Archiwa tagu: Wilshere

Upiory Arsenalu

Zauważyłem niedawno, że pewien znany publicysta rozpaczliwie dopytuje na Twitterze, jak skończył Gollum we „Władcy pierścieni”. Gdyby ów publicysta miał jeszcze ochotę czerpać z lektury Tolkiena, z pewnością zbyt grubej jak na wrażliwość dzisiejszej młodzieży, mógłbym mu właściwie podpowiedzieć historię upiorów pierścienia, dziewięciu normalnych niegdyś, śmiertelnych ludzi, którzy po usidleniu przez Saurona stali się cieniami Wielkiego Cienia. Opowieść w sam raz do użycia podczas pisania o Arsenalu: jeśli ktoś przypadkiem oglądał w sobotni wieczór transmisję z Emirates, powinien zwrócić uwagę na te pełzające po boisku zjawy w czerwonych strojach (czerwonych jeźdźców?), przypominające wprawdzie potężnych niegdyś piłkarzy, od dawna niebędące jednak w świecie żywych.

To były upiory. Cienie przeszłości. Postacie imitujące tamten dawny Arsenal do tego stopnia, że próbujące wymienić między sobą serię podań w polu karnym rywala – zupełnie jakby chciały znaleźć się w bramce razem z piłką, zamiast uderzyć ją np. z linii szesnastu metrów. Ileż takich meczów oglądaliśmy pięć, dziesięć, czy piętnaście lat temu, z tą różnicą, że tamci, zaliczający się jeszcze do istot ludzkich, trafiali wcześniej niż w sobotę Giroud. Z łatwością przejmujące inicjatywę, bez problemu utrzymujące się przy piłce (to też pamiętamy), ale nieskuteczne. I z łatwością tracące nad sobą panowanie – jak Wilshere w starciu z Fellainim (chyba tylko faktowi, że jest niższy od Belga o głowę, Anglik zawdzięcza pobłażliwość sędziego).

Napisałem w życiu wiele tekstów komplementujących Arsene’a Wengera, ale miały one dwa stałe elementy: stwierdzenie, że nie umie przegrywać i że jego neurotyczny niepokój udziela się piłkarzom. Oraz że żaden inny klub Premier League nie ma takiej historii czerwonych kartek. Żaden inny klub nie ma również takiej historii ocierania się o sukces – tytuł mistrzowski, triumf w pucharze – i następnie wypuszczania ich z rąk (oczywiście mówimy tu o drużynach walczących o najwyższe cele, a nie takim np. Tottenhamie…). Podejrzewam, że mało który klub ma również w statystykach tyle bramek samobójczych. „W obronie byliśmy trochę naiwni” – powiedział po wczorajszym meczu Arsene Wenger. Nawet to bywazdanie powtarzane od lat.

rvparsBo przecież lepszej okazji, żeby ograć Manchester United i zerwać z opinią drużyny niezdolnej do zwyciężania w spotkaniach z najgroźniejszymi rywalami pewnie długo nie będzie. Czerwone Diabły wciąż nie odnalazły ani właściwego rytmu, ani właściwego ustawienia, a zdemolowanie składu kontuzjami (uraz Luke’a Shawa był czterdziestym od czasu objęcia klubu przez Louisa van Gaala – nie sposób nie pytać, czy z prowadzeniem treningów przez Holendra, z nakładaniem na piłkarzy obciążeń, z pewnością wszystko jest w porządku) uniemożliwia zgrywanie poszczególnych formacji. Tym razem MU znów grało trójką obrońców: Smallingiem, McNairem i Blackettem (czy czytając taki skład obrony jednego z najsłynniejszych klubów świata nie wzdrygacie się z przerażeniem?), z cofniętymi skrzydłowymi Valencią i Shawem (a po kontuzji tego ostatniego – z Youngiem), Fellainim i Carrickiem w środku pola oraz ofensywną trójką van Persie-Rooney-di Maria – i trzeba przyznać, że to ustawienie również Arsenalowi sprzyjało. Robin van Persie był kompletnie niewidoczny: z dwunastu kontaktów z piłką trzy miał podczas wykonywania rzutów rożnych, a jeden – przy rozpoczęciu meczu od środka. Ruchliwi pomocnicy gospodarzy znajdowali miejsce za plecami Fellainiego czy Carricka (przykład z pierwszej połowy: Sanchez, uwalniający się spod krycia Fellainiego, odgrywający do strzelającego z dystansu Ramseya), podobnie jak grający po prawej stronie Chambers i Oxlade-Chamberlain (przykład również z pierwszej połowy: akcja tej dwójki, po której strzał Welbecka w ostatniej chwili zablokował McNair). Prostopadłe piłki znajdowały swój cel. W obronie gości panował chaos, McNair i Blackett spóźniali się z interwencjami, a Smalling w kluczowych momentach potrafił ich wprawdzie asekurować, ale patrząc na jego grę pozycyjną nie sposób się dziwić, że MU przymierza się w styczniu do kupienia kolejnego stopera (Vertonghena z Tottenhamu?). Arsenalowi udawał się też pressing: to właśnie dzięki niemu najlepszą okazję do strzelenia bramki dla Kanonierów miał Wilshere. De Gea obronił i tym razem, ale sama akcja pozwalała zrozumieć, co miał na myśli Louis van Gaal, mówiący po meczu, że wiele jeszcze widzi w grze swojego bramkarza elementów do poprawy: wcześniej to Hiszpan zbyt krótko wybił piłkę, umożliwiając gospodarzom przeprowadzenie szybkiego ataku. Nie był to zresztą pierwszy tego typu przypadek i bramkarz nie był jedynym winowajcą: przez pierwsze 35 minut meczu wszyscy piłkarze MU tracili piłkę zbyt łatwo.

arsmushotsAle Wilshere bramki nie strzelił. Cały wysiłek, włożony przez Arsenal w ten mecz, energia, z jaką biegali piłkarze Arsene’a Wengera, dobra pierwsza połowa, zostały zmarnowane. Były momenty, gdy sześciu czy siedmiu Kanonierów wchodziło w pole karne MU i umiało w tej ciasnocie wymienić kilka podań – ale nie kończąc akcji strzałem, jakby ze strachu przed odpowiedzialnością. To z jednej z takich konfuzji wziął się kontratak, po którym gola strzelił Rooney: kiedy z di Marią wychodzili z własnej połowy, mieli przed sobą tylko Monreala, a w pomeczowych rozmowach z dziennikarzami Arsene Wenger dziwił się, jak to możliwe, że jego dążący do wyrównania podopieczni zostawili z tyłu tylko jednego kolegę (w jeszcze dogodniejszej sytuacji był samotnie szarżujący kilka minut później di Maria). Bramka kapitana MU padła w 85. minucie; był to pierwszy celny strzał gości na bramkę Arsenalu, który do tego momentu celnych strzałów oddał osiem – i nic z nich nie wynikło.

W sumie kolejny raz przeżyliśmy deja vu i trudno się dziwić tym, którzy po takim meczu dochodzą do wniosku, że epoka Wengera znalazła się w fazie schyłku. Dla mnie symptomatyczne było zachowanie Wilshere’a w starciu z Fellainim: młody Anglik, tak komplementowany po meczu reprezentacji w środku tygodnia i tak otwarcie sugerujący, że chciałby w klubie występować na tej samej pozycji co w kadrze, pokazał jeszcze raz, że prawdziwe bariery między piłkarskim talentem a piłkarską wielkością, znajdują się w głowie zawodnika. W tym Arsenalu wielkości nie osiągnie – jeśli czytaliście Tolkiena to wiecie, że zwiedzione przez Saurona upiory skazane są na klęskę.

Wilshere, Costa, Lamela, di Maria

Po pierwsze Jack Wilshere, albowiem niewiele postaci w tych dniach podzieliło piłkarską Anglię równie intensywnie. Właściwie pomocnik Arsenalu budził emocje już wcześniej: wątpliwości, czy jego talent rozwija się w spodziewanym tempie pojawiały się od czasu powrotu po pierwszej poważnej kontuzji, z początku sezonu 2011/12. Czy jest wystarczająco zrównoważony i zmotywowany, by wspiąć się na szczyty, czy może raczej nadaje się na, ekhm, symbol klubu, w którym występuje: często zachwycający, ale niestety zawodzący w momentach, kiedy cel wydaje się na wyciągnięcie ręki? To nie do Wilshere’a należał ostatni rok w Arsenalu (choć wszyscy pamiętamy, jak rozpoczynał i wykańczał arcydzielną akcję bramkową w meczu z Norwich…), tylko do Aarona Ramseya. Ileż to razy czytaliśmy również, że pali po kątach papierosy, budząc irytację Wengera, albo wstydziliśmy się jakiegoś jego nieodpowiedzialnego gestu (np. podczas meczu z MC w grudniu 2013). Ileż razy dywagowaliśmy, gdzie właściwie powinien grać: o miejscu na „dziesiątce” od jakiegoś czasu nie ma już mowy, więc widywaliśmy go (w klubie) atakującego z lewej strony, a także (ostatnio w reprezentacji) stacjonującego przed linią obrony. „Problemem Wilshere’a jest Wilshere” – grzmiał Jamie Redknapp, a Paul Scholes apelował, by pomocnik Arsenalu odbył z Arsenem Wengerem fundamentalną rozmowe o przyszłości i wyborze jednego odpowiedniego miejsca na boisku.

Tu myślę, jest pies pogrzebany: jeśli czasem można było narzekać na jego temperament, to przecież nie na umiejętności, być może można było powiedzieć nawet, że ma ich zbyt wiele, skoro jest w stanie pełnić tak wiele ról. Ruch z piłką i bez piłki, zasięg podań, wyobraźnia, technika, ale też zdolność do wykańczania akcji, a jakby tego było mało – wślizgi, z którymi na ogół trafia, oraz (przynajmniej jeśli wierzyć Wengerowi) zdolności przywódcze… To pewnie również jeden z problemów ze znalezieniem miary w pisaniu o wciąż zaledwie 22-letnim pomocniku: liczba komplementów, jakimi został już obdarowany, i porównań, jakie usłyszał na swój temat: do Liama Brady’ego, do Glenna Hoddle’a, do Iniesty czy Xaviego (jeden z najlepszych meczów w karierze rozegrał wszak przeciw Barcelonie…).

Rzecz w tym, że chłopak nie jest typem defensywnego pomocnika, a jeśli już ma grać przed obrońcami, to lepiej czuje się jako zawodnik operujący między jednym a drugim polem karnym. Temat wałkowano przy okazji jego występu w meczu reprezentacji ze Szwajcarią, gdzie widać było, że Wilshere – choć rzuca dobre piłki z głębi pola – ma problem z przerwaniem akcji rywala i ustawieniem się tak, żeby zaasekurować bocznych obrońców. Jeśli opowiadał dziennikarzom, że przed meczem angielski sztab wyposażył go w filmy szkoleniowe przedstawiające grę Mascherano i Pirlo, to trudno nie uznać, że próbował odrobić jedynie tę drugą lekcję…

Podczas meczu w Bazylei angielską drugą linię ustawiono w diament, a Wilshere był u jego podstawy (przed nim grali Henderson z Delphem, a u szczytu – Sterling). Na sobotnie spotkanie z MC Kanonierzy wyszli jednak w ustawieniu 4-2-3-1 i to, że Wilshere miał obok siebie uważającego na defensywę Flaminiego, umożliwiło mu częstsze wyjścia do przodu, a co za tym idzie – zdobycie gola i asysty. Dyskusja na jego temat szybko się nie zakończy, bo i w kadrze, i w klubie defensywnych pomocników nie ma zbyt wielu, ale po meczu z City wypadałoby skonkludować, przyznając poniekąd rację Scholesowi, że właśnie takiego Wilshere’a chciałoby się oglądać jak najczęściej: uczestniczącego w grze kombinacyjnej, przyspieszającego akcje, dynamicznie wdzierającego się w pole karne. Na grę z tyłu ma jeszcze czas.

Po drugie Diego Costa, albowiem takich statystyk Premier League dotąd nie notowała. Siedem goli w czterech meczach, z czego niemal wszystkie zdobyte z najbliższej odległości: Chelsea ma w końcu lisa pola karnego i trudno się nie zastanawiać, co by było, gdyby w zeszłym sezonie Jose Mourinho miał do dyspozycji napastnika o podobnym instynkcie. Oczywiście komplet zwycięstw tej drużyny na ligową inaugurację nie jest tylko zasługą urodzonego w Brazylii Hiszpana – nie sposób zapomnieć o podającym mu z równie imponującą regularnością koledze z reprezentacji, do świetnej formy wraca również Hazard. Jednak Mourinho ma rację, mówiąc, że Costa może być jego nowym Drogbą: jest nie tylko skuteczny, nie tylko haruje jak wół, ale imponuje siłą i zdolnością do wchodzenia w zwarcie z rywalam (pamiętacie odbijającego się od niego jak piłeczka Sigurdssona podczas przepychanki w murze w pierwszej połowie meczu ze Swansea?). Jest agresywny zarówno w walce o odbiór, kiedy zaczyna pressing, jak w walce o utrzymanie się przy piłce. „Budowaliśmy drużynę pod ten typ napastnika – tłumaczy menedżer Chelsea, komplementując zdobywcę hat-tricka – i właśnie dlatego w zimowym okienku transferowym nie chcieliśmy kupować nikogo innego. Woleliśmy zaczekać”.

Oczywiście zanim Costa się rozstrzelał, Swansea zdążyła na Stamford Bridge dać swoją lekcję futbolu, z zatrważającą z perspektywy kibiców Chelsea łatwością tworząc okazje do strzelenia większej liczby bramek. Patrzyło się na to fantastycznie: na organizującego grę Ki, na ruchliwych Gomisa i Routledge’a, na umiejętnie dozującego agresję Shelveya. Może gdyby pierwszy gol dla gospodarzy nie padł do szatni… Z drugiej strony już przeciwko Leicester Chelsea rozpoczynała mecz letargicznie, żeby rozkręcić się w drugiej połowie. Gra obronna będzie budzić wątpliwości jeszcze nieraz, ale co tam: zawsze jest nadzieja, że Costa strzeli więcej bramek niż rywale.

Po trzecie Erik Lamela, albowiem frajda z patrzenia, jak krótko prowadzi piłkę, jak drybluje i jak dogrywa kolegom, z meczu na mecz jest coraz większa – a przecież zanim zaczął czarować w spotkaniu z Sunderlandem zdobył piękną bramkę dla Argentyny w meczu z Niemcami. Duchy poprzedniego sezonu zostały ostatecznie wyegzorcyzmowane: Lamela na boiskach Premier League czuje się coraz swobodniej, a co mnie osobiście cieszy najbardziej (i pozwala zestawiać z innym błyskotliwym technikiem, który zadomawia się w północnym Londynie – Alexisem Sanchezem) – na tańcu z piłką nie kończy, bo po stracie walczy o odbiór jak przystało na członka drużyny Mauricio Pochettino. O tym, że Tottenham stracił komplet punktów z Sunderlandem zdecydowały dwa momenty gapiostwa, ale widać, że drużyna adaptuje się do oczekiwań nowego trenera: jest wysoki pressing, przyspieszenie po odbiorze, a kiedy rywal zdąży zastawić zasieki – swobodne utrzymywanie się przy piłce, wymienność pozycji piłkarzy grających za napastnikiem i nieustanne formowanie trójkątów do rozegrania z pierwszej piłki. Nie tylko Lamela, świetnym podaniem do wychodzącego sam na sam z Mannone Adebayora i kapitalnym strzałem z dystansu w poprzeczkę, zasłużył na asystę lub gola – na zwycięstwo zasłużyła cała drużyna.

A jednak nie. Nie napiszę po czwarte Angel di Maria, albowiem grający dziś z Manchesterem United QPR był tak żenująco słaby, że można go zestawiać jedynie z Newcastle, pobitym wczoraj przez Southampton. Inna sprawa, że i tak myślę, iż za osiem miesięcy wybiorą go piłkarzem roku.

PS Kosztowali mniej, a już się spłacili. Pelle i Ulloa.