Wszystko mi się, cholera, podobało. Nawet to, że Joe Hart nie zagapił się w tym jednym, jedynym momencie, kiedy Tiote niespodziewanie postanowił uderzyć z dystansu. Przede wszystkim jednak to, jak się ruszali, z piłką i bez. Jak szybko i często do siebie podawali. Jak napastnicy (obaj, nie tylko Aguero!) schodzili na skrzydła. Jak cała szóstka, a właściwie siódemka graczy ofensywnych, bo Navasa na prawym skrzydle wspomagał Zabaleta, szukała nieustannie – i jak znajdowała – wolną przestrzeń na boisku. Jak Lescott powstrzymywał Ben Arfę. Jak Fernardinho odbierał piłkę Tiote czy Sissoko. Jak Kompany nie tylko ją wygarniał ją spod nóg Gouffrana i Cisse, ale inicjował akcje – w tym tę, po której pięta Dżeko stworzyła Aguero okazję do strzelenia drugiego gola. Jak David Silva rozcinał swoimi prostopadłymi podaniami linię obrony Newcastle. Jak Navas – w odróżnieniu od operującego teoretycznie po drugiej stronie boiska Silvy – trzymał się linii bocznej, dając atakom MC tempo i szerokość, której w ubiegłym sezonie brakowało. Jak Negredo przyjmował kilkudziesięciometrowe dogrania. Jak Milner rozgrzewał się, owszem, ale ostatecznie pozostał poza grą, a Barry’ego zabrakło nawet na ławce. Jak w pierwszych minutach drużyna podkręciła tempo (w trakcie otwierających mecz 250 sekund mogły paść nawet cztery gole) i jak w końcówce, mając już mecz rozstrzygnięty, niektóre z jej zagrań straciły na precyzji: jakie to szczęście, że jednak są ludźmi…
Nie widzieliście, to żałujcie. Tak samo jak ja żałuję zdania z „Przewodnika po Premier League”, że nowi w Anglii menedżerowie rzadko znajdują zwycięską formułę od razu, a Manuel Pellegrini wprowadził w zespole tyle zmian, że teraz potrzebuje czasu, aby jego nowa maszyna zaczęła funkcjonować. Po co właściwie piłkarzom klasy Aguero i Silvy czas na docieranie się z Fernardinho i Navasem? Czy nie jest tak, że przy pewnym poziomie indywidualnych umiejętności, wspartych otwartością na zrozumiałe w swojej uniwersalności taktyczne komunikaty trenera, można osiągnąć porozumienie omalże telepatyczne po kilku wspólnych treningach?
Przed rozpoczęciem meczu zastanawiałem się, czy City wychodzi w ustawieniu 4-4-2, ale było to raczej 4-2-2-2, z Fernardinho i Toure przed obrońcami, i grającymi wyżej, za napastnikami, Navasem i Silvą. Zobaczcie, w jakich sektorach boiska dostawali podania ci dwaj ostatni, a zobaczycie różnicę między nimi: Navas rzadko ruszał w stronę centrum, Silva przeciwnie. Momentami 4-2-2-2 przechodziło więc w 4-3-3, a nawet w 4-2-4, wszystko płynnie i elegancko z piłką (statystyki pokazywały dwa razy więcej podań MC niż Newcastle, nawet przed czerwoną kartką Taylora), i niestrudzenie w pressingu bez niej. Co może najważniejsze w przypadku takiego stężenia mulitimilionerów na metrze kwadratowym: nie było tak, że szarpie jeden zawodnik, jak w ciągu pierwszego kwadransa ben Arfa u gości, zaś reszta się przygląda: oglądaliśmy DRUŻYNĘ, z której nowy szkoleniowiec wyegzorcyzmował kwitnące pod Mancinim podziały czy żale.
To, że przyszło nowe, widać było przede wszystkim po Edinie Dżeko. Bośniak nie strzelił dziś gola: czterokrotnie spudłował, a cztery razy powstrzymywał go Tim Krul. I choć np. przed dwoma laty na inaugurację sezonu zapakował Tottenhamowi cztery bramki, nie wiem, czy dziś nie oglądaliśmy jego najlepszego występu w barwach MC: ile okazji stworzył kolegom, jak instynktownie rozumiał się z Aguero, jak terroryzował obrońców Newcastle. Owszem, drużyna Alana Pardew była tak okropna, jak tylko można sobie wyobrazić po przeczytaniu wyniku – nawet przed odbierającą wszelkie nadzieje czerwoną kartką. To jednak temat na inną rozmowę. „Życie jest gdzie indziej”, marudziłem niedawno. Na szczęście Manuel Pellegrini był innego zdania.