – niechże i tak będzie – sposobem rozładowania nagromadzonej w ciągu dnia czy tygodnia agresji. Oglądając mecze nigdy się nie uśmiecham, nigdy nie rozluźniam napiętych mięśni, bo przecież nawet jak moi prowadzą 3:0… ale o tym już opowiadałem aż nazbyt wiele razy. Nie znoszę również oglądać meczów w towarzystwie; nie toleruję ani życzliwego współczucia, ani beztroskiego pogodzenia się z przegraną, piłka to zbyt poważna sprawa, by traktować ją jako pretekst do długiego popołudnia w pubie. Wiem, że są tacy, którzy zaspokajają w ten sposób potrzebę przynależności, ale nie potrafię pójść ich śladem – cenię fakt, że ktoś potrafi zestawić piłkę nożną z literaturą („Czytamy, żeby wiedzieć, że nie jesteśmy samotni” – mówi grający C.S. Lewisa Anthony Hopkins w „Cienistej dolinie” Richarda Attenborough; futbol ma być w tym sensie medium jeszcze doskonalszym), ale sam mam kompletnie inaczej. Kiedy sędzia gwiżdże po raz ostatni, jestem wykończony.

Rozumiecie już, dlaczego zamiast zasiąść przed telewizorem i obejrzeć derby północnego Londynu wolałem pójść wczoraj na Turbacz? Już w schronisku, nad talerzem kwaśnicy, połączyłem się z internetem, sprawdziłem, że Andre Villas-Boas postanowił zagrać dwójką napastników i oczami wyobraźni zobaczyłem, jak trzech grających w środku pola piłkarzy Arsenalu dominuje dwójkę Huddlestone-Sandro, a potem – kolejny już raz w ciągu ostatnich dni (zawsze, kiedy zbliżają się mecze derbowe, internet jest pełen powtórek) – przypomniałem sobie, jak to wyglądało przed rokiem. Nie, nie myślałem o wszystkich znanych mi przecież szaleństwach Emanuela Adebayora, np. o jego ostentacyjnej celebracji gola strzelonego Arsenalowi w barwach MC. Dokończyłem zupę, wyszedłem przed budynek i mniej więcej równo z pierwszym gwizdkiem zacząłem schodzić w dolinę. Nieśmiałe zadowolenie dobrym początkiem, nagła ekstaza po golu Adebayora, powiększona jeszcze dwie minuty później dobrą okazją Lennona, którego strzał między nogami Vermaelena musnął słupek bramki Szczęsnego; czerwona kartka dla niedawnego strzelca bramki za faul na Cazorli; gol Mertesackera i dwa kolejne, niestety do szatni – wszystko to działo się, kiedy mój smartfon nie chciał się zalogować do żadnej sieci, a ja zamiast się denerwować tym, co dzieje się na Emirates, musiałem skupić całą uwagę na oszronionym stromym zejściu w stronę Koninek. Zajęło mi akurat tyle, żeby na dole przy samochodzie wchłonąć wszystkie informacje na raz, a w drodze powrotnej do Krakowa przygotować się mentalnie na oglądanie powtórki.

To, że Adebayor nie poradził sobie z adrenaliną, stresem, aurą niespotykanej wrogości (już w tunelu przed wyjściem na boisko dawni koledzy wyraźnie go ignorowali), jest rzeczą oczywistą. Że popełnił błąd, który odmienił losy meczu – również. Ale nie, nie napiszę teraz kolejnego tekstu w poetyce „co by było, gdyby…”, analizując zarówno możliwość rozegrania tego pojedynku jedenastu na jedenastu, dowiezienia do przerwy remisu lub choćby jednobramkowej straty, jak przede wszystkim sensowności zmiany dokonanej przez Villas-Boasa w 45. minucie – przestawienia drużyny na grę trójką obrońców. Wtedy rzeczywiście wyglądało to nieźle, później również – po golu Bale’a Tottenham stworzył kolejne sytuacje… Co by było, gdyby Bale czy Defoe strzelili na 4:3 wyraźnie spanikowanym w tamtym momencie Kanonierom? Fachowcy docenili odwagę młodego menedżera Tottenhamu, zarówno tę sprzed rozpoczęcia meczu (lepiej postawić na piłkarzy umotywowanych i dobrze dysponowanych, niż sztywno trzymać się formacji, której kluczowi zawodnicy, Dempsey lub Sigurdsson, rażą brakiem formy; w pierwszej fazie spotkania pressing Tottenhamu wyglądał znakomicie, a nerwowość Arsenalu widać było gołym okiem), jak tę, z którą wysyłał drużynę na drugą połowę; nawet jeśli skończyło się tak, jak się skończyło, przynajmniej spece od taktyki mieli o czym pisać. Fascynujący był to mecz – fascynujący dla wszystkich z wyjątkiem kibiców Tottenhamu, rzecz jesna. Ci ostatni jednak – zaryzykuję tę tezę mimo nieudanego okienka transferowego, pasma kontuzji i zbyt wielkiej liczby meczów, w których drużyna traciła prowadzenie w końcówce – wciąż mają powody do wiary, że AVB wie, co robi. Niech no tylko wróci Dembele, zobaczycie.

Nie napiszę jednak również – zgodnie z ubiegłotygodniową deklaracją – o odrodzeniu Arsenalu. Nawet jeśli ofensywny kwartet zaimponował skutecznością, a Cazorla grał na poziomie z pierwszych meczów sezonu (czytaj: znakomicie), z tyłu kolejny raz wątpliwości było tyle, że któryś z kolejnych rywali obnaży odrodzone nadzieje beznadziejnie zakochanych w tym klubie (bliźniaczy północnolondyński wirus) kibiców. Co otwiera nas na temat prawdziwie interesujący: kompletnej nieprzewidywalności wyścigu o mistrzostwo i o czwarte miejsce w tabeli. Kiedy Manchester United wtopił z Norwich, kiedy Chelsea (znów słodka zemsta Steve’a Clarke’a, ale też za dużo zmian kadrowych Roberto di Matteo) wtopiła z West Bromwich, na pierwsze miejsce wyskoczył Manchester City (wreszcie nie stracił gola!), a na czwarte – WBA. Osobiście byłem w ostatnich dniach przekonany, że w czwórce zobaczymy (teraz, a kto wie, czy i nie na koniec sezonu…) Everton, ale i on przegrał z Reading. Dokładając do tego porażki Newcastle i – pechową, w bardziej jeszcze niż Tottenham dramatycznych okolicznościach odniesioną – Fulham, dokładając zwycięstwo Liverpoolu, który w świetle tych wydarzeń i przede wszystkim dzięki formie Suareza również może myśleć o Top Four, mamy ligę angielską w całej okazałości. Silni słabsi, słabi silniejsi, nic tu nie jest pewne, choć pewne jest jedno: walka będzie się toczyć do ostatniej minuty ostatniej kolejki.

Spełniony sen AVB

Napisał ktoś, że tytuł Man of the Match powinien przypaść dziecku Garetha Bale’a (Walijczyk – początkowo awizowany w pierwszym składzie – w ostatniej chwili opuścił stadion i wyruszył ze swoją dziewczyną do szpitala). Napisał niesłusznie, i to bynajmniej nie dlatego, że tytuł powinien przypaść Juanowi Macie. Rzecz w tym, że obecność Bale’a na boisku niewiele by zmieniła – nawet tego Bale’a, który przed tygodniem zachwycał formą w meczu Walii ze Szkocją. Już prędzej przydałby się, oj, jakby się przydał, Moussa Dembele do zatykania dziur między linią obrony a piłkarzami ofensywnymi, które tak umiejętnie zagospodarowywali Hazard, Oscar i wspomniany Mata. Druga linia Tottenhamu oddała im pole właściwie bez walki; walki, której podjęcie Dembele by gwarantował, a jego ruchliwość zmusiłaby także ofensywnych graczy Chelsea do większej ostrożności (fakt, że ustawienie 4-2-3-1 dzięki mobilności Belga przechodziło często w 4-3-3, był jednym z kluczy do serii czterech kolejnych zwycięstw Tottenhamu). Porównajcie jego zaangażowanie w grę defensywną w meczu z MU, z wczorajszą grą defensywną Huddlestone’a.

Nade wszystko zaś: przydałaby się lepsza postawa defensywy, w której trzech występujących wczoraj zawodników było jednak zawodnikami wyjściowej jedenastki. Zwłaszcza szokujących błędów Gallasa („trzy asysty” – powtarzali między sobą zachwyceni kibice Chelsea) nie dało się usprawiedliwić w żaden sposób i obecność Bale’a doprawdy niewiele by tu zmieniła. Czy Villas-Boas wyciągnie wnioski z katastrofalnej gry Francuza i da szansę Dawsonowi? Co zrobi z Walkerem, który od kilku tygodni ma obniżkę formy, a w ślad za tym również wyraźny spadek wiary w siebie (wczoraj, krytykowany niemiłosiernie przez własnych kibiców za postawę przy czwartym golu, najpierw emocjonalnie odpowiadał im na Twitterze, później zaś zdecydował się zamknąć konto na tym serwisie)? A skoro już jesteśmy przy decyzjach personalnych Portugalczyka: po wyjeździe Bale’a nie lepiej było postawić na innego skrzydłowego, młodego Townsenda, zamiast kazać się męczyć po lewej stronie najpierw Dempseyowi (okropnie zwalniał grę…), a później nieco tylko lepszemu Sigurdssonowi?

Zabawny jest ten futbol. Już w pierwszej połowie wyższość Chelsea nie podlegała dyskusji, choć – co charakterystyczne i może być dla gości jakąś przestrogą – także wówczas Tottenham zdołał zagrozić jej po stałych fragmentach gry, w drugiej jednak chwila zagapienia przy rzucie wolnym pozwoliła gospodarzom wrócić do gry i wkrótce osiągnąć ogromną przewagę, udokumentowaną golem Defoe’a. „Mecze rozgrywa się w głowach”, powtarzałem sobie, widząc animusz, z jakim poczynali sobie piłkarze Villas-Boasa; pasja, motywacja i inne emocje są w tej lidze ważniejsze od taktycznych niuansów i rozpracowywania oponenta – to, wystawcie sobie, słowa samego Portugalczyka z czwartkowej konferencji, „nie masakrujemy piłkarzy nadmiarem szczegółów” – dodawał AVB, którego nie bez powodu przecież nazywano w Chelsea „DVD”. Niedługo jednak. To, co w trakcie drugiej połowy zaczął wyprawiać grający za plecami Torresa tercet – jak się ruszał z piłką i bez, jak wymieniał pozycje, jak szukał się do wymiany podań i jak znajdował miejsca niezajmowane akurat przez rywali – przyprawiał o zawrót głowy dwójkę środkowych pomocników Tottenhamu. Zresztą trenerowi gospodarzy trzeba oddać, że szybko wyciągnął wnioski i w miejsce skołowanego kombinacjami rywali i zbyt rzadko próbującego odbierać im piłkę Huddlestone’a postanowił wstawić Livermore’a. Nie zdążył: zanim doszło do zmiany, Mata strzelił swoją pierwszą bramkę, zanim nowy piłkarz Tottenhamu zdążył poczuć grę – Hiszpan strzelił drugiego gola. Zdaje się, że już to raz napisałem, ale wysłanie Maty na kilkutygodniowy urlop zaraz na początku sezonu było genialnym posunięciem Roberto di Matteo: pomocnik wcześniej zagubiony i przygasły teraz strzela gola za golem i asystuje przy kolejnych, do spółki z równie efektywnym Hazardem. Sami zobaczcie akcję, w której Mata oddaje piłkę do Mikela, a potem rusza na wolne pole pomiędzy Walkerem i Gallasem, czekając na domknięcie trójkąta i kluczowe podanie Hazarda.

Kto potrzebuje Lamparda czy nawet Terry’ego? To też już raz napisałem: rewolucja Villas-Boasa dokonuje się w Chelsea z rocznym opóźnieniem (dziś strzelali piłkarze, których sprowadzał – Cahill i Mata, lub którym dał szansę – Sturridge); po wielu latach, podczas których drużyna osiągała sukcesy, choć nie zachwycała stylem, przyszedł czas także na piękny futbol. Nie mam żadnych wątpliwości, że o takiej właśnie grze marzył przed rokiem Portugalczyk – problem w tym, że nie bardzo miał ludzi.

Co mi się spodobało (copyright na formułę: Paweł Czado), to serdeczność między ławkami. Jeszcze przed rozpoczęciem meczu AVB podszedł do strefy Chelsea i przywitał się z całym sztabem szkoleniowym, a nawet z rezerwowymi piłkarzami – pofatygował się nawet do Lamparda, z którym przecież miał mocno na pieńku. Po zakończeniu spotkania serdecznie uścisnął się z Roberto di Matteo („Dziękowałem mu za Matę” – wyznawał później Włoch). Porażka nie jest jego winą – w tych okolicznościach i przy tych osłabieniach zrobił, co mógł, w przerwie potrafił jeszcze poderwać drużynę; o porażce zdecydowały indywidualne błędy i ekstraklasa rywali. Kiedy gospodarze kupowali Sigurdssona i Dempseya, goście sprowadzili Hazarda i Oscara – widać różnicę w budżecie, nieprawdaż?

Co mi się również w tej kolejce spodobało, to burza wokół kampanii Kick It Out, zbojkotowanej przez część zawodników, uważających najwyraźniej, że w obliczu zwiększającej się liczby incydentów rasistowskich władze angielskiej piłki działają zbyt opieszałe. Największą awanturę wywołała odmowa nałożenia koszulki promującej akcję przez Rio Ferdinanda i deklaracja Alexa Fergusona, że ukarze swojego zawodnika – ale warto podkreślić, że podobnych do Ferdinandowego gestów było więcej i że pochodziły w większości od piłkarzy czarnoskórych. Wyprowadzam z tego wniosek, że Kick It Out nie została sprowadzona do rytualnych gestów politycznej poprawności: że mówimy o rzeczach, które bolą, a gest Ferdinanda (a także m.in. Jasona Robertsa, Joleyona Lescotta czy wielu piłkarzy QPR – a tym brata Rio, Antona, i Evertonu) ma potrząsnąć i wezwać do działania, o które chodzi wszystkim marzącym o wykopaniu rasizmu ze stadionów, a nie pokazać, że nam jest wszystko jedno.

O ataku na Chrisa Kirklanda rozpisywać się nie ma potrzeby. Groza.

Menedżer z żurnala

No trudno, nie można się dłużej uchylać, udawać, że wciąż się jest na wakacjach albo że nawał bieżącej pracy uniemożliwia blogowanie. Trzeba podnieść przyłbicę i stawić czoło pytaniu o Villas-Boasa.

Że każdemu nowemu menedżerowi Tottenhamu daję potężny kredyt zaufania, jest rzeczą oczywistą. Podobnie jak to, że jak każdy prawdziwy kibic natychmiast robię się jednooki i zauważam wyłącznie to, co pozwala mi wierzyć w nadejście nowej wspaniałej ery, w której ukochana ma drużyna grać będzie piłkę ofensywną, ale nowoczesną; szybką, ale poukładaną taktycznie, zaś jej menedżer nie będzie się kompromitował nadmiernym gadulstwem i chaotycznymi decyzjami transferowymi.

Nie, zaraz, chwileczkę. Skomplikujmy to nieco. Ani Harry Redknapp nie był aż takim taktycznym ignorantem, za jakiego byliśmy skłonni go uważać, ani Andre Villas-Boas nie panuje nad przekazem w sposób wyraźnie lepszy od poprzednika – a przynajmniej w kwestii stosunków z Chelsea i Romanem Abramowiczem dziennikarze wyciągnęli z niego stanowczo zbyt wiele. To właściwie moja najpoważniejsza wątpliwość dotycząca minionych tygodni. Czy menedżer Tottenhamu wykonał pracę żałoby? Czy przepracował stratę? Czy dojrzał? A właściwie nie wątpliwość: przekonanie, że nie wykonał, nie przepracował i nie dojrzał, że resentyment wyłazi z niego bez przerwy. Skrzywdził go Abramowicz, nie dotrzymał obietnic, oszukał itd.? No oczywiście, że zrobił te wszystkie rzeczy, ale po pierwsze, nie jemu pierwszemu, po drugie: sowicie mu to wynagrodził, po trzecie zaś i najważniejsze: miał dobre powody, bo w ostatnich tygodniach pracy dla rosyjskiego miliardera Andre Villas-Boas sprawiał wrażenie pogubionego. Atmosfera wśród piłkarzy była niedobra, zespół był podzielony, relacje z grupą trzymającą władzę mu się nie ułożyły? No pewnie, że tak było, ale po co teraz niepotrzebnie podgrzewać atmosferę, nakręcać spiralę niechęci, a raczej: po co wystawiać się na pośmiewisko, dając dowód tego, że bolało i boli? Nie lepiej, żeby bronili go inni, jak menedżer roku w Premier League Alan Pardew, który po marcowym zwolnieniu Portugalczyka mówił, że ma nadzieję, iż „profesjonaliści” z Chelsea kiedyś go przeproszą?

W zasadzie ze wszystkiego, co AVB powiedział dotąd o swojej przygodzie na Stamford Bridge mam ochotę bronić tylko jednego zdania – paradoksalnie uznanego za najbardziej kontrowersyjne, choć dla mnie akurat niekontrowersyjnego: że triumf drużyny w Lidze Mistrzów jest także jego zasługą. Zważmy bowiem dwie oczywiste kwestie: to za jego kadencji o obliczu drużyny zaczęli stanowić zawodnicy, którzy mieli w drodze po monachijski triumf niemały udział, np. Mata czy Sturridge, i to on przeszedł z nimi – choć stresując fanów Chelsea do końca – przez rozgrywki grupowe z Bayerem Leverkusen, Valencią i Genk. Do tego dochodzi kwestia mniej oczywista: ci, którzy doprowadzili do jego zwolnienia, przystępowali do kluczowego meczu z Napoli podwójnie zmobilizowani…

 

Młody jest. Ambitny. Szczególarz. Oddany pracy do tego stopnia, że zamiast wrócić do żony i dwójki małych dzieci potrafił zostawać na noc w Cobham (bazie szkoleniowej Chelsea), by opracowywać schematy na kolejne spotkanie; schematy, które oczywiście wielce szanowni panowie T., L. czy C. mieli w głębokim poważaniu („Wyobrażacie sobie, że on mi mówił, jak mam grać?!” – miał się żalić po jego zwolnieniu pan C.). No i jest szczery, co oznacza właśnie niepanowanie nad przekazem (nie panował nad nim już pod koniec lutego, kiedy w długim wywiadzie dla portugalskiego radia dzielił się obawami na temat swojej przyszłości i, co okazało się szczególnie niefortunne, porównywał Torresa do innych kosztownych niewypałów Chelsea, Kezmana i Szewczenki).

Co jednak fascynujące: wszystkie te elementy jego portretu, które ewidentnie zaszkodziły mu w pierwszej pracy na Wyspach, mogą okazać się przydatne w pracy kolejnej. Jego poprzednik w Tottenhamie nie zawracał piłkarzom głowy taktycznymi detalami, nie zadręczał analizami stałych fragmentów gry w wykonaniu rywali itp. – raczej pozwalał swobodnie wyrazić się na boisku. A przecież przez cały ten czas nie mogłem się wyzbyć przekonania, że piłkarze, których miał do dyspozycji Harry Redknapp, to ludzie o otwartych głowach, którzy chętnie nauczyliby się czegoś więcej.

Niechże więc AVB w sprawach porównania Chelsea i Tottenhamu siedzi cicho i pozwoli mówić np. Kyle’owi Walkerowi o tym, że w Tottenhamie nikt nie ma problemów z rozdętym ego, atmosfera jest znakomita i jeden pod drugim dołków nie kopie. Ze wszystkiego, co dotąd mogliśmy usłyszeć o Villas-Boasu z ust nowych podwładnych (także z tego, co mogliśmy wyczytać między wierszami) można wnosić, że podbił ich świetną organizacją pracy, urozmaiconymi zajęciami, kompetencją i klarowną komunikacją – także z tymi, którzy (jak David Bentley na przykład) za kadencji Redknappa trafili do zamrażarki. W Portugalii jego sukcesy tłumaczono właściwym podejściem do zawodników; tym, że umie wsłuchiwać się w piłkarzy, że zawsze jest do ich dyspozycji, a oni odpłacają mu tym samym. W Chelsea się nie powiodło, bo dążąc do przebudowania starzejącego się składu musiał naruszyć interesy, przyzwyczajenia, komfort ludzi dotąd nienaruszalnych, cieszących się w dodatku wyjątkowo mocną pozycją w oczach właściciela i zarządu. Zapewne mógł postępować zręczniej, np. w przypadku przeniesionych do rezerw Alexa czy Anelki, z drugiej strony jednak: czy wiemy, jakie zachowania piłkarzy stały za jego decyzjami? Cobham z pewnością nie przypomina szkółki niedzielnej.

Całkiem niewykluczone (pisałem o tym wiosną), że Andre Villas-Boas był w Chelsea właściwym menedżerem w niewłaściwym momencie – że zadanie, które otrzymał, było klasycznym przykładem mission impossible. Czy w Tottenhamie może być właściwym menedżerem we właściwym momencie? O wielkiej przebudowie drużyny nie ma mowy, zespół jest równie młody jak menedżer i w miarę zgrany. Oczywiście trzeba będzie jakoś zapełnić dziurę po Modriciu, którego odejście wydaje mi się przesądzone, podobnie jak dziurę po Adebayorze, bo wbrew medialnym doniesieniom sprzed tygodnia wątpię, by napastnik z Togo zagrał jeszcze w barwach Tottenhamu (prezes nie rozbije banku, żeby płacić mu tyle, ile dostawał w MC, a wersji kompromisowej: niższa tygodniówka w zamian za ogromną jednorazową premię przy podpisaniu kontraktu, jakoś się nie udaje uzgodnić). I oczywiście na razie trwa miesiąc miodowy, nie ma presji, grania serio, a każdy z piłkarzy ma okazję pobiegać trochę podczas meczów towarzyskich. Generalnie jednak: ci zawodnicy, którzy w klubie zostaną, wzmocnieni jeszcze o następców Modricia i Adebayora, dają Villas-Boasowi możliwości ułożenia zespołu nie na tygodnie czy miesiące, ale na lata. Obrońcy są o niebo szybsi niż w Chelsea i wierzę, że okażą się wystarczająco inteligentni i zdyscyplinowani, by grać wysoką linią, co tak spektakularnie nie udało się na Stamford Bridge. Atakujący ze skrzydeł Bale i Lennon mogą mieszać tak, jak w Chelsea robili to Mata i Sturridge, a w Porto Varela i Hulk. W środku pola widzę stworzonych do pressingu Parkera lub Sandro, widzę van der Vaarta lub Sigurdssona, chciałbym także widzieć Huddlestone’a, z jego precyzyjnymi długimi podaniami i atomowym uderzeniem, ale do systemu preferowanego przez AVB wydaje się on zbyt nieruchawy (no dobra, miewam czasami fantazje o Huddlestonie jako angielskim Pirlo, który do szybkich również nie należy), może więc dojdzie do skutku transfer Moutinho z Porto?

 

Napisałem w drugim akapicie, że w przypadku nowego menedżera natychmiast robię się jednooki, przyjmuję więc za dobrą monetę deklarację Portugalczyka, że doświadczenia ze Stamford Bridge pozwoliły mu stać się lepszym trenerem. Wierzę w to, że kluczowa lekcja dotyczyła wygrywania nie tylko na, ale również poza boiskiem: w szatni i w ośrodku treningowym. Dopuszczam nawet do siebie hipotezę, że na początek chciał pokazać cojones i dlatego uderzył w rosyjskiego miliardera, przy którym wszyscy zawsze ściszają głos. Oglądałem wczorajszy mecz z Liverpoolem w Baltimore i za pressing muszę piłkarzy Tottenhamu pochwalić; z wysoką linią było jeszcze kiepsko, ale AVB tłumaczy, że podczas tournee w Ameryce pracuje wyłącznie nad kondycją, a taktyką zajmie się na poważnie dopiero po powrocie do Anglii. Tak czy inaczej rozumiem decyzję prezesa Levy’ego: podpisał kontrakt z jednym z najlepszych szkoleniowców w Europie, o wizerunku idealnie pasującym do wizerunku jego klubu, sympatycznego, młodego, progresywnego i patrzącego w przyszłość z optymizmem, jak nie przymierzając AVB na słynnym już zdjęciu przed fantastycznym zaiste nowym ośrodkiem treningowym. Wiem, że ten optymizm będzie weryfikowany już kilkanaście dni, na razie jednak pozwólcie mi być jednookim.