Archiwa tagu: Blog

Play up, Pompey

Nie, nie będzie o Milwall i burdach, które wszczęli jego fani w trakcie przegranego półfinału Pucharu Anglii z Wigan. Po pierwsze, łatwizna, po drugie, zamknięta sprawa (o dożywotnich zakazach stadionowych dla sprawców i uczestników awantur mówiło się jeszcze w trakcie meczu), po trzecie – byłoby to odbieranie zasłużonej nagrody za najlepszą rolę pierwszoplanową dla ekipy Dave’a Whelana i Roberto Martineza. Maleńki klub, z niewielką bazą kibiców (nawet przed półfinałem nie byli w stanie rozprowadzić pełnej puli przyznanych im biletów), zaprezentował – jak to często on – futbol dojrzały i efektowny, zdobywając starannie wypracowane gole. Lubię Wigan, bo chce i potrafi grać piłką, nawet jeśli do utrzymania w lidze łatwiej pasowałyby inne style (patrz pod West Ham czy Stoke). Bo podoba mi się postawa jego bocznych obrońców, Boyce’a i Figuroi, bo cenię zarówno Gomeza i McCarthy’ego, jak szeroko grającego Maloneya, a także Kone – napastnika chętnie i często cofającego się po piłkę, czego znakomite efekty mogliśmy oglądać także wczoraj. Bo cenię klasę właściciela i trenera – ten drugi mówił już, że chciałby, aby to Whelan wyprowadził drużynę na murawę Wembley podczas meczu finałowego, ten pierwszy z kolei zapowiedział, że ufunduje piłkarzom wakacje na Barbadosie, jeśli po raz ósmy z rzędu spełnią zadanie tyleż podstawowe, co za każdym razem skrajnie trudne – utrzymają się w Premier League. Wiele wskazuje na to, że się uda i że wizja, którą przed osiemnastoma laty Whelan próbował zarazić nierozumiejącego wówczas ani słowa w północnym dialekcie Martineza, nie była jedynie fragmentem kupieckiej przemowy. Wigan w Europie… niejeden polski prezes mógłby się uczyć od Dave’a Whelana.

Nie będzie też ani o efekcie nowego menedżera na przykładzie Paolo di Canio, ani o zdumiewającej degrengoladzie, w jakiej pogrąża się w ostatnich tygodniach Newcastle (po tym meczu skądinąd również doszło do starć między kibicami). Nie będzie – choć nie mogę sobie odmówić wklejenia obrazka – o genialnym występie bramkarza Reading, Alexa McCarthy’ego, przeciwko Liverpoolowi. Już prędzej o Arsenalu by trzeba, który z niewielką pomocą sędziów umościł się na miejscu trzecim w Premier League i ma wszelkie dane, by nie oddać go do końca sezonu. Nieważne, jak słabo grali przez pierwszą godzinę (strasznie wolny był powracający po kontuzji Wilshere – zwłaszcza na tle harującego jak wół Ramseya) – w końcu dostali swojego karnego i strzelili go, mimo iż uderzenie Artety poszło po ręce bramkarza, potem zdobyli drugą bramkę po dynamicznym wejściu wprowadzonego dopiero co Oxlade’a-Chamberlaina i trafieniu Giroud, utrzymali wynik dzięki świetnej interwencji Fabiańskiego i dobili Norwich dzięki spalonemu. Zanim Tottenham zagra w przyszły weekend z MC, Arsenal może mieć już siedem punktów przewagi i po raz pierwszy w tym sezonie zaznać trochę spokoju… No chyba że Everton serio włączy się do walki o pierwszą czwórkę.

A Chelsea-MC? Drugi półfinał Pucharu Anglii okazał się nieoczekiwanie fajny (mając w pamięci poprzednie starcia Beniteza i Manciniego, spodziewałem się dużo ostrożniejszej postawy obu drużyn), z ogromną przewagą i zasłużonym prowadzeniem niezdetronizowanych wciąż mistrzów Anglii z początku i heroicznym wysiłkiem dążącej do wyrównania Chelsea w końcówce. Z wypaczającymi satysfakcję z oglądania błędami sędziowskimi – i to działającymi przeciwko piłkarzom z Londynu (Aguero powinien wylecieć za podeptanie Luiza, mógł być karny za wejście Kompany’ego w Torresa). Z niesamowitym Yayą Toure, ciągnącym ataki MC. Z Nasrim, często w tym sezonie nierównym, ale dziś godnie zastępującym nieobecnego Silvę, z ruchliwymi Aguero i Tevezem, z coraz lepszym Nastasiciem w defensywie. A także z uparcie grającymi „lagą” rywalami – choć wypada zauważyć, że ten akurat sposób gry przyniósł im gola kontaktowego, a obrona City uginała się później jeszcze kilkakrotnie właśnie przy długich piłkach. Dlaczego Chelsea grała dobry mecz przez pół godziny? Czy oprócz Torresa nie należało wprowadzić jeszcze nie tracącego głowy Lamparda? Inna sprawa, że było to ostatnie pół godziny – zważywszy liczbę meczów, jakie mają w nogach piłkarze Rafy Beniteza w tym sezonie… imponujące.

W zasadzie chciałbym jednak i powinienem o czymś innym. W książce „Futbol jest okrutny”, która za niecały miesiąc ukaże się nakładem wydawnictwa Czarne, poświęciłem cały rozdział smutnej historii upadku Portsmouth – źle zarządzanego, zadłużanego ponad miarę przez nieodpowiedzialnych właścicieli, którzy nagle zakręcili kurek z pieniędzmi, później zmuszonego do ogłoszenia upadłości i zwolnień pracowników, dyscyplinarnie tracącego punkty, przeżywającego spadek z Premier League do Championship i Championship do League One, a obecnie szykującego się już na przyszły sezon w League Two. Informacja o wyroku sądu, umożliwiającym stowarzyszeniu kibiców przejęcie odpowiedzialności za klub i podjęcie ostatniej próby jego uratowania, przyszła za pięć dwunasta – już na etapie korekty papierowej książki. Ale nie tylko dlatego cieszę się z niej jak dziecko. „Dziś po raz pierwszy idę na mecz jako właściciel swojej drużyny” – wyznawał na łamach wczorajszego „Independenta” Ian Burrell, jeden z tysięcy tych, którzy, żeby umożliwić zawarcie ugody z administratorem upadłego klubu, musieli wysupłać z własnej kieszeni sumę tysiąca funtów, i choć mecz zakończył się przegraną z Brentford (dwa gole faworyta w ostatnich minutach; wcześniej Portsmouth prowadziło), poczucie ulgi i euforii fanów wcale się w związku z tym nie zmniejszyło. Sąd zgodził się na przejęcie przez stowarzyszenie kibiców kontroli nad stadionem Fratton Park, do którego prawa miał dotąd jeden z dawnych właścicieli, a obecnie głównych wierzycieli. Wierzyciel ustąpił, zgadzając się na przyjęcie kwoty cztery razy niższej niż ta, której się wcześniej domagał. Football League, nawet jeśli zgodnie z wewnętrznymi regułami nałoży na klub kolejną karę odjęcia punktów, nie wykluczy go całkowicie z rozgrywek: owszem, w czwartej lidze, ale Portsmouth przetrwa, co jeszcze kilka tygodni temu nie było oczywiste. Przetrwa w dodatku, zarządzane przez krew z krwi i kość z kości – własnych fanów. Większość problemów Portsmouth rzecz jasna nie znika, ale zważywszy że do niedawna można się było obawiać, że zniknie sam klub…

PS Minęło pięć lat blogowania. Tak wyglądał wpis pierwszy, a dzisiejszy jest – wyobraźcie sobie – pięćset osiemdziesiąty dziewiąty. Dziękuję za inspiracje, krytyki, pochwały, korekty (dziś jedna uratowała mnie od gigantycznej wtopy!), słowem: za towarzyszenie we wspólnej przygodzie… Wasze zdrowie!

Ring Cafe

W chwili takiej jak ta, kiedy blog świeżutki i pysznie (mam nadzieję) działający na nowej platformie przyciąga wzrok napisami „świeżo malowane”, wypada się zabrać za podziękowania. Nie tylko pod adresem Michała Kuźmińskiego, kolegi redaktora i kolegi blogera, który nad serwisem internetowym „Tygodnika” sprawuje niezawodną pieczę, a mnie – sieciowego analfabetę – prowadzi za rękę wśród pojęć tak skomplikowanych jak tag czy hiperłącze. Przede wszystkim pod Waszym adresem, Kochane Czytelniczki i Drodzy Czytelnicy: za cierpliwość, z jaką znosiliście narowy starego systemu, i za niezliczone pomysły racjonalizatorskie, którymi się tutaj ze mną dzieliliście. „Dłuższy komentarz zawsze piszę najpierw w osobnym pliku i zachowuję na dysku, na wypadek, gdyby blog się akurat zawiesił” – ileż ja takich zdań przeczytałem, ileż straconych minut wypełnionych niecenzuralnymi okrzykami musiało się za nimi kryć, ileż razy ja sam zmagałem się z identycznymi problemami. Doprawdy: niejeden raz, próbując tu coś napisać czułem się tak, jak musiał się czuć mój własny ojciec, usiłujący zreperować Syrenę Bosto za pomocą sznurówki z tenisówek mamy.

Wszystko to już za nami. Komentarze się publikują, wpisy się edytują, nowe możliwości – na przykład zamieszczania tu większej liczby obrazków czy filmów – komuś takiemu jak ja wydają się oszałamiające. A skoro tak, jest okazja do przypomnienia czegoś, co od jakiegoś czasu mi w tym pisaniu towarzyszy: marzenia o odtworzeniu atmosfery Ring Cafe, wiedeńskiej kawiarni z lat trzydziestych XX wieku, niezwykle chętnie odwiedzanej przez fanów futbolu. Ciekawa rzecz: choć teoretycznie kibice miejscowej Austrii chodzili do Cafe Parsifal, a Rapidu do Cafe Holub, ostatecznie wszyscy spotykali się właśnie w Ringu; miejsce to „stało się czymś w rodzaju rewolucyjnego parlamentu przyjaciół i fanatyków piłki nożnej”, a „jednostronne postrzeganie piłki z perspektywy jednego klubu nie miało racji bytu” (cytuję „Welt am Montag” za „Odwróconą piramidą” Jonathana Wilsona). Podczas naszych dyskusji najbardziej lubię te momenty, podczas których potrafimy się wznieść ponad plemienność, dominującą i w świecie piłki, i w kraju; każdy kibicuje innemu klubowi, ale każdy stara się zachować obiektywizm i dostrzegać np. zagranie niezgodne z fair play, nawet jeśli było udziałem zawodnika ukochanej drużyny. „Wszyscy tutaj jesteśmy inni i każdy rozumie grę po swojemu, rozumie życie po swojemu i ma własne przekonania o śmierci” – pisze ukraiński poeta Sierhiej Żadan w wydanej przez Czarne książce „Dryblując przez granicę”, wyliczając wszystkich tych, którzy przyczynili się do rozwoju piłki w jego zapomnianym przez Boga górniczym regionie, i podkreślając, że „nie można o nikim zapomnieć i nikogo przeoczyć”.

„Wszyscy tutaj jesteśmy inni i każdy rozumie grę po swojemu”, ale niejedno nas łączy. Jeśli więc mam w ramach nowego otwarcia zabawić się odkrywanymi właśnie możliwościami bloga, to wklejam „Fields of Athenry”, wykonaną przez sześć tysięcy irlandzkich kibiców na pożegnanie z Euro 2012 XIX-wieczną balladę – bodaj najpiękniejsze świadectwo wierności drużynie wbrew wszelkim okolicznościom, jakie dane nam było oglądać w ostatnich latach. Irlandia przez całe mistrzostwa grała fatalnie, a w ostatnim meczu otrzymała od Hiszpanów srogę lekcję piłki, ale przy stanie 4:0 jej fani zaczęli śpiewać pieśń o mężczyźnie, który w czasach wielkiego głodu został za kradzież jedzenia dla swoich bliskich zesłany do Australii i tam zza więziennych murów wspominał rodzinną miejscowość. Intymność i melancholia, nadzieja i duma, miłość i tęsknota – jakby na moment udało się przechytrzyć okrutnego i złośliwego futbolowego demiurga, z którym się tu na codzień zmagamy, i pokazać mu, że są w piłce nożnej rzeczy ważniejsze niż wygrana swoich.