Nie znoszę pisać o błędach sędziów. Z mnóstwa powodów, które pewnie niejeden raz tu wyliczałem. Po pierwsze: mówiąc o błędach sędziów uruchamia się często logikę linczu, która niejednego arbitra zmusiła do przedwczesnego zakończenia kariery. Po drugie: chodzi właśnie o błędy, mniej lub bardziej trywialne pomyłki z tej samej kategorii, co – powiedzmy – pudło będącego już sam na sam z Czechem Valencii w ostatniej minucie meczu Chelsea-Manchester United albo Sterlinga na początku drugiej połowy derbów Liverpoolu. Mark Clattenburg nikogo nie chciał dziś okraść ani oszukać, nie uczestniczył w żadnym perfidnym spisku z Alexem Fergusonem, nie jest wynajmowany przez żadną „Fergie Association”, z pewnością chciał poprowadzić mecz jak najlepiej. Sędzia jest jak saper nie dlatego, że myli się raz, bo jak wiemy, zdarza mu się to znacznie częściej, ale dlatego, że paskudny fach wykonuje. Po trzecie bowiem, dostrzeżenie wielu kontrowersyjnych sytuacji, które proszą się o jego interwencje, nam – siedzącym przed telewizorami – zajmuje nieraz kilka powtórek w zwolnionym tempie. On ma ułamek sekundy. Podczas mundialu w RPA Michał Pol uczestniczył w zorganizowanych przez FIFA testach, podczas których dziennikarzom pozwolono pobiegać z chorągiewką przy linii, przy ogłuszającym ryku dobiegających z głośników wuwuzeli: szczerze przyznał, że nie uznał prawidłowo strzelonego gola, a i przy trafnie zinterpretowanych spalonych zgadywał. Po czwarte (to już argument pozaracjonalny): żywię metafizyczne przekonanie, że wpadki sędziów zerują się na koniec sezonu, to znaczy co straciłeś w dzisiejszym meczu, odzyskasz za kilka tygodni lub miesięcy. Po piąte, za część błędów arbitrów odpowiedzialni są piłkarze: gdyby sami starali się grać fair, nie próbowali oszukiwać i wymuszać korzystnych decyzji, nie dochodziłoby do takich sytuacji jak ta dzisiejsza z Torresem. Przepisu o karaniu żółtą kartką za wymuszanie faulu nie wymyślono przecież, kiedy w XIX-wiecznej Anglii i Szkocji zabrano się za kodyfikowanie piłki nożnej – to wynalazek zdecydowanie XXI-wieczny. Hiszpan, owszem, został zahaczony przez Evansa, ale padał jak łan zboża po spotkaniu z kombajnem Bizon. W meczu Evertonu z Liverpoolem nurkował nawet Phil Neville…
Żeby było jasne: sam pamiętam Markowi Clattenburgowi niejedno (to on nie uznał gola Pedro Mendesa na Old Trafford w 2005 roku, pamiętam też, jak posypał się podczas derbów Liverpoolu w 2007 roku, kiedy – namówiony przez Stevena Gerrarda – zmienił kolor kartki i wyrzucił Hibberta z boiska, a potem nie pokazał czerwonej kartki Kuytowi za faul na Neville’u i nie podyktował karnego dla Evertonu; nie wiem, czy od tamtej pory prowadził jakiś mecz tej drużyny). Dziś dwie, a może trzy spośród jego ważnych decyzji okazały się nietrafione: z pewnością ta o drugiej kartce dla Torresa i z pewnością ta o uznaniu bramki Hernandeza, być może również ta o kolorze pierwszej kartki dla hiszpańskiego napastnika (za ostre wejście w Cleverleya, tuż przed przerwą). Z pewnością ekipa Chelsea ma prawo czuć się sfrustrowana. Ja także jestem sfrustrowany, że muszę o tym wszystkim pisać (a mógłbym jeszcze o wrzucaniu na boisko monet, a nawet fragmentów siedzeń przez fanów ze Stamford Bridge i najprawdopodobniej spowodowanego tym urazu jednego ze stewardów, a także o skardze Chelsea na obraźliwe ponoć wypowiedzi sędziego pod adresem dwóch jej piłkarzy).
O ileż lepiej byłoby zająć się przecież po prostu piłką nożną. Kolejnym pięknym golem Juana Maty na przykład. Albo lepiej: rozmową o grze skrzydłami. Przed meczem z Chelsea Alex Ferguson jak zwykle próbował psychologicznych sztuczek, mówiąc, że za czasów Mourinho ta ekipa była dużo silniejsza, ale daleko istotniejsze wydały mi się jego rozważania na temat odchodzenia Manchesteru United od gry dwójką skrzydłowych. Sam jestem na tyle dorosły, żeby pamiętać wszystkie niemal konstelacje bocznych pomocników z Old Trafford, z Giggsem, Sharpem czy Kanczelskisem, Poborskym i Beckhamem na przykład. Owszem, piłka się zmieniła: David Pleat tłumaczył w BBC, że szeroką grę mogą zapewnić zarówno atakujący boczni obrońcy (coś takiego mogliśmy oglądać np. podczas meczu MU z Bragą), jak schodzący do boków napastnicy. Szukając na boisku miejsca zarówno dla Kagawy, jak dla Rooneya i van Persiego, naturalne wydaje się przestawianie Czerwonych Diabłów w „diament”. Tyle że mając w perspektywie spotkanie na Stamford Bridge, z niepokonaną dotąd Chelsea i jej fenonenalnym tercetem Hazard-Oscar-Mata operującym przed dwójką defensywnych pomocników – ręka w górę, kto się spodziewał, że przeciwko liderowi tabeli MU wyjdzie z Ashleyem Youngiem i Valencią obok Cleverleya i Carricka? Owszem, nawet Tottenham przed tygodniem zdołał pokazać, że kiedy fenomenalna ofensywa Chelsea traci piłkę, kontratakujący rywal ma więcej miejsca niż powinien, ale żeby myśleć o kontratakowaniu należałoby najpierw zabezpieczać tyły… Owszem, warto atakować stroną Ashleya Cole’a
(zobaczcie, gdzie skrzydłowi MU przyjmowali piłkę – Young jednak częściej schodził do środka). W moim przekonaniu jednak Ferguson podjął spore ryzyko – jego piłkarze wprawdzie zaczęli świetnie, ale gospodarze odzyskali inicjatywę i po 50 minutach wcale nie zanosiło się na zwycięstwo gości. Szkoda, że o tym nie porozmawiamy.
Angielska piłka. Ziew. Błędy, panie. Ziew. Bramkarz wypuszczający piłkę z rąk albo piąstkujący nie w bok, tylko dokładnie przed siebie, gdzie na linii pola karnego czyha ktoś na okazję do strzału. Obrońcy, którzy kompletnie odpuszczają krycie przy rzucie wolnym. To oczywiście już mecz wcześniejszy, derby Liverpoolu. Tu również gra skrzydłami w roli głównej: zobaczcie, ile razy próbowali dośrodkowywać zawodnicy Evertonu.
Przyznaję: oglądało się to wszystko fantastycznie, ale ile naszych emocji wzięło się z niewymuszonych błędów drużyn, którym się dziś przyglądaliśmy? Że Tottenham sprawi swoim fanom jazdę bez trzymanki, można było być pewnym po pierwszych 45 minutach, które zakończyły się dwubramkowym prowadzeniem drużyny Villas-Boasa, ale powiedzmy, że taka jego uroda. Co jednak ze spotkaniem Everton-Liverpool? Gdzie się podziała filozofia posiadania piłki trenera gości? Ile zdumiewających pomyłek popełnili jego piłkarze, zwłaszcza młody Wisdom, kompletnie nieradzący sobie z Mirallasem (skrzydła!)? O tym też chciałoby się porozmawiać – cóż, skoro tematem dnia znów stał się Luis Suarez, idiotycznie prowokujący rywali po strzeleniu pierwszej bramki („nurkował” przed ławką rezerwowych Evertonu) i brutalnie, być może na czerwoną kartkę faulujący Distina, a zarazem zasługujący na zwycięskiego gola w ostatniej minucie. Miało nie być o sędziach, wiem, ale tam z kolei nie było spalonego…