Mówiłem już, że kończę książkę? Chyba mówiłem. Książka – myślę, że mogę to już ujawnić – będzie miała tytuł identyczny z blogowym, a wśród jej tematów przewodnich będą kibicowskie obsesje, fobie i zakręcenia. Jedną z nich opowiem dzisiaj, opowiem w dodatku na własnym przykładzie.
Kiedy wiele lat temu usłyszałem historię człowieka, który tak silnie przeżywał mecze piłkarskie, że nie mógł ich oglądać, nie uwierzyłem. Nie mieściło mi się w głowie, że można, gdy tylko zbliża się transmisja, ustawiać fotel przed telewizorem, wyjmować piwo z lodówki, po czym wychodzić przed dom i przez następne 90 minut (z doliczonym kwadransem przerwy) wściekle podlewać grządki, aż wreszcie ogródek zamieni się w błotniste bajoro. A przecież coś powinno mi zaświtać: powinienem przypomnieć sobie wczesne objawy, kiedy jako młody chłopak musiałem w dniu meczu wychodzić z domu rankiem i iść na stadion rozmyślnie okrężną drogą, by zabijać jakoś upływający czas i narastające napięcie – napięcie, które wkrótce miało stać się nie do zniesienia. Przecież to nieprawda, że przestałem chodzić na Cracovię, bo zacząłem się spotykać z Anną W. – przyznaję w nagłym porywie szczerości. Przestałem chodzić, bo oglądania piłki z wysokości trybun nie mogłem już wytrzymać.
Rzecz w tym, że mam coraz większą trudność z oglądaniem meczów mojej drużyny na żywo. Kibicowanie dawno już przestało być rozrywką czy relaksem, chwilą wytchnienia albo – niechże i tak będzie – sposobem rozładowania nagromadzonej w ciągu dnia czy tygodnia agresji. Oglądając mecze nigdy się nie uśmiecham, nigdy nie rozluźniam napiętych mięśni, bo przecież nawet jak moi prowadzą 3:0… ale o tym już opowiadałem aż nazbyt wiele razy. Nie znoszę również oglądać meczów w towarzystwie; nie toleruję ani życzliwego współczucia, ani beztroskiego pogodzenia się z przegraną, piłka to zbyt poważna sprawa, by traktować ją jako pretekst do długiego popołudnia w pubie. Wiem, że są tacy, którzy zaspokajają w ten sposób potrzebę przynależności, ale nie potrafię pójść ich śladem – cenię fakt, że ktoś potrafi zestawić piłkę nożną z literaturą („Czytamy, żeby wiedzieć, że nie jesteśmy samotni” – mówi grający C.S. Lewisa Anthony Hopkins w „Cienistej dolinie” Richarda Attenborough; futbol ma być w tym sensie medium jeszcze doskonalszym), ale sam mam kompletnie inaczej. Kiedy sędzia gwiżdże po raz ostatni, jestem wykończony.
Rozumiecie już, dlaczego zamiast zasiąść przed telewizorem i obejrzeć derby północnego Londynu wolałem pójść wczoraj na Turbacz? Już w schronisku, nad talerzem kwaśnicy, połączyłem się z internetem, sprawdziłem, że Andre Villas-Boas postanowił zagrać dwójką napastników i oczami wyobraźni zobaczyłem, jak trzech grających w środku pola piłkarzy Arsenalu dominuje dwójkę Huddlestone-Sandro, a potem – kolejny już raz w ciągu ostatnich dni (zawsze, kiedy zbliżają się mecze derbowe, internet jest pełen powtórek) – przypomniałem sobie, jak to wyglądało przed rokiem. Nie, nie myślałem o wszystkich znanych mi przecież szaleństwach Emanuela Adebayora, np. o jego ostentacyjnej celebracji gola strzelonego Arsenalowi w barwach MC. Dokończyłem zupę, wyszedłem przed budynek i mniej więcej równo z pierwszym gwizdkiem zacząłem schodzić w dolinę. Nieśmiałe zadowolenie dobrym początkiem, nagła ekstaza po golu Adebayora, powiększona jeszcze dwie minuty później dobrą okazją Lennona, którego strzał między nogami Vermaelena musnął słupek bramki Szczęsnego; czerwona kartka dla niedawnego strzelca bramki za faul na Cazorli; gol Mertesackera i dwa kolejne, niestety do szatni – wszystko to działo się, kiedy mój smartfon nie chciał się zalogować do żadnej sieci, a ja zamiast się denerwować tym, co dzieje się na Emirates, musiałem skupić całą uwagę na oszronionym stromym zejściu w stronę Koninek. Zajęło mi akurat tyle, żeby na dole przy samochodzie wchłonąć wszystkie informacje na raz, a w drodze powrotnej do Krakowa przygotować się mentalnie na oglądanie powtórki.
To, że Adebayor nie poradził sobie z adrenaliną, stresem, aurą niespotykanej wrogości (już w tunelu przed wyjściem na boisko dawni koledzy wyraźnie go ignorowali), jest rzeczą oczywistą. Że popełnił błąd, który odmienił losy meczu – również. Ale nie, nie napiszę teraz kolejnego tekstu w poetyce „co by było, gdyby…”, analizując zarówno możliwość rozegrania tego pojedynku jedenastu na jedenastu, dowiezienia do przerwy remisu lub choćby jednobramkowej straty, jak przede wszystkim sensowności zmiany dokonanej przez Villas-Boasa w 45. minucie – przestawienia drużyny na grę trójką obrońców. Wtedy rzeczywiście wyglądało to nieźle, później również – po golu Bale’a Tottenham stworzył kolejne sytuacje… Co by było, gdyby Bale czy Defoe strzelili na 4:3 wyraźnie spanikowanym w tamtym momencie Kanonierom? Fachowcy docenili odwagę młodego menedżera Tottenhamu, zarówno tę sprzed rozpoczęcia meczu (lepiej postawić na piłkarzy umotywowanych i dobrze dysponowanych, niż sztywno trzymać się formacji, której kluczowi zawodnicy, Dempsey lub Sigurdsson, rażą brakiem formy; w pierwszej fazie spotkania pressing Tottenhamu wyglądał znakomicie, a nerwowość Arsenalu widać było gołym okiem), jak tę, z którą wysyłał drużynę na drugą połowę; nawet jeśli skończyło się tak, jak się skończyło, przynajmniej spece od taktyki mieli o czym pisać. Fascynujący był to mecz – fascynujący dla wszystkich z wyjątkiem kibiców Tottenhamu, rzecz jesna. Ci ostatni jednak – zaryzykuję tę tezę mimo nieudanego okienka transferowego, pasma kontuzji i zbyt wielkiej liczby meczów, w których drużyna traciła prowadzenie w końcówce – wciąż mają powody do wiary, że AVB wie, co robi. Niech no tylko wróci Dembele, zobaczycie.
Nie napiszę jednak również – zgodnie z ubiegłotygodniową deklaracją – o odrodzeniu Arsenalu. Nawet jeśli ofensywny kwartet zaimponował skutecznością, a Cazorla grał na poziomie z pierwszych meczów sezonu (czytaj: znakomicie), z tyłu kolejny raz wątpliwości było tyle, że któryś z kolejnych rywali obnaży odrodzone nadzieje beznadziejnie zakochanych w tym klubie (bliźniaczy północnolondyński wirus) kibiców. Co otwiera nas na temat prawdziwie interesujący: kompletnej nieprzewidywalności wyścigu o mistrzostwo i o czwarte miejsce w tabeli. Kiedy Manchester United wtopił z Norwich, kiedy Chelsea (znów słodka zemsta Steve’a Clarke’a, ale też za dużo zmian kadrowych Roberto di Matteo) wtopiła z West Bromwich, na pierwsze miejsce wyskoczył Manchester City (wreszcie nie stracił gola!), a na czwarte – WBA. Osobiście byłem w ostatnich dniach przekonany, że w czwórce zobaczymy (teraz, a kto wie, czy i nie na koniec sezonu…) Everton, ale i on przegrał z Reading. Dokładając do tego porażki Newcastle i – pechową, w bardziej jeszcze niż Tottenham dramatycznych okolicznościach odniesioną – Fulham, dokładając zwycięstwo Liverpoolu, który w świetle tych wydarzeń i przede wszystkim dzięki formie Suareza również może myśleć o Top Four, mamy ligę angielską w całej okazałości. Silni słabsi, słabi silniejsi, nic tu nie jest pewne, choć pewne jest jedno: walka będzie się toczyć do ostatniej minuty ostatniej kolejki.