Gdybym tu, w Kalabrii, gdzie korzystając z dobrodziejstw urlopu macierzyńskiego i ojcowskiego wyjechaliśmy całą rodziną, żeby przezimować z dala od smogu, mógł oglądać mecze Premier League i miał lepszy dostęp do sieci, pewnie blogowałbym o Tottenhamie bez przerwy. Zwycięstwo z West Bromwich – tym przeklętym West Bromwich Tony’ego Pulisa, z którym od pięciu lat na White Hart Lane wygrywać się nie udawało, a z siedmiu ostatnich meczów pięć kończyło się wynikiem 1:1 – było przecież szóstym ligowym z rzędu, a gdyby nie kapitalny, jak słyszę, Ben Foster w bramce, jego rozmiary byłyby jeszcze bardziej imponujące. Gdziekolwiek spojrzę, proklamacje mistrzowskiej formy i mistrzowskich intencji. Zachwyty nad postawą poszczególnych piłkarzy, jak nie Eriksena, to Alliego, jak nie Alliego, to Kane’a. Sążniste teksty o najlepszej parze bocznych obrońców w Premier League (Rose i Walker stali się nawet bohaterami transferowego rumoru o rekordowej ofercie szykowanej pono przez Manchester United). Westchnienia nad siłą Wanyamy, której jakże brakowało w poprzednim sezonie. Docenienie rezerwowych (Trippier, kiedy trzeba było, w meczu z Watforem grał równie znakomicie, jak Walker z Chelsea czy z WBA; zmiennicy zdołali przed tygodniem pokonać w Pucharze Anglii Aston Villę). Pochwała elastyczności drużyny, która płynnie przechodzi z gry w ustawieniu 3-4-2-1 na 4-2-3-1 („To dla nas naturalne, pracujemy nad tym w kółko” – wzruszają ramionami dopytywani przez media piłkarze przed rokiem zdolni do piłowania jednego tylko ustawienia). Komplementy pod adresem Mauricio Pochettino – w sumie za to, co zawsze: imponujące połączenie pressingu z płynnością, znakomitego przygotowania fizycznego z technicznym kunsztem i wypracowywanym w pocie czoła na treningach zrozumieniem między poszczególnymi zawodnikami (to podanie Alliego przy trzecim golu Kane’a!). Doprawdy, gdybym mógł w Kalabrii poświęcać angielskiej piłce tyle czasu, co w Polsce, pewnie nie przestawałbym mnożyć przymiotników. Czytaj dalej
Archiwa tagu: Costa
Wilshere, Costa, Lamela, di Maria
Po pierwsze Jack Wilshere, albowiem niewiele postaci w tych dniach podzieliło piłkarską Anglię równie intensywnie. Właściwie pomocnik Arsenalu budził emocje już wcześniej: wątpliwości, czy jego talent rozwija się w spodziewanym tempie pojawiały się od czasu powrotu po pierwszej poważnej kontuzji, z początku sezonu 2011/12. Czy jest wystarczająco zrównoważony i zmotywowany, by wspiąć się na szczyty, czy może raczej nadaje się na, ekhm, symbol klubu, w którym występuje: często zachwycający, ale niestety zawodzący w momentach, kiedy cel wydaje się na wyciągnięcie ręki? To nie do Wilshere’a należał ostatni rok w Arsenalu (choć wszyscy pamiętamy, jak rozpoczynał i wykańczał arcydzielną akcję bramkową w meczu z Norwich…), tylko do Aarona Ramseya. Ileż to razy czytaliśmy również, że pali po kątach papierosy, budząc irytację Wengera, albo wstydziliśmy się jakiegoś jego nieodpowiedzialnego gestu (np. podczas meczu z MC w grudniu 2013). Ileż razy dywagowaliśmy, gdzie właściwie powinien grać: o miejscu na „dziesiątce” od jakiegoś czasu nie ma już mowy, więc widywaliśmy go (w klubie) atakującego z lewej strony, a także (ostatnio w reprezentacji) stacjonującego przed linią obrony. „Problemem Wilshere’a jest Wilshere” – grzmiał Jamie Redknapp, a Paul Scholes apelował, by pomocnik Arsenalu odbył z Arsenem Wengerem fundamentalną rozmowe o przyszłości i wyborze jednego odpowiedniego miejsca na boisku.
Tu myślę, jest pies pogrzebany: jeśli czasem można było narzekać na jego temperament, to przecież nie na umiejętności, być może można było powiedzieć nawet, że ma ich zbyt wiele, skoro jest w stanie pełnić tak wiele ról. Ruch z piłką i bez piłki, zasięg podań, wyobraźnia, technika, ale też zdolność do wykańczania akcji, a jakby tego było mało – wślizgi, z którymi na ogół trafia, oraz (przynajmniej jeśli wierzyć Wengerowi) zdolności przywódcze… To pewnie również jeden z problemów ze znalezieniem miary w pisaniu o wciąż zaledwie 22-letnim pomocniku: liczba komplementów, jakimi został już obdarowany, i porównań, jakie usłyszał na swój temat: do Liama Brady’ego, do Glenna Hoddle’a, do Iniesty czy Xaviego (jeden z najlepszych meczów w karierze rozegrał wszak przeciw Barcelonie…).
Rzecz w tym, że chłopak nie jest typem defensywnego pomocnika, a jeśli już ma grać przed obrońcami, to lepiej czuje się jako zawodnik operujący między jednym a drugim polem karnym. Temat wałkowano przy okazji jego występu w meczu reprezentacji ze Szwajcarią, gdzie widać było, że Wilshere – choć rzuca dobre piłki z głębi pola – ma problem z przerwaniem akcji rywala i ustawieniem się tak, żeby zaasekurować bocznych obrońców. Jeśli opowiadał dziennikarzom, że przed meczem angielski sztab wyposażył go w filmy szkoleniowe przedstawiające grę Mascherano i Pirlo, to trudno nie uznać, że próbował odrobić jedynie tę drugą lekcję…
Podczas meczu w Bazylei angielską drugą linię ustawiono w diament, a Wilshere był u jego podstawy (przed nim grali Henderson z Delphem, a u szczytu – Sterling). Na sobotnie spotkanie z MC Kanonierzy wyszli jednak w ustawieniu 4-2-3-1 i to, że Wilshere miał obok siebie uważającego na defensywę Flaminiego, umożliwiło mu częstsze wyjścia do przodu, a co za tym idzie – zdobycie gola i asysty. Dyskusja na jego temat szybko się nie zakończy, bo i w kadrze, i w klubie defensywnych pomocników nie ma zbyt wielu, ale po meczu z City wypadałoby skonkludować, przyznając poniekąd rację Scholesowi, że właśnie takiego Wilshere’a chciałoby się oglądać jak najczęściej: uczestniczącego w grze kombinacyjnej, przyspieszającego akcje, dynamicznie wdzierającego się w pole karne. Na grę z tyłu ma jeszcze czas.
Po drugie Diego Costa, albowiem takich statystyk Premier League dotąd nie notowała. Siedem goli w czterech meczach, z czego niemal wszystkie zdobyte z najbliższej odległości: Chelsea ma w końcu lisa pola karnego i trudno się nie zastanawiać, co by było, gdyby w zeszłym sezonie Jose Mourinho miał do dyspozycji napastnika o podobnym instynkcie. Oczywiście komplet zwycięstw tej drużyny na ligową inaugurację nie jest tylko zasługą urodzonego w Brazylii Hiszpana – nie sposób zapomnieć o podającym mu z równie imponującą regularnością koledze z reprezentacji, do świetnej formy wraca również Hazard. Jednak Mourinho ma rację, mówiąc, że Costa może być jego nowym Drogbą: jest nie tylko skuteczny, nie tylko haruje jak wół, ale imponuje siłą i zdolnością do wchodzenia w zwarcie z rywalam (pamiętacie odbijającego się od niego jak piłeczka Sigurdssona podczas przepychanki w murze w pierwszej połowie meczu ze Swansea?). Jest agresywny zarówno w walce o odbiór, kiedy zaczyna pressing, jak w walce o utrzymanie się przy piłce. „Budowaliśmy drużynę pod ten typ napastnika – tłumaczy menedżer Chelsea, komplementując zdobywcę hat-tricka – i właśnie dlatego w zimowym okienku transferowym nie chcieliśmy kupować nikogo innego. Woleliśmy zaczekać”.
Oczywiście zanim Costa się rozstrzelał, Swansea zdążyła na Stamford Bridge dać swoją lekcję futbolu, z zatrważającą z perspektywy kibiców Chelsea łatwością tworząc okazje do strzelenia większej liczby bramek. Patrzyło się na to fantastycznie: na organizującego grę Ki, na ruchliwych Gomisa i Routledge’a, na umiejętnie dozującego agresję Shelveya. Może gdyby pierwszy gol dla gospodarzy nie padł do szatni… Z drugiej strony już przeciwko Leicester Chelsea rozpoczynała mecz letargicznie, żeby rozkręcić się w drugiej połowie. Gra obronna będzie budzić wątpliwości jeszcze nieraz, ale co tam: zawsze jest nadzieja, że Costa strzeli więcej bramek niż rywale.
Po trzecie Erik Lamela, albowiem frajda z patrzenia, jak krótko prowadzi piłkę, jak drybluje i jak dogrywa kolegom, z meczu na mecz jest coraz większa – a przecież zanim zaczął czarować w spotkaniu z Sunderlandem zdobył piękną bramkę dla Argentyny w meczu z Niemcami. Duchy poprzedniego sezonu zostały ostatecznie wyegzorcyzmowane: Lamela na boiskach Premier League czuje się coraz swobodniej, a co mnie osobiście cieszy najbardziej (i pozwala zestawiać z innym błyskotliwym technikiem, który zadomawia się w północnym Londynie – Alexisem Sanchezem) – na tańcu z piłką nie kończy, bo po stracie walczy o odbiór jak przystało na członka drużyny Mauricio Pochettino. O tym, że Tottenham stracił komplet punktów z Sunderlandem zdecydowały dwa momenty gapiostwa, ale widać, że drużyna adaptuje się do oczekiwań nowego trenera: jest wysoki pressing, przyspieszenie po odbiorze, a kiedy rywal zdąży zastawić zasieki – swobodne utrzymywanie się przy piłce, wymienność pozycji piłkarzy grających za napastnikiem i nieustanne formowanie trójkątów do rozegrania z pierwszej piłki. Nie tylko Lamela, świetnym podaniem do wychodzącego sam na sam z Mannone Adebayora i kapitalnym strzałem z dystansu w poprzeczkę, zasłużył na asystę lub gola – na zwycięstwo zasłużyła cała drużyna.
A jednak nie. Nie napiszę po czwarte Angel di Maria, albowiem grający dziś z Manchesterem United QPR był tak żenująco słaby, że można go zestawiać jedynie z Newcastle, pobitym wczoraj przez Southampton. Inna sprawa, że i tak myślę, iż za osiem miesięcy wybiorą go piłkarzem roku.
PS Kosztowali mniej, a już się spłacili. Pelle i Ulloa.