Archiwa tagu: Sędziowie

Efekt VAR

Gdyby nie kontuzja Andre Gomesa, czerwona kartka dla Sona i fakt, że grający w dziesiątkę piłkarze Tottenhamu wypuścili kolejne w tym sezonie prowadzenie, przedłużając zarazem serię niewygranych na wyjeździe meczów w Premier League do dwunastu, mielibyśmy właściwie dwa tematy do dyskusji. Pierwszy to forma Christiana Eriksena, kolejny już mecz z rzędu najsłabszego w Tottenhamie – w ciągu ponad stu minut gry Duńczyk nie miał ani jednego dryblingu, nie wypracował kolegom ani jednej szansy, nie oddał ani jednego strzału, nie miał ani jednego przechwytu i ani jednego udanego wślizgu, za to stracił piłkę szesnaście razy; doprawdy wydaje się, że lojalność Mauricio Pochettino wobec jednego z najlepszych jeszcze rok temu rozgrywających w Premier League jest zbyt wielka, zwłaszcza że Giovanni Lo Celso od kilku tygodni wydaje się gotowy do gry. Temat drugi to forma tak krytykowanego w ostatnich dniach Dele Allego, który przełamał się w końcu, wykorzystując podanie Sona, mijając obrońców i strzelając bramkę mogącą dać Tottenhamowi zwycięstwo. Widać było z jego „cieszynki”, jaki ciężar spadł z ramion młodego Anglika.

Ale straszliwa kontuzja Gomesa – efekt raczej pecha niż brutalności któregokolwiek z zawodników Tottenhamu (co przyznawał także na pomeczowej konferencji trener Evertonu) – odsyła kwestie lecącej na łeb na szyję formy Eriksena czy rosnącej formy Allego na daleki margines. Po tym, co się stało na Goodison Park, trzeba przede wszystkim rozmawiać o VAR. Zanim doszło do incydentu, po którym piłkarz gospodarzy złamał nogę, mecz przerywano bodaj czterokrotnie, sprawdzając, czy Son nie został sfaulowany w polu karnym Evertonu, czy Dele nie zagrał piłki ręką we własnym polu karnym (no zagrał, cholera jasna…) i czy Sanchez albo Davies nie faulowali Richarlisona. Przerwa goniła przerwę, a w głowach piłkarzy kotłowało się od niemogących znaleźć ujścia emocji – jedna z przerw była zresztą podwójna, bo decyzję raz już przez VAR podjętą, sprawdzano ponownie, gdy sędziowie dostali jeszcze powtórki z innego ujęcia kamery. Doprawdy, zatęskniłem za czasami, w których nie było żadnych powtórek wideo, a omylność arbitra należała do piłkarskiego spektaklu na równi z omylnością bramkarza czy napastnika.

Tak, wiem. W zasadzie i dziś można by powiedzieć, że omylność arbitra należy do piłkarskiego spektaklu. Nie pojmuję, dlaczego Everton nie dostał karnego po ręce Allego. Nie pojmuję też (choć ogromnie mi żal Gomesa), dlaczego po żółtej kartce, którą najpierw pokazał mu Martin Atkinson, Son dostał jeszcze czerwoną.

Problem z VAR-em jest jednak większy niż proste pomyłki. Sędziowie sięgają po niego tak często, przerwy w grze trwają tak długo, a decyzje w końcu podjęte pozostają tak kontrowersyjne, że jedynym efektem jest zamiana biegających po boisku piłkarzy, i tak odczuwających presję wyniku czy (patrz pod Granit Xhaka i obelgi, których wysłuchiwał w ostatnich meczach Arsenalu) presję trybun, w tykające bomby.

Przed epoką VAR-u angielski arbiter (piszę „angielski”, bo wiem, że w wielu krajach Europy radzą sobie z tym lepiej) pozostawał kimś zdolnym do zaprowadzenia spokoju na boisku; cieszył się dobrą relacją z zawodnikami, potrafił rozładować napiętą sytuację kartką, reprymendą, a czasem zwyczajnym żartem. Rozsądzał konflikty, zaprowadzał spokój, podejmował decyzje, które studziły gorące głowy. Był czynnikiem stabilizującym sytuację. Dziś Martin Atkinson i ludzie wykrzykujący mu do ucha niejasne komunikaty – sytuację na Goodison Park zdestabilizowali.

Nie twierdzę oczywiście, że była to bezpośrednia przyczyna kontuzji Andre Gomesa, straszliwego bólu Portugalczyka i łez jego kolegów z obu drużyn. Twierdzę, że atmosfera, w jakiej piłkarze biegali po boisku w siedemdziesiątej ósmej minucie, była daleka od normalnej. Zawodnikowi Evertonu życzę jak najszybszego powrotu do zdrowia i na boisko, ale nam wszystkim życzę jak najszybszego ogarnięcia przez władze Premier League problemu, który nieoczekiwanie wyrósł na najważniejszy w najlepszej podobno lidze świata.

Sąd nad sędziami

To, że drużyny Premier League nie umieją się bronić, już wiemy (choć Gary Neville twierdzi, że na szczęście w tej lidze grają wszyscy, poza Neuerem, najlepsi bramkarze świata). Przykre, ale jakoś można z tym żyć – przynajmniej bramek pada więcej. Znacznie trudniej żyć z pomyłkami sędziów – najstraszniejsza w ten weekend padła oczywiście w pierwszej połowie meczu Southampton-MC, kiedy faulowany w polu karnym gospodarzy przez Jose Fonte Sergio Aguero zobaczył żółtą kartkę za symulowanie; z kolei w ostatnich minutach spotkania Tottenham-Everton arbiter nie dał karnego gościom za rękę Federico Fazio. Żaden z arbitrów nie popełnia takich błędów specjalnie, ale po każdym z nich powstaje pytanie o poziom szkolenia, ostrość kryteriów, równe traktowanie wszystkich drużyn, a zwłaszcza o wyjęcie sędziów spod obowiązku tłumaczenia się nam z decyzji, jakie podjęli.

Pierwszy krok w tym ostatnim kierunku zrobił Howard Webb w ubiegłotygodniowym Monday Night Football: przyciskany przez Gary’ego Neville’a i Jamiego Carraghera dyrektor techniczny związku angielskich sędziów zawodowych robił wprawdzie wszystko, by nie skrytykować konkretnych arbitrów, ale pokazał kontekst ich decyzji. Ciekawe były np. rozważania o różnicy między niedopuszczalną przemocą, a tolerowaną jeszcze agresją na przykładzie incydentu z meczu Arsenal-MU, w trakcie którego Wilshere usiłował zaatakować z byka Fellainiego (Webb przyznał przy okazji, że przy uderzeniu rywala od szyi w górę, czerwona kartka jest pewna – pomocnik Arsenalu, szczęśliwie dla siebie, tak wysoko nie sięgnął…). Człowiek, którego przed laty chciał zabić polski premier, pokazywał, jak trudne decyzje i w jak trudnych warunkach muszą podejmować sędziowie – i co do tego oczywiście nie ma sporu. Jest natomiast pytanie, czy można im pomóc, korzystając z postępującego rozwoju technologii.

Nie chcę tu otwierać kolejnej dyskusji na temat powtórek wideo: konieczności przerywania w związku z tym meczów, ryzykiem związanym ze sprawnością telewizyjnej realizacji albo bezstronnością jej realizatorów. Wiem jednak, że są sporty, w których to może działać. Oglądam też wczorajszy mecz Manchesteru United z Hull, widzę gola Smallinga, uznanego dzięki elektronicznemu systemowi informującemu sędziów o znalezieniu się piłki za linią bramkową, i trudno mi się pogodzić z faktem, że tak długo trzeba było czekać na jego wprowadzenie. O to akurat Neville z Carragherem Webba nie zapytali, ale myślę, że sędziowie marzą o kolejnych innowacjach.

W interesującej nas kwestii z meczu Southampton-MC Webb miał do powiedzenia tyle, że liczba incydentów związanych z symulowaniem systematycznie się zmniejsza (podał nawet statystyki: w poprzednim sezonie było ich o 30 proc. mniej niż sezon wcześniej – ciekawe skądinąd, jaki to miało związek z opuszczeniem Anglii przez Garetha Bale’a…) i że w tym sezonie sędziowie pokazali już siedem żółtych kartek za symulowanie. No ale Sergio Aguero do nurków nie należy i tym razem także próbował utrzymać się na nogach…

Chociaż tyle, że wyrzucenie Mangali za faul na Tadiciu nie podlegało dyskusji. Przyznam, że ze wszystkich nieudanych transferów ostatniego okienka, Mangala wydaje mi się najbardziej nieudany, zważywszy na kwotę, jaką za niego zapłacono. Nie był to zresztą weekend, z którego zapamiętalibyśmy zawodników sprowadzonych do Premier League tego lata. W MU kontuzja di Marii (czterdziesty pierwszy uraz piłkarza tego klubu od czasu objęcia w nim rządów przez van Gaala – za to kolejny popis Rooneya i przełamanie krytykowanego przed tygodniem przez szkoleniowca Czerwonych Diabłów van Persiego), w Chelsea Costa i Fabregas tym razem bez gola i asysty, w Liverpoolu wszyscy, poza Lambertem, nowi piłkarze siedzący na ławce rezerwowych… Nie licząc Danny’ego Welbecka, który dał zwycięstwo Arsenalowi, był to raczej weekend, w którym przypominali o sobie zawodnicy ostatnio skreślani: Joe Cole, Glen Johnson, Chris Smalling czy Roberto Soldado.

PS Hiszpan po strzeleniu gola Evertonowi, słysząc skandujące jego nazwisko trybuny, był bliski łez, co dobrze koresponduje z tonem poprzedniego wpisu. Nie chcę jednak zamieniać tego bloga w monotematyczny: w kwestii występu Tottenhamu aż zanadto aktywny byłem na Twitterze, a i po meczu z Chelsea będzie okazja przekonać się, na ile wystarczyło Kogutom energii. W każdym razie wreszcie grali szybciej, wreszcie walczyli o odbiór piłki jeszcze na połowie rywala i wreszcie o ich obliczu stanowili młodzi wychowankowie: Mason, Bentaleb i Kane. Oczywiście Everton bramki nie murował, jak inne przyjeżdżające na White Hart Lane zespoły, ale wątpliwości zostawmy do środy – tak dobrze za Pochettino jeszcze nie grali.

Play up, Pompey

Nie, nie będzie o Milwall i burdach, które wszczęli jego fani w trakcie przegranego półfinału Pucharu Anglii z Wigan. Po pierwsze, łatwizna, po drugie, zamknięta sprawa (o dożywotnich zakazach stadionowych dla sprawców i uczestników awantur mówiło się jeszcze w trakcie meczu), po trzecie – byłoby to odbieranie zasłużonej nagrody za najlepszą rolę pierwszoplanową dla ekipy Dave’a Whelana i Roberto Martineza. Maleńki klub, z niewielką bazą kibiców (nawet przed półfinałem nie byli w stanie rozprowadzić pełnej puli przyznanych im biletów), zaprezentował – jak to często on – futbol dojrzały i efektowny, zdobywając starannie wypracowane gole. Lubię Wigan, bo chce i potrafi grać piłką, nawet jeśli do utrzymania w lidze łatwiej pasowałyby inne style (patrz pod West Ham czy Stoke). Bo podoba mi się postawa jego bocznych obrońców, Boyce’a i Figuroi, bo cenię zarówno Gomeza i McCarthy’ego, jak szeroko grającego Maloneya, a także Kone – napastnika chętnie i często cofającego się po piłkę, czego znakomite efekty mogliśmy oglądać także wczoraj. Bo cenię klasę właściciela i trenera – ten drugi mówił już, że chciałby, aby to Whelan wyprowadził drużynę na murawę Wembley podczas meczu finałowego, ten pierwszy z kolei zapowiedział, że ufunduje piłkarzom wakacje na Barbadosie, jeśli po raz ósmy z rzędu spełnią zadanie tyleż podstawowe, co za każdym razem skrajnie trudne – utrzymają się w Premier League. Wiele wskazuje na to, że się uda i że wizja, którą przed osiemnastoma laty Whelan próbował zarazić nierozumiejącego wówczas ani słowa w północnym dialekcie Martineza, nie była jedynie fragmentem kupieckiej przemowy. Wigan w Europie… niejeden polski prezes mógłby się uczyć od Dave’a Whelana.

Nie będzie też ani o efekcie nowego menedżera na przykładzie Paolo di Canio, ani o zdumiewającej degrengoladzie, w jakiej pogrąża się w ostatnich tygodniach Newcastle (po tym meczu skądinąd również doszło do starć między kibicami). Nie będzie – choć nie mogę sobie odmówić wklejenia obrazka – o genialnym występie bramkarza Reading, Alexa McCarthy’ego, przeciwko Liverpoolowi. Już prędzej o Arsenalu by trzeba, który z niewielką pomocą sędziów umościł się na miejscu trzecim w Premier League i ma wszelkie dane, by nie oddać go do końca sezonu. Nieważne, jak słabo grali przez pierwszą godzinę (strasznie wolny był powracający po kontuzji Wilshere – zwłaszcza na tle harującego jak wół Ramseya) – w końcu dostali swojego karnego i strzelili go, mimo iż uderzenie Artety poszło po ręce bramkarza, potem zdobyli drugą bramkę po dynamicznym wejściu wprowadzonego dopiero co Oxlade’a-Chamberlaina i trafieniu Giroud, utrzymali wynik dzięki świetnej interwencji Fabiańskiego i dobili Norwich dzięki spalonemu. Zanim Tottenham zagra w przyszły weekend z MC, Arsenal może mieć już siedem punktów przewagi i po raz pierwszy w tym sezonie zaznać trochę spokoju… No chyba że Everton serio włączy się do walki o pierwszą czwórkę.

A Chelsea-MC? Drugi półfinał Pucharu Anglii okazał się nieoczekiwanie fajny (mając w pamięci poprzednie starcia Beniteza i Manciniego, spodziewałem się dużo ostrożniejszej postawy obu drużyn), z ogromną przewagą i zasłużonym prowadzeniem niezdetronizowanych wciąż mistrzów Anglii z początku i heroicznym wysiłkiem dążącej do wyrównania Chelsea w końcówce. Z wypaczającymi satysfakcję z oglądania błędami sędziowskimi – i to działającymi przeciwko piłkarzom z Londynu (Aguero powinien wylecieć za podeptanie Luiza, mógł być karny za wejście Kompany’ego w Torresa). Z niesamowitym Yayą Toure, ciągnącym ataki MC. Z Nasrim, często w tym sezonie nierównym, ale dziś godnie zastępującym nieobecnego Silvę, z ruchliwymi Aguero i Tevezem, z coraz lepszym Nastasiciem w defensywie. A także z uparcie grającymi „lagą” rywalami – choć wypada zauważyć, że ten akurat sposób gry przyniósł im gola kontaktowego, a obrona City uginała się później jeszcze kilkakrotnie właśnie przy długich piłkach. Dlaczego Chelsea grała dobry mecz przez pół godziny? Czy oprócz Torresa nie należało wprowadzić jeszcze nie tracącego głowy Lamparda? Inna sprawa, że było to ostatnie pół godziny – zważywszy liczbę meczów, jakie mają w nogach piłkarze Rafy Beniteza w tym sezonie… imponujące.

W zasadzie chciałbym jednak i powinienem o czymś innym. W książce „Futbol jest okrutny”, która za niecały miesiąc ukaże się nakładem wydawnictwa Czarne, poświęciłem cały rozdział smutnej historii upadku Portsmouth – źle zarządzanego, zadłużanego ponad miarę przez nieodpowiedzialnych właścicieli, którzy nagle zakręcili kurek z pieniędzmi, później zmuszonego do ogłoszenia upadłości i zwolnień pracowników, dyscyplinarnie tracącego punkty, przeżywającego spadek z Premier League do Championship i Championship do League One, a obecnie szykującego się już na przyszły sezon w League Two. Informacja o wyroku sądu, umożliwiającym stowarzyszeniu kibiców przejęcie odpowiedzialności za klub i podjęcie ostatniej próby jego uratowania, przyszła za pięć dwunasta – już na etapie korekty papierowej książki. Ale nie tylko dlatego cieszę się z niej jak dziecko. „Dziś po raz pierwszy idę na mecz jako właściciel swojej drużyny” – wyznawał na łamach wczorajszego „Independenta” Ian Burrell, jeden z tysięcy tych, którzy, żeby umożliwić zawarcie ugody z administratorem upadłego klubu, musieli wysupłać z własnej kieszeni sumę tysiąca funtów, i choć mecz zakończył się przegraną z Brentford (dwa gole faworyta w ostatnich minutach; wcześniej Portsmouth prowadziło), poczucie ulgi i euforii fanów wcale się w związku z tym nie zmniejszyło. Sąd zgodził się na przejęcie przez stowarzyszenie kibiców kontroli nad stadionem Fratton Park, do którego prawa miał dotąd jeden z dawnych właścicieli, a obecnie głównych wierzycieli. Wierzyciel ustąpił, zgadzając się na przyjęcie kwoty cztery razy niższej niż ta, której się wcześniej domagał. Football League, nawet jeśli zgodnie z wewnętrznymi regułami nałoży na klub kolejną karę odjęcia punktów, nie wykluczy go całkowicie z rozgrywek: owszem, w czwartej lidze, ale Portsmouth przetrwa, co jeszcze kilka tygodni temu nie było oczywiste. Przetrwa w dodatku, zarządzane przez krew z krwi i kość z kości – własnych fanów. Większość problemów Portsmouth rzecz jasna nie znika, ale zważywszy że do niedawna można się było obawiać, że zniknie sam klub…

PS Minęło pięć lat blogowania. Tak wyglądał wpis pierwszy, a dzisiejszy jest – wyobraźcie sobie – pięćset osiemdziesiąty dziewiąty. Dziękuję za inspiracje, krytyki, pochwały, korekty (dziś jedna uratowała mnie od gigantycznej wtopy!), słowem: za towarzyszenie we wspólnej przygodzie… Wasze zdrowie!

Cud? Jaki cud?

W koszykówce na przykład, albo w rugby, lepszy zespół prawie zawsze wygrywa. To po prostu niemożliwe, żeby przez cały mecz się bronić, a potem nagle rzucić do kosza albo zdobyć przyłożenie po jednej kontrze.” (Jonathan Wilson, „Blizzard”)
To nie tenis i nie siatkówka, gdzie o zwycięstwie rozstrzyga ostatnia piłka meczu. I nie koszykówka z gwałtownymi zwrotami i ustalaniem wyniku w ostatnich sekundach.” (Mariusz Czubaj, Jacek Drozda i Jakub Myszkorowski, „Postfutbol”)
Bóg futbolu upodobał sobie ostatnie minuty, ale tak naprawdę drwi z naszych marzeń przez cały mecz i cały sezon.” (Michał Okoński, „Futbol jest okrutny”)

W gruncie rzeczy nie rozumiem, skąd wzięła się ta ekscytacja – przecież mecz, który oglądaliśmy wczoraj w Dortmundzie, nie miał w sobie nic z cudowności. Fakt, że drużyna będąca do 91. minuty poza burtą europejskich rozgrywek zdobyła dwa gole w doliczonym czasie gry, należy do futbolowej normy dokładnie tak samo jak to, że człowiekiem, który dał Borussi awans, był może najsłabszy w drużynie Santana. A przede wszystkim to, że jego gol padł po podwójnym spalonym. Pamiętacie Drogbę, wrzeszczącego coś o „pieprzonej hańbie”? Mówią wam coś nazwiska Ovrebo, Stark czy Frisk?. „Wielka Malaga cierpi. To okrutny cios, sędziowska kradzież. Ta porażka jest gorzka, okrutna i niesprawiedliwa. Po zagraniu znakomitego meczu na obcym stadionie przeciwko wielkiemu zespołowi zostaliśmy pokonani w doliczonym czasie gry, a druga bramka padła po ewidentnym spalonym. To żałosne, niewiarygodne, okrutne, niesprawiedliwe, a nawet nieludzkie” – czytam w prasówce lamentację lokalnego „Diaro Sur”, i mam wrażenie, że wystarczy podmienić klub i tytuł prasowy, żeby mieć jedną z najbardziej uniwersalnych fraz w – cokolwiek emocjonalnym, zgoda – sportowym dziennikarstwie. Sam piszę tego bloga zaledwie pięć lat, jako człowiek oglądający głównie Premier League mam ograniczone pole obserwacji, a wydaje mi się, że podobne scenariusze opisywałem kilkadziesiąt razy.

Pamiętacie oczywiście Manchester United z Bayernem w 1999 roku. A Bayern z Getafe w 2008? Manchester City z QPR w 2012? Błędy sędziów, gole w końcówkach albo zwariowane pościgi, w których drużyna prowadząca 4:0, trwoni przewagę w kilkanaście minut (Arsenal-Newcastle, Niemcy-Szwecja)? Z najnowszej historii Tottenhamu wyjmuję pierwsze z brzegu porażki z Kaiserslautern, MU (z 3:0 na 3:5), MC (z 3:0 na 3:4, w dodatku goście grali w dziesiątkę), ale też zwycięstwo 3:4 z West Hamem, z gradem bramek dla obu drużyn w końcówce – na minutę przed końcem „Młoty” prowadziły 3:2, albo mecz z Chelsea, wyprowadzony z wyniku 1:4 na 4:4. Z dziejów MU, oprócz pamiętnego finału Ligi Mistrzów, choćby pojedynek z MC, z września 2009 (gol Owena na 4:3 w 96. minucie), albo mecz z Sheffield Wednesday, z kwietnia 1993 (Bruce na 2:1, również w 96. minucie) czy z Aston Villą, z kwietnia 2009 (Macheda na 3:2, w 93. minucie), ale też ubiegłoroczne spotkanie z Evertonem, gdzie z 4:2 dla Czerwonych Diabłów w ostatnich minutach zrobiło się 4:4, a i tak Ferdinand miał jeszcze szansę na zwycięskiego gola. Nawet Arsenal ograł niedawno Reading w Pucharze Ligi 5:7, strzelając bramki w 47. minucie pierwszej połowy, 89. i 95. minucie spotkania (na 3:4 i 4:4), a potem – już w dogrywce – w 121. i 122. minucie (na 5:6 i 5:7)…

Całą książkę o tym napisałem. „Bóg futbolu upodobał sobie ostatnie minuty, ale tak naprawdę drwi z naszych marzeń przez cały mecz i cały sezon. Nawet kiedy klasowa drużyna prowadzi 3:0, ostateczny wynik nie jest przesądzony. Owszem, finały Champions League ze Stambułu, kiedy Liverpool z Jerzym Dudkiem w bramce przegrywał z Milanem właśnie trzema bramkami, czy z Monachium, kiedy MU odrobił straty w starciu z Bayernem, przeszły do historii, ale nie dlatego, że były boiskowymi cudami, przypadkami jednymi na tysiące, lecz dlatego, że były najbardziej znanymi przypadkami futbolowej normy. Kibice wiedzą, że podobnie może być w każdym meczu. »Najbardziej niebezpieczny wynik to 2:0« – mówią między sobą, zagrzewając drużynę do strzelenia trzeciej bramki. Kiedy udaje się strzelić trzecią, modlą się, by w ciągu paru następujących po niej minut nie stracić gola, bo wtedy już na pewno rywale złapią wiatr w żagle i zacznie się wielka gonitwa. A jeśli nawet ten scenariusz się nie spełni, z łatwością potrafią się wczuć w fanów przegrywającego zespołu, gorzko wyrzekających, że ich ulubieńcy, uczciwszy uszy, nie mają jaj. Przecież przy spełnieniu odpowiednich warunków, leżących skądinąd poza sferą techniki indywidualnej piłkarzy czy strategii trenerów, a zamykających się w trójkącie: odporność psychiczna – wiara w siebie – wola zwyciężania, odwrócenie każdego wyniku w piłce jest możliwe nawet w ekstremalnie krótkim czasie”.

Nie, na cytowaniu samego siebie nie poprzestanę. Przeczytałem bloga Michała Pola, w kontekście sędziowskich błędów (puszczenie tego spalonego nie było jedyną grubą pomyłką w tym spotkaniu) apelującego do UEFA o „ogarnięcie się”, przeprowadzenie śledztwa itd. Moją uwagę zwróciła jednak przede wszystkim obserwacja, że odkąd pojawili się sędziowie zabramkowi prowadzenie spotkań jest gorsze, bo główny spycha na nich część odpowiedzialności i gorzej ustawia się na boisku. Zamiast ekscytować się „cudem”, który okazał się jeszcze jednym przykładem futbolowej normy, porozmawiajmy o sędziowaniu.

PS Jest jednak jeszcze post scriptum: na 10 minut przed końcem spotkania Bayern-MU w 1999 r. Hitzfeld zdejmuje z boiska najbardziej doświadczonego w drużynie Matthäusa. Wcześniej, przy rzutach rożnych Manchesteru, to Matthäus stoi przy słupku bramki Kahna i organizuje pułapki ofsajdowe. W końcówce miejsce przy słupku zajmuje rezerwowy Scholl; zagapia się i strzelający wyrównującego gola Sheringham nie jest na spalonym. Ściągając Matthäusa, Hitzfeld popełnia błąd, który kosztuje go zwycięstwo (podobny błąd popełniają piłkarze QPR w meczu z MC, w ostatniej kolejce sezonu 2011/12 – po utracie gola i rozpoczęciu gry od środka wykopują piłkę w aut, zamiast próbować wymiany kilku podań i zarobienia parunastu sekund).

Na 5 minut przed końcem spotkania Borussia-Malaga Klopp zdejmuje z boiska grającego w pomocy Gundogana, wprowadza jego miejsce obrońcę Hummelsa i deleguje Santanę do gry z przodu. Hummels zaczyna zagrywać długie piłki w pole karne Malagi (zobaczcie na załączony obrazek), świetna do tej pory defensywa – siedem udanych pułapek ofsajdowych – zaczyna się gubić się pod naciskiem gospodarzy. W 91. minucie podanie Hummelsa znajduje Suboticia, jest zamieszanie, w którym uczestniczy także Santana, a w końcu piłkę do siatki wpycha Reus. Gospodarze łapią wiatr w żagle, goście panikują, sędzia się myli, co już powiedzieliśmy powyżej, ale Łukasz Godlewski ma rację: nie sposób rozmawiać wyłącznie o błędach sędziów.

Pojedynki na szczycie

Tym razem powody do narzekania na komputer, układający listę spotkań angielskiej Premier League, miałby nie Alex Ferguson, Arsene Wenger czy Rafa Benitez, ale menedżer Reading Brian McDermott. Oto za sprawą terminarza rozgrywek, który w jeden weekend spotyka zarówno Manchester United z Liverpoolem, jak Arsenal z Manchesterem City, takie mecze, jak Reading-WBA schodzą na plan dalszy – nawet jeśli spokojnie można by od nich zacząć i na nich skończyć.

Cierpiący od miesięcy kibice Reading cierpieli także w tym spotkaniu: ich drużyna próbowała konstruować ataki mocno nieporadnie, między obroną a drugą linią wyła dziura, której nie potrafił załatać debiutujący (i zmieniony w przerwie) Carrico. Nieźle zorganizowane w obronie West Bromwich groźnie kontratakowało – do stworzenia zagrożenia wystarczała w gruncie rzeczy szybkość Morrisona i siła Lukaku (jeśli w tej formie Belg wróci na Stamford Bridge, gdzie jest już przecież także Demba Ba, Torres naprawdę będzie musiał szukać innego klubu…), ale przede wszystkim wydawało się kontrolować przebieg wydarzeń – aż do 82. minuty. „Najbardziej niebezpieczny wynik to 2:0”, przekonują się zwykle kibice i zwykle mają rację – WBA nie zdobyło trzeciej bramki, choć po uderzeniach Lukaku słupek na Madejski Stadium pewnie nadal się trzęsie, i na 8 minut przed końcem zwycięstwo zaczęło wymykać mu się z rąk. Niesamowita historia, w której nie o taktyce rozmawiamy, a o wreszcie tętniących życiem trybunach (wcześniej siedziały cicho albo wręcz buczały na swoich), wierze i nadziei jednych, panice i spętanych nogach drugich. No, może jeszcze o sprytnym przepuszczeniu piłki przez Morrisona do Kebe przy pierwszym golu dla gospodarzy, i o naprawdę chytrze wykonanym przez Iana Harte’a (kogóżby innego?) rzucie wolnym, po którym zgrywający piłkę do Pogrebniaka Pearce wyszedł w chwili dośrodkowania przed pole karne…

Zanim spojrzymy na szczyt, powiedzmy tylko, że walka o utrzymanie się zaostrza: Southampton z Borucem w bramce zwyciężył, w powstrzymaniu kryzysu Aston Villi nie obejdzie się chyba bez zmiany menedżera, Newcastle niebezpiecznie osuwa się tam, gdzie zwykle o tej porze roku jest Wigan – no i pozostaje jeszcze Queens Park Rangers, w którym nieznany dotąd raczej z taktycznego nowinkarstwa Harry Redknapp zaczął ustawiać Adela Taarabta jako „fałszywą dziewiątkę”, wracającą do pomocy i próbującą absorbować uwagę grających w tej strefie zawodników (to dlatego Michael Dawson tyle razy przekraczał z piłką linię środkową – przez ogromne fragmenty spotkania na Loftus Road nie miał kogo pilnować, a i Vertonghen wychodził wysoko, żeby nie stracić Marokańczyka z oczu; więcej o grze Taraabta pisze Michael Cox, a Wy popatrzcie, w których sektorach boiska otrzymywał piłkę podczas meczów z Tottenhamem i Chelsea), a Shauna Derry’ego wydelegował przed linię obrony, gdzie równie sędziwi Hill i Nelsen mają wyraźnie dobry wpływ na Fabio i Onuohę. Ustawienie 4-1-4-1 sprawiło Tottenhamowi duże kłopoty: przed polem karnym było gęsto, ataki ze skrzydeł nie przynosiły powodzenia, a kiedy Bale na stałe zszedł do środka – przestał otrzymywać piłki. Tym razem słabiej grał ściśle pilnowany przez Mbię Dembele, często zwalniający grę bądź podający z rzadką u niego niefrasobliwością. W sumie spotkanie z Tottenhamem ułożyło się dla podopiecznych Redknappa podobnie jak mecz z Chelsea: wytrzymany pierwszy napór, z genialnymi interwencjami Julio Cesara po strzałach Defoe’a i Adebayora, a potem rosnąca pewność siebie w miarę, jak rywalom kończyły się pomysły. AVB ma niewątpliwą zagwozdkę z Adebayorem: napastnik, żeby się odblokować, musi grać i musi czuć wsparcie trenera, tymczasem w takim meczu jak wczorajszy lepiej byłoby postawić na swobodniej czującego się między liniami Dempseyea. Na szczęście były napastnik Arsenalu wyjeżdża na Puchar Narodów Afryki i problem jego niskiej skuteczności przestanie na jakiś czas być naszym problemem…

Szkoda, że Torres nigdzie się nie wybiera i Rafa Benitez nadal będzie się mozolił przy ustalaniu składu Chelsea. Na Britannia Stadium zostawił Hiszpana w rezerwie, ale w kolejnym spotkaniu pewnie znów będzie musiał na niego postawić – ku udręce kibiców. Nie pisałem o Chelsea przy okazji meczu ze Swansea, nie chcąc nadmiernie rozkołysać huśtawki „kryzys-kandydat na mistrza-kryzys” – uważałem i uważam, że Rafa Benitez nie jest dla fanów tej drużyny powodem do zmartwienia, choć wczoraj niewątpliwie potrzeba było wsparcia Waltersa, który strzelił dwa samobóje, żeby wygrać ze Stoke aż tak przekonująco. Zanim piłkarz gospodarzy wpakował piłkę do własnej bramki po raz pierwszy (w przeklętej 46. minucie, czyli „do szatni”…), mecz był wyrównany – ba, także przy stanie 0:1 fani Chelsea przeżyli chwilę grozy, gdy sędzia Marriner pokazał na jedenasty metr po faulu Azplicuety na Etheringtonie, by sekundę później wycofać się z decyzji, bo znakomita jak zawsze Sian Massey podniosła chorągiewkę pokazując spalonego. Rzecz w tym, że dążące do wyrównania Stoke się odsłoniło, Hazard czy Mata mieli dużo miejsca, a co się dzieje, jak Hazard czy Mata mają dużo miejsca, wiedzą te wszystkie drużyny, którym Chelsea pakowała po pięć czy osiem bramek…

Po obejrzeniu meczu MU z Liverpoolem przestałem się dziwić wyznaniu sir Alexa Fergusona, że przestał sprawdzać terminarz spotkań i miejsce w tabeli dzisiejszego rywala. Mecz zapowiadany jako wydarzenie kolejki był dla wicemistrza Anglii meczem, jak każdy inny mecz z drużyną środka tabeli: meczem do wygrania bez nadmiernego wysiłku i meczem, w którym – jak to często w tym sezonie – mimo przewagi na papierze trzeba się było denerwować o ostateczny wynik. Nie za mocne to United, powtarzamy za każdym razem, kiedy przyglądamy się tej drużynie; problem w tym, że prawie za każdym razem wygrywa.

Jej wejście w mecz z Liverpoolem było oczywiście imponujące. Świetnie kontrolujący grę Carrick, za szybki czasem nawet dla kolegów Welbeck, skuteczny van Persie, rozważny Cleverley, romantyczny Kagawa – za każdym razem niby nic (z wyjątkiem bajecznego podania Carricka, po którym Rafael wyłożył piłkę van Persiemu, Holender uderzył piętą, a Skrtel zablokował…), za każdym razem niby dużo piłkarzy Liverpoolu we własnej strefie obronnej i za każdym razem hektary wolnego miejsca dla atakujących gospodarzy… Akcja, zakończona golem van Persiego, podczas której piłka krążyła między Kagawą, Welbeckiem i Cleverleyem, zanim trafiła do Evry, była jednak znakomitą ilustracją nie tyle siły gospodarzy, co słabości ich rywali. Gdzie było wówczas trzech środkowych pomocników Liverpoolu? Dlaczego żaden nie przerwał jej zanim jeszcze piłka powędrowała do Evry? W zasadzie dopiero po wejściu Sturridge’a pressing, którego mogliśmy się spodziewać po Liverpoolu, zaczął jako tako funkcjonować, a piłkarze MU zaczęli tracić piłkę – także na własnej połowie, co stało się przyczyną jednej czy dwóch niebezpiecznych sytuacji z udziałem dobrze współpracujących Suareza i Sturridge’a. W drugiej linii gości zawiódł zwłaszcza Joe Allen – prawdę mówiąc za wszystkie swoje straty bardziej niż Lucas nadający się do zmiany.

Tuż po przerwie miała miejsce pierwsza tego popołudnia kontrowersyjna decyzja sędziego: Howard Webb uznał drugiego gola dla MU, choć Vidić był na spalonym. Przy piekle, jaką wywołały rozstrzygnięcia Mike’a Deana w meczu Arsenalu z MC decyzja niemal niewinna, zresztą głównym problemem tej akcji było dramatyczne odpuszczenie krycia Evry. Co do meczu Arsenalu zaś: kibiców Kanonierów musi boleć, jak sądzę, nie sam fakt, że sędzia pokazał Koscielnemu czerwoną kartkę, ale idiotyczne zachowanie samego obrońcy – i późniejsze gapiostwo jego kolegów przy obu bramkach. Chwyt, jaki Francuz zastosował na Dżeko był wszak z gatunku zapaśniczych, a okazja bramkowa, jaką udaremnił faulując Bośniaka, była oczywista. Brak koncentracji Vermaelena i Gibbsa przy szybko wykonanym rzucie wolnym, po którym piękną bramkę strzelił Milner, zasługiwał na wytarganie za uszy przez Steve’a Boulda. Gibbsowi należała się też bura za stratę piłki na rzecz Zabalety, która przyniosła w konsekwencji drugą bramkę dla gości. Później mecz przypominał sesję treningową, której tematem było granie w przewadze – wszystkim trenerom polecam analizę zachowania w tej fazie spotkania Davida Silvy. Niewiele więcej było do analizowania niestety – z piłkarzy Arsenalu walczył tylko Wilshere…

Co do czerwonej kartki dla Kompany’ego, jak wielu uczestników Twitterowej debaty uważam, że jest zgodna z duchem i literą prawa: było to wejście niebezpieczne jak cholera i było to wejście obiema nogami. Wiem, że Kompany najpierw wybił piłkę, że jest świetnym obrońcą i że unika brutalnej gry, ale sorry: prawo jest prawo, lepiej dla zdrowia piłkarzy, że tak je skonstruowano.

Jakaś puenta by się przydała, najlepiej literacka. No to kupcie ostatni numer „Tygodnika”, gdzie Jerzy Pilch układa z ulubionych pisarzy nie jedną, i nie dwie, tylko trzy drużyny piłkarskie. „Czerwona kartka za kopnięcie przeciwnika bez piłki – Tołstoj. Żółta – za symulowanie karnego – Mann (…). Żółte kartki: za niebezpieczną grę – Kafka, za ubliżanie sędziemu – Czechow”… Co tu narzekać na Webba czy Deana, Koscielnego czy Kompany’ego…

PS Obrazki ze Stats Zone wrzucę, jak dojadę do domu 😉

Sędziowie i skrzydła

Nie znoszę pisać o błędach sędziów. Z mnóstwa powodów, które pewnie niejeden raz tu wyliczałem. Po pierwsze: mówiąc o błędach sędziów uruchamia się często logikę linczu, która niejednego arbitra zmusiła do przedwczesnego zakończenia kariery. Po drugie: chodzi właśnie o błędy, mniej lub bardziej trywialne pomyłki z tej samej kategorii, co – powiedzmy – pudło będącego już sam na sam z Czechem Valencii w ostatniej minucie meczu Chelsea-Manchester United albo Sterlinga na początku drugiej połowy derbów Liverpoolu. Mark Clattenburg nikogo nie chciał dziś okraść ani oszukać, nie uczestniczył w żadnym perfidnym spisku z Alexem Fergusonem, nie jest wynajmowany przez żadną „Fergie Association”, z pewnością chciał poprowadzić mecz jak najlepiej. Sędzia jest jak saper nie dlatego, że myli się raz, bo jak wiemy, zdarza mu się to znacznie częściej, ale dlatego, że paskudny fach wykonuje. Po trzecie bowiem, dostrzeżenie wielu kontrowersyjnych sytuacji, które proszą się o jego interwencje, nam – siedzącym przed telewizorami – zajmuje nieraz kilka powtórek w zwolnionym tempie. On ma ułamek sekundy. Podczas mundialu w RPA Michał Pol uczestniczył w zorganizowanych przez FIFA testach, podczas których dziennikarzom pozwolono pobiegać z chorągiewką przy linii, przy ogłuszającym ryku dobiegających z głośników wuwuzeli: szczerze przyznał, że nie uznał prawidłowo strzelonego gola, a i przy trafnie zinterpretowanych spalonych zgadywał. Po czwarte (to już argument pozaracjonalny): żywię metafizyczne przekonanie, że wpadki sędziów zerują się na koniec sezonu, to znaczy co straciłeś w dzisiejszym meczu, odzyskasz za kilka tygodni lub miesięcy. Po piąte, za część błędów arbitrów odpowiedzialni są piłkarze: gdyby sami starali się grać fair, nie próbowali oszukiwać i wymuszać korzystnych decyzji, nie dochodziłoby do takich sytuacji jak ta dzisiejsza z Torresem. Przepisu o karaniu żółtą kartką za wymuszanie faulu nie wymyślono przecież, kiedy w XIX-wiecznej Anglii i Szkocji zabrano się za kodyfikowanie piłki nożnej – to wynalazek zdecydowanie XXI-wieczny. Hiszpan, owszem, został zahaczony przez Evansa, ale padał jak łan zboża po spotkaniu z kombajnem Bizon. W meczu Evertonu z Liverpoolem nurkował nawet Phil Neville…

Żeby było jasne: sam pamiętam Markowi Clattenburgowi niejedno (to on nie uznał gola Pedro Mendesa na Old Trafford w 2005 roku, pamiętam też, jak posypał się podczas derbów Liverpoolu w 2007 roku, kiedy – namówiony przez Stevena Gerrarda – zmienił kolor kartki i wyrzucił Hibberta z boiska, a potem nie pokazał czerwonej kartki Kuytowi za faul na Neville’u i nie podyktował karnego dla Evertonu; nie wiem, czy od tamtej pory prowadził jakiś mecz tej drużyny). Dziś dwie, a może trzy spośród jego ważnych decyzji okazały się nietrafione: z pewnością ta o drugiej kartce dla Torresa i z pewnością ta o uznaniu bramki Hernandeza, być może również ta o kolorze pierwszej kartki dla hiszpańskiego napastnika (za ostre wejście w Cleverleya, tuż przed przerwą). Z pewnością ekipa Chelsea ma prawo czuć się sfrustrowana. Ja także jestem sfrustrowany, że muszę o tym wszystkim pisać (a mógłbym jeszcze o wrzucaniu na boisko monet, a nawet fragmentów siedzeń przez fanów ze Stamford Bridge i najprawdopodobniej spowodowanego tym urazu jednego ze stewardów, a także o skardze Chelsea na obraźliwe ponoć wypowiedzi sędziego pod adresem dwóch jej piłkarzy).

O ileż lepiej byłoby zająć się przecież po prostu piłką nożną. Kolejnym pięknym golem Juana Maty na przykład. Albo lepiej: rozmową o grze skrzydłami. Przed meczem z Chelsea Alex Ferguson jak zwykle próbował psychologicznych sztuczek, mówiąc, że za czasów Mourinho ta ekipa była dużo silniejsza, ale daleko istotniejsze wydały mi się jego rozważania na temat odchodzenia Manchesteru United od gry dwójką skrzydłowych. Sam jestem na tyle dorosły, żeby pamiętać wszystkie niemal konstelacje bocznych pomocników z Old Trafford, z Giggsem, Sharpem czy Kanczelskisem, Poborskym i Beckhamem na przykład. Owszem, piłka się zmieniła: David Pleat tłumaczył w BBC, że szeroką grę mogą zapewnić zarówno atakujący boczni obrońcy (coś takiego mogliśmy oglądać np. podczas meczu MU z Bragą), jak schodzący do boków napastnicy. Szukając na boisku miejsca zarówno dla Kagawy, jak dla Rooneya i van Persiego, naturalne wydaje się przestawianie Czerwonych Diabłów w „diament”. Tyle że mając w perspektywie spotkanie na Stamford Bridge, z niepokonaną dotąd Chelsea i jej fenonenalnym tercetem Hazard-Oscar-Mata operującym przed dwójką defensywnych pomocników – ręka w górę, kto się spodziewał, że przeciwko liderowi tabeli MU wyjdzie z Ashleyem Youngiem i Valencią obok Cleverleya i Carricka? Owszem, nawet Tottenham przed tygodniem zdołał pokazać, że kiedy fenomenalna ofensywa Chelsea traci piłkę, kontratakujący rywal ma więcej miejsca niż powinien, ale żeby myśleć o kontratakowaniu należałoby najpierw zabezpieczać tyły… Owszem, warto atakować stroną Ashleya Cole’a

(zobaczcie, gdzie skrzydłowi MU przyjmowali piłkę – Young jednak częściej schodził do środka). W moim przekonaniu jednak Ferguson podjął spore ryzyko – jego piłkarze wprawdzie zaczęli świetnie, ale gospodarze odzyskali inicjatywę i po 50 minutach wcale nie zanosiło się na zwycięstwo gości. Szkoda, że o tym nie porozmawiamy.

Angielska piłka. Ziew. Błędy, panie. Ziew. Bramkarz wypuszczający piłkę z rąk albo piąstkujący nie w bok, tylko dokładnie przed siebie, gdzie na linii pola karnego czyha ktoś na okazję do strzału. Obrońcy, którzy kompletnie odpuszczają krycie przy rzucie wolnym. To oczywiście już mecz wcześniejszy, derby Liverpoolu. Tu również gra skrzydłami w roli głównej: zobaczcie, ile razy próbowali dośrodkowywać zawodnicy Evertonu.

Przyznaję: oglądało się to wszystko fantastycznie, ale ile naszych emocji wzięło się z niewymuszonych błędów drużyn, którym się dziś przyglądaliśmy? Że Tottenham sprawi swoim fanom jazdę bez trzymanki, można było być pewnym po pierwszych 45 minutach, które zakończyły się dwubramkowym prowadzeniem drużyny Villas-Boasa, ale powiedzmy, że taka jego uroda. Co jednak ze spotkaniem Everton-Liverpool? Gdzie się podziała filozofia posiadania piłki trenera gości? Ile zdumiewających pomyłek popełnili jego piłkarze, zwłaszcza młody Wisdom, kompletnie nieradzący sobie z Mirallasem (skrzydła!)? O tym też chciałoby się porozmawiać – cóż, skoro tematem dnia znów stał się Luis Suarez, idiotycznie prowokujący rywali po strzeleniu pierwszej bramki („nurkował” przed ławką rezerwowych Evertonu) i brutalnie, być może na czerwoną kartkę faulujący Distina, a zarazem zasługujący na zwycięskiego gola w ostatniej minucie. Miało nie być o sędziach, wiem, ale tam z kolei nie było spalonego…