Archiwa tagu: Everton

Trzy debiuty i jeden wzlot

Zacznijmy od lidera. Z przyjemnością oddając Özilowi, co Özilowe: zachwycając się przyjęciem piłki, poprzedzającym asystę przy golu Giroud, podziwiając prostopadłe podanie do Walcotta, tnące linię obrony Sunderlandu jak nożyczki papier, zliczając statystyki (trzy wykreowane szanse, 34 celne z 38 podań w okolicy pola karnego gospodarzy), zauważę jednak, że kilku problemów Arsenalu ten megatransfer nie rozwiązał. Wyliczę je szybciutko, zanim przeniosę zachwyty na innego gracza Kanonierów i dołączę do rytualnego narzekania na sędziowanie w Premier League.

Po pierwsze, defensywa; wciąż niepewna, wciąż faulująca (także w polu karnym – Kościelny już po raz drugi w tym sezonie…), a przede wszystkim pozbawiona asekuracji. Nawet Flamini za rzadko, jak na mój gust, oglądał się za plecy, a w sytuacji, która powinna była skończyć się albo golem dla Sunderlandu, albo czerwoną kartką dla Sagni, truchtał gdzieś 20 metrów za akcją. Po drugie, napastnik/napastnicy; kontuzja Giroud w końcówce i nieskuteczność Walcotta w pierwszej połowie podniosły pewnie ciśnienie niejednemu kibicowi Kanonierów, i tak zmartwionemu nieobecnością Cazorli, która otwiera temat trzeci: konieczności wzmocnień departamentu medycznego Arsenalu. Lista kontuzjowanych w tym klubie, nie tylko przecież w obecnym sezonie, jest ponadprzeciętnie długa: oprócz Cazorli brakuje Podolskiego, Artety, Diaby’ego, Oxlade-Chamberlaina i Rosicky’ego; na miejscu Davida Beckhama zastanawiałbym się, czy powinien powierzać początki kariery piłkarskiej syna akurat temu klubowi.

Zostawmy jednak wątpliwości: Kanonierzy prowadzą w tabeli i mają w drużynie nie tylko najlepszego na Wyspach Niemca, ale także najlepszego Walijczyka. Postęp, jaki zrobił w ciągu ostatniego roku 22-letni zaledwie Aaron Ramsey jest przecież jakoś porównywalny ze skokiem, jakiego dokonał Gareth Bale. Pewność siebie młodego zawodnika, technika, z jaką wczoraj zdobywał gole (w tym sezonie ma ich już pięć w sześciu meczach!), najwyższa liczba podań w meczu (81 celnych z 88), aż siedem wślizgów – wszystko to jest przecież elementem dłuższego ciągu świetnych występów Ramseya, obejmującego także sierpniowy mecz z Fulham (choć wówczas on także ocierał się o czerwoną kartkę). Podkreślmy to, bo np. dobry mecz Wilshere’a niektórzy przypisywali zbawiennemu wpływowi nowego partnera w pomocy (coś podobnego miał wywołać w Sigurdssonie Eriksen) – Aaron Ramsey grał wybornie jeszcze przed przeprowadzką Özila z Madrytu do Londynu.

Sędziego Atkinsona nie usprawiedliwia nic. O niezastosowaniu przywileju korzyści, które bulwersuje mnie bardziej niż niewyrzucenie Sagni, bo powiązane jest z brakiem refleksu i zabija ducha gry, nie chce mi się rozpisywać. Na szczęście mamy do czynienia z przypadkiem odosobnionym: przykładów udanego powstrzymywania się od sięgnięcia po gwizdek jest w Anglii całkiem sporo, mecze toczą się płynnie, a arbitrzy (wczoraj np. Howard Webb i Lee Mason) potrafią karać za przewinienia po rozegraniu całej akcji. Ale myślę sobie, że Arsenal wygrałby i tak: Paolo di Canio wystawiając dwójkę środkowych pomocników przeciwko Kanonierom, zrobił to samo, co przed trzema tygodniami Martin Jol: położył głowę pod topór. Nawet wynik był ten sam.

W tabeli Arsenal wyprzedza Tottenham, więc w drugiej kolejności wypada się zająć meczem tej drużyny, a właściwie debiutującym na White Hart Lane Christianem Eriksenem. Na poziomie statystyk młody Duńczyk wypadł dokładnie jak Özil: wykreował kolegom trzy okazje, zaliczył asystę i „przedostatnie podanie” do Paulinho, który sprezentował Sigurdssonowi możliwość strzelenia drugiej bramki (przy pierwszej cmokaliśmy po podaniu Eriksena: idealnie w tempo, a przecież intuicyjnym, bo nowa gwiazda Tottenhamu nawet nie podniosła głowy, żeby sprawdzić, gdzie znajduje się Islandczyk). Pal jednak licho statystyki, i tak miażdżące na korzyść Tottenhamu (69 proc. posiadania piłki, 568 podań przy zaledwie 192 Norwich, 23 strzały…) – podobne były w gruncie rzeczy w meczach z Crystal Palace i Swansea, kiedy piłkarze Villas-Boasa dominowali fizycznie, imponowali pressingiem jeszcze na połowie rywala i wielokrotnie (ścinający z prawej Andros Townsend) strzelali zza pola karnego. Różnica, jaką zrobił Eriksen, polega na tym, że w drużynie pojawił się znów zawodnik z niezwykłą swobodą odnajdujący się między liniami obrony i ataku rywali, niemal od niechcenia odgrywający piłkę kolegom już w okolicy szesnastego metra: o ile w poprzednich spotkaniach piłkarze Spurs rzadko wchodzili w pole karne, albo biegał tam jedynie osamotniony Soldado, teraz pojawiało się ich co najmniej kilku. Najbardziej skorzystał, oczywiście, Sigurdsson…

To już nie jest – jak pisze np. Miguel Delaney – Tottenham z poprzedniego sezonu: reaktywny, czyhający na kontratak, podczas którego jakże często rozstrzygały szybkość i siła uderzeń Garetha Bale’a. To już nie jest tak, jak na początku tego sezonu: z przewagą, ale bez pomysłu na rozstrzygający cios. To jest Tottenham, w którym pojawił się piłkarz zdolny do gry jako klasyczna „dziesiątka”, umiejący znaleźć lukę nawet gdy rywale bronią się w ośmiu na trzydziestu metrach. Oczywiście za chwilę przyjdą przeciwnicy bardziej wymagający – Chelsea i Liverpool, z drugiej strony jednak Eriksen czy Lamela są dopiero po dwóch sesjach treningowych z nowymi kolegami. Zwróćcie również uwagę: w Tottenhamie lista nieobecnych też jest niemała (Capoue, Lennon, Chadli kontuzjowani, Adebayor dochodzi do siebie po rodzinnej tragedii, Chiriches nie ma jeszcze pozwolenia na pracę, Kaboul i Sandro ostrożnie wracają do drużyny po wielomiesięcznej przerwie), a i tak Lamela może zaczynać mecz na ławce, Defoe zaś – pozostać w rezerwie do ostatniego gwizdka. Jeśli o miejscu na finiszu zadecyduje szerokość kadry, tym razem Villas-Boas nie będzie mógł narzekać.

Temat zgrywania się nowych zawodników ze starymi z pewnością mogliby podnosić również Roberto Martinez i Jose Mourinho. W przypadku tego pierwszego mówimy zresztą nie tylko o zgrywaniu się zawodników, ale o „drastycznej” (cytuję samych piłkarzy!) zmianie stylu gry drużyny w porównaniu z poprzednim szkoleniowcem. Wczoraj nie było tego widać, bo broniący prowadzenia gospodarze w drugiej połowie zdecydowanie oddali inicjatywę gościom, ale Everton Martineza przewodzi w ligowym rankingu, jeśli idzie o posiadanie piłki. Drużyna z Goodison Park konstruuje ataki cierpliwie, nawet jeżeli Rossa Barkleya ponosi kawaleryjska fantazja i z młodzieńczym zapałem niepotrzebnie wplątuje się w drybling (w sumie próbował iść na indywidualny przebój aż dziewięć razy, z czego siedem razy skutecznie), kiedy wystarczyłoby podanie. O młodym Angliku od początku sezonu w samobiczującym się, jeśli idzie o ocenę gry reprezentacji, kraju pisze się bodaj najczęściej – ale moją uwagę podczas spotkania z Chelsea zwrócił Anglik stary: Gareth Barry. Od samego początku, kiedy wracał w pole karne za Matą, dając obrońcom dodatkową asekurację, przez kluczowy moment, w ktorym zablokował strzał Eto’o po wpadce Howarda i wyłożeniu piłki przez Schürrlego (Barry pilnował Kameruńczyka, zanim jeszcze Howard popełnił błąd!), aż po końcówkę, kiedy spokojnie dyktując tempo podań, przyczynił się do wybijania Chelsea z uderzenia, wspierany przez Osmana defensywny pomocnik Evertonu pracował na tytuł piłkarza meczu, jeśli nie tygodnia. Tak: to nie Özil, nie Eriksen, nie Eto’o czy Fellaini, ale niechciany w MC Gareth Barry stał się najjaśniejszą gwiazdą pierwszej kolejki po zamknięciu okienka transferowego.

Wyjątkowość Jose Mourinho ucierpiała nieco z jego pierwszą w historii porażką na Goodison Park, przyznajmy jednak: Chelsea nie była gorsza od gospodarzy, a okazji do strzelenia bramki miała co niemiara. Goście niby bronili się głęboko, zapraszając bocznych obrońców gospodarzy na swoją połowę i czyhając na okazję do zagrania za ich plecy, ale szybko przejęli inicjatywę także w środku. Owszem, zawodnicy Evertonu neutralizowali Edena Hazarda, podwajając w kryciu, jak za czasów Phila Neville’a robili z Bale’em, owszem Barkley szarpał, a Mirallas błyszczał, ale na nic by to się zdało, gdyby Eto’o, Schürrle, Torres w końcówce czy Ivanović przy stałych fragmentach mieli lepiej ustawione celowniki. „Jeśli nie strzelisz, nie możesz wygrać” – Mourinho wygłosił po meczu głęboką prawdę o charakterze ogólnoludzkim. – „Artystyczny futbol bez goli nic nie znaczy. Lepiej wygrać nic nie grając, ale strzelając choć jednego gola”. Pytanie, czy czegoś podobnego nie powiedział w przerwie piłkarzom, bo w drugiej połowie „artystyczny futbol” zastąpiły prostsze środki – dośrodkowania w kierunku Eto’o, z którymi zresztą Distin z Jagielką radzili sobie dużo łatwiej. Determinacja, z jaką gospodarze bronili prowadzenia, była znakiem firmowym drużyny Davida Moyesa – fajnie, że ten duch nie wyparował…

Przy okazji bramki Evertonu zauważmy jednak trend znajdujący potwierdzenie także w Europie: najlepsze drużyny kontynentu wcale nie mają najlepszej obrony. Co jednak otwiera temat zupełnie osobny, może w tygodniu, gdy zagra Liga Mistrzów…

Przewodnik po Premier League

Życie jest gdzie indziej. Zaczynam od tej konkluzji nie dlatego, że jako fan Tottenhamu cierpię w związku z faktem, iż najwyraźniej doszedł do niej najlepszy piłkarz zespołu Gareth Bale. Życie jest gdzie indziej, bo w Katalonii tiki-takę odświeża „Tata” Martino, a w Kastylii do głośnych ambicji i okrzyczanych talentów dokładają wreszcie cichą kompetencję Carlo Ancelottiego. O Niemczech wspominać wręcz nie wypada: wszyscy pamiętamy ostatni finał Ligi Mistrzów, który Bayern i Borussia rozstrzygnęły między sobą, a od tamtej pory do Bawarii przyszedł wszak, udoskonalać doskonałe, Pep Guardiola, w Dortmundzie zaś nie dość że nie sprzedali Lewandowskiego czy Gundogana, to sprowadzili Mchitriana i Aubameyanga, a ten ostatni występy w Bundeslidze zaczął od hat-tricku. A holenderskie PSV, gdzie Philippe Cocu wystawia drużynę rekordowo młodą, zaś jeszcze jeden rewelacyjny Belg, siedemnastoletni zaledwie Zakaria Bakkali, strzela trzy bramki w swoim drugim dopiero występie dla klubu? Niezależnie od zakupów, mnożących się w poszczególnych klubach dzięki rekordowo wysokim kontraktom telewizyjnym (samo Norwich wydało już 25 milionów, czyli tyle mniej więcej, ile przyniosą mu dochody z transmisji), niezależnie od trenerskiej karuzeli (trzech nowych trenerów w drużynach, które skończyły poprzednie rozgrywki na trzech pierwszych miejsach), wygląda na to, że zarówno w kwestii największych gwiazd, jak w kwestii taktycznej świeżości czy nawet cen biletów i intensywności kibicowskiego dopingu, musimy szukać inspiracji w innych krajach. Niechże jeszcze odejdą Suarez i Bale, a van Persie zacznie mieć kłopoty ze zdrowiem – jak tak dalej pójdzie twarzą i najdroższym piłkarzem Premier League będzie ociężały, łapiący uraz za urazem i nieprzygotowany do sezonu Wayne Rooney.

Przesadzam? Raczej zgodnie ze swoim temperamentem próbuję pozostać realistą. Rzecz w tym, że mój/nasz związek z angielską ekstraklasą nie ma z realizmem wiele wspólnego. Będziemy ją oglądać, nawet jeśli menedżerem roku okaże się Mark Hughes, najlepszym ekspertem Match of the Day – Mark Lawrenson, a najlepszym transferem – Jonjo Shelvey. Będziemy kibicować swoim, opisywać, analizować, wykłócać się (oby kulturalnie) przez najbliższych trzydzieści parę weekendów. Nawet jeśli życie jest gdzie indziej, nikt nie powiedział, że to nasze życie – ludzi, których angielska piłka przebodła w sposób ostateczny.

Nie przestaniemy więc, zwłaszcza że emocji będzie równie wiele, jak pomyłek w naszych przedsezonowych prognozach (chociaż tyle, że sędziowie będą mylić się rzadziej przy uznawaniu goli, mogąc wreszcie skorzystać z jastrzębiego oka ustawionych na stadionie kamer). Sam piszę takie prognozy po raz szósty, świadom własnych ułomności, aż zanadto ujawnianych w latach poprzednich (dwa lata temu typowałem Liverpool na wicemistrza…), i nieszczęśliwego momentu – kilkanaście dni do zamknięcia okienka transferowego, które mogą diametralnie zmienić sytuację poszczególnych drużyn; piszę jednak, by dochować tradycji, wypełnić czymś czas oczekiwania i… trochę się zabawić.

To, co najważniejsze, powiedziałem już przy okazji pierwszej po powrocie na Wyspy konferencji prasowej Jose Mourinho. Chelsea jest faworytem w wyścigu po mistrzostwo nie tyle i nie w związku z jego angażem; już pod Rafą Benitezem maszynka zaczęła się docierać, a grająca za napastnikiem trójka Hazard-Oscar-Mata nie miała sobie równych w Anglii. Mourinho nie musi się uczyć ani tego klubu, ani tej ligi, do nierównych w ofensywie Torresa i Demby Ba dołożył wracającego z wypożyczenia, rewelacyjnego w poprzednim sezonie, „drogbowatego” Lukaku, a także Schurrle; w środku pomocy, gdzie Ramires czy Mikel nie zawsze przekonywali (dla Lamparda będzie to chyba sezon przesiadania się na ławkę) przydadzą się powracający wraz z „Wyjątkowym” Essien i de Bruyne oraz sprowadzony z Vitesse Marco van Ginkel; w klubie są pieniądze na kolejne transfery – wszelkie słowa Mourinho o tytule dopiero w drugim sezonie mają nas zbałamucić, ale my zbałamucić się nie damy. To jest ten moment, Jose, zwłaszcza na tle konkurencji.

Manchester City, jak na potencjał tej drużyny, przed rokiem rozczarował. Owszem, momenty były: potrafił gromić najlepszych z intensywnością najlepszego rajdu Yayi Toure, ale potem zdarzały mu się wpadki a la Joe Hart. Nowi w Anglii menedżerowie rzadko znajdują zwycięską formułę od razu, a Manuel Pellegrini wprowadził w zespole tyle zmian, że mam wrażenie, iż to raczej on, nie Mourinho, potrzebuje czasu. Owszem, to będzie świetny sezon, owszem w Lidze Mistrzów tym razem pójdzie im lepiej, owszem nadal są tu Aguero, Silva, wspomniany Yaya Toure, a także nowi – Navas, Fernardinho, Jovetić i Negredo – ale pozostaje pytanie o defensywę, zwłaszcza że Nastasić – ostatnio jeden z najlepszych stoperów ligi – przez pierwszy miesiąc nie zagra, a wspomniany Hart rozpocznie sezon ze świadomością błędu popełnionego w meczu reprezentacji ze Szkocją. Drugie miejsce obronione, na dobry początek przygody angielskiej przygody wybitnego szkoleniowca z Chile.

Początek Davida Moyesa taki dobry nie będzie. Nie z jego winy, bynajmniej, raczej z winy ograniczeń projektu odziedziczonego po sir Aleksie. Ubiegłoroczne mistrzostwo przypisywałem (wywołując burzliwe wyładowania na forum) nie tyle potędze Czerwonych Diabłów, co słabości ich głównych rywali – jak widać z powyższego, w tym roku zdecydowanie mocniejszych. Manchester United potrzebuje zastrzyku energii w środku pola, a na rynku transferowym ponosił dotąd porażki: „nie” powiedzieli i Thiago Alcantara, i Cesc Fabregas. Nawet jeśli ostatecznie przyjdzie Fellaini, to nie okaże się wzmocnieniem o aż takiej skali, Kagawa łapał dotąd kontuzje, a Cleverley mnie przynajmniej rozczarowuje. Przyszłość i zdrowie Rooneya pozostają niewiadomą, a kolejny sezon sam van Persie ich nie pociągnie. Moyes, który po takim poprzedniku będzie pod presją nieporównywalną z żadną inną w tej lidze, początek ma wyjątkowo trudny – zarówno w związku z ciągnącymi się niemiłosiernie kontrowersjami wokół Rooneya, jak z buksowaniem w trakcie zakupów, ale także w związku z kalendarzem rozgrywek (wyjazd do Swansea, potem Chelsea u siebie, Liverpool na Anfield, a niedługo później wyjazdowe derby – wszystko na przywitanie z ligą). Właściciele i prezesi będą wprawdzie cierpliwi i pewnie liczą się z perspektywą chudszego roku po tylu latach tłustych, kibiców jednak, rozpuszczonych w epoce Fergusona, czeka za 10 miesięcy rozczarowanie.

Ostatnie miejsce w pierwszej czwórce pozostanie sprawą północnolondyńską. Rozsądek każe powiedzieć, że Tottenham straci Garetha Bale’a, czyli główny powód wiary w przeskoczenie na finiszu Kanonierów. Daleki jestem od przekonania, że istnieją „drużyny jednego piłkarza”, ale przyznaję, że zdarzają się mecze, w których jeden zawodnik potrafi zrobić różnicę decydującą. W ostatnich dwóch latach kimś takim był van Persie dla Arsenalu i MU, w ostatnim roku wiele punktów Tottenham zawdzięczał pięknym bramkom Bale’a. Villas-Boas kupował znakomicie (Soldado i Paulinho, ostatnio Capoue); ma wreszcie zawodników gotowych do gry w preferowanym ustawieniu 4-3-3, szybszych i bardziej uniwersalnych niż odchodzący Parker i Huddlestone, ale lata doświadczeń z tą drużyną każą i tym razem postawić na Arsenal. Przy całej fali krytyki, jaka spadała przez ostatnie sezony na Wengera, przy całej tej medialnej łatwiźnie wyliczania niezdobytych trofeów, konstytutywna dla jego najnowszej ekipy była wiosenna passa rozpoczęta wyjazdowym zwycięstwem nad Bayernem – nie było później w Anglii piłkarzy zdobywających punkty z podobną regularnością. Wilshere jest zdrowy, Walcott przedłużył kontrakt, o obliczu klubu stanowi kilku innych młodych Brytyjczyków, do których wypada dodać fenomenalnego Cazorlę. Jeśli w końcu za ich plecami pojawi się defensywny pomocnik z prawdziwego zdarzenia (Luiz Gustavo przeszedł koło nosa), na miejscu Kanonierów przygotowywałbym się do świętowania St. Totteringham’s Day szybciej niż w ostatniej kolejce sezonu. Bez Suareza, oczywiście, którego Liverpool nie sprzeda przecież jednemu z ligowych rywali, za to z młodziutkim Zelalemem – skądinąd kiedy Niemiec się rodził, Arsene Wenger pracował już w Arsenalu…

Tottenham więc raczej na miejscu piątym. Ech, gdyby Gareth Bale został… Gdyby został, to doczekalibyśmy się zmiany północnolondyńskiej hierarchii. Niestety, kolejne wakacje upływają nam pod znakiem godzenia się z odejściem największej gwiazdy, a przygotowania do sezonu komplikują także kontuzje środkowych obrońców. Villas-Boas wie, co robi, ale szansę na tegoroczne sukcesy roztrwonił gdzieś w trakcie poprzednich rozgrywek, gdy po kontuzji Sandro drużyna dramatycznie wytraciła impet. Gdyby była Liga Mistrzów, Bale jeszcze by nie odchodził… ale o tym już mówiłem. Gylfi Sigurdsson jako „dziesiątka”? Kilkudziesięciomeczowy sezon (liga plus Liga Europejska i pozostałe puchary) w dzikiej energii pressingu, z wysoką linią obrony? Jakoś tego nie widzę i myślę, że jeśli i ten sezon zakończy się na miejscu piątym, przyszłoroczna saga transferowa dotyczyć będzie… trenera.

Liverpool Brendana Rodgersa, który będzie dużo cierpliwszy od Tottenhamu w rozgrywaniu akcji (posiadanie piłki jako klucz), tym razem nie zakończy sezonu niżej niż rywale zza miedzy, i to niezależnie od kwestii przyszłości tyleż fantastycznego, co żenującego Suareza. Tym razem zresztą podziwiać będziemy Coutinho, i może też Sturridge’a, którzy wraz z Urugwajczykiem ratowali poprzednie rozgrywki, ale do drużyny przyszli również kolejni uciekinierzy z Hiszpanii: Iago Aspas, Ally Cissokho i Luis Alberto. Rodgers, jak AVB uczeń Mourinho, jak AVB osadził się pewnie w fotelu, ma wsparcie piłkarzy, z charyzmatycznym Gerrardem i zdrowym Lucasem na czele, udało mu się nie sprzedać Aggera, kalendarz gier ułożył się nienajgorzej – będzie okazja rozpędzić się jeszcze bez zdyskwalifikowanego za gryzienie zawodnika, który gdyby nie jeden atak szaleństwa mógł być piłkarzem roku. Oczywiście kolejny sezon z dala od Ligi Mistrzów mocno ograniczył transferowe możliwości (patrz np. porażka z Mchitrianem), ale i tak wolno mieć nadzieję, że fani Liverpoolu najgorsze mają za sobą: powrót na łono elity będzie postępował powoli, ale systematycznie.

Podobnie jak marsz w górę Swansea, która po dwóch zaledwie latach w Premier League sprowadziła na walijską ziemię rozgrywki Ligi Europejskiej. Dla klubu tak niewielkiego, o mikrym budżecie, współzarządzanego przez kibiców (co w oczach wielu z nas czyni go „klubem drugiego wyboru”), sam fakt pozostania na stanowisku jednego z gorętszych nazwisk w trenerskiej Europie, czyli Michaela Laudrupa, jest powodem do optymizmu. A jeszcze wspaniałego przed rokiem Michu uzupełni najlepszy snajper Eredivisie Wilfried Bony… Widziałem Swansea w eliminacjach do Ligi Europejskiej, grającą po ziemi, szybko, z pierwszej piłki i przy dużej wymienności pozycji – była to prawdziwa przyjemność, bodaj większa nawet niż przed rokiem.

Osierocony przez Moyesa Everton również będzie się w tym roku oglądało z przyjemnością, a to za sprawą kochającego techniczną piłkę Roberto Martineza. Tylko czy ta przyjemność przełoży się na wyniki powyżej oczekiwań, których regularnie dostarczał Szkot? O kompetencje menedżerskie niedawnego zdobywcy Pucharu Anglii po degradacji jego podopiecznych z ekstraklasy trwają spory; ja akurat zaliczałem się do obrońców Martineza, ale myślę że ze swoją filozofią gry ubiegłorocznego miejsca Evertonu raczej nie poprawi – choć kilku piłkarzy, jak Ross Barkley, z pewnością na współpracy z nim skorzysta. Zabawne, że tak mam: jak dotąd klub wyłącznie kupuje, i to kupuje dobrze (oprócz wydrenowania Wigan z Alcaraza, Roblesa i Kone, wypożyczono Deulofeu z Barcelony), a ja sobie wyobrażam, jak piłkarzom nauczonym gry bezpośredniej, ktoś zaczyna aplikować tiki-takę i… mam wątpliwości. Choćby taką, że defensywa, będąca siłą Evertonu Moyesa, stanowiła słabość Wigan Martineza. I jeszcze jedną: że Moyes osłabi Everton (Fellaini i może Baines, na celowniku MU), i że w obliczu wzmocnień bezpośrednich rywali miejsce gdzieś w okolicy ósmego okaże się akurat.

Dziewiątą pozycję w tej prowizorycznej tabeli zajmuje Southampton. Pamiętam, jak burzyłem się, kiedy ten klub zwalniał Nigela Adkinsa – była to jedna z wielu moich ubiegłorocznych pomyłek, bo zatrudnienie Mauriccio Pocchetino okazało się świetnym pomysłem. Podobnie, jak pierwsze zakupy, dokonywane przez Argentyńczyka w trakcie tych wakacji (Wanyama z Celticu, na którego nie żałowano pieniędzy, jest może przereklamowany na skutek świetnego meczu z Barceloną, ale już Lovren powinien wzmocnić niepewną chwilami defensywę). Pocchetino jest dawnym podopiecznym Marcelo Bielsy, drużyna gra nowoczesną piłkę, sztukę pressingu opanowała w stopniu jak na Anglię ponadprzeciętnym, rozsądnie się wzmacnia, ma kilka wielkich talentów (Luke Shaw, Lallana, a zwłaszcza Jay Rodriguez, dostrzeżony w końcu nawet przez Roya Hodgsona Rickie Lambert oraz rewelacyjny Schneiderlin, który po kontuzji Sandro zaczął przewodzić w ligowych statystykach wślizgów i odbiorów) – z pewnością o Świętych będę pisał częściej niż dotąd.

Pierwszą dziesiątkę zamyka West Bromwich Albion, prowadzony przez kolejnego z „chłopców” Mourinho, czyli Steve’a Clarke’a. Już przed rokiem sporo namieszali, umiejętnie i głęboko się broniąc, a potem błyskawicznie kontratakując; teraz zapewne będzie podobnie, z tą różnicą, że powróconego do Chelsea Lukaku zastąpi z przodu dobry w okresie przygotowawczym Anelka. Yacoba, Mulumbu czy Olssona również stać byłoby na grę w innych klubach, ale zostali i uprzykrzą życie niejednemu. Krótka ławka każe wróżyć mocny początek i gorszą końcówkę. Idealny środek tabeli.

Dalej mamy Fulham – klub, który nie zmienił wprawdzie trenera, ale zmienił właściciela (poprzedni, Mohamed Al-Fayed, tak naprawdę stworzył jego współczesną markę; nowy jest bogatszy, pytanie, czy nie będzie wyczyniał zdarzających się piłkarskim nuworyszom głupstw, które doprowadziły np. do upadku Blackburn, w świetle dość rozsądnych deklaracji wstępnych można chyba uchylić). Martin Jol skupuje dawnych podopiecznych z Tottenhamu i wie, co robi; komunikat „Keep calm and pass me the ball”, który jego największa gwiazda Dymitar Berbatow umieścił na T-shircie podczas jednego z meczów ubiegłorocznych wydaje się być idealnie adresowany do najnowszego nabytku, również z „kogucią” przeszłością. Czy Adel Taarabt będzie potrafił pozostać „calm”? I co z Darrenem Bentem po roku rozczarowań w Birmingham? Czy Ruiz zamiast błyszczeć od czasu do czasu, odnajdzie regularność? Z pewnością zespół nie odczuje odejścia Schwarzera: grający niegdyś w Ajaksie Sketelenburg będzie jednym z najlepszych bramkarzy tej ligi.

Gdzieś niedaleko Martina Jola widzę jego starego przyjaciela i współpracownika z czasów Tottenhamu, czyli Chrisa Hughtona. Norwich, przez wielu spisywany na straty, umocnił swój stan posiadania w Premier League, ogrywając nawet MU i Arsenal, choć niestety dobrze wypadał głównie u siebie. Gwiazd w tej drużynie nie znajdziecie, solidnego Holta, który przeszedł do Wigan, zastąpili Hooper z Celticu i van Wolfswinkel ze Sportingu Lizbona, pojawił się także przymierzany przed rokiem do Evertonu Leroy Fer, widzowie meczów angielskiej młodzieżówki zapamiętali Redmonda. Przede wszystkim jednak do zdrowia wrócili Ruddy i Turner, więc zespół będzie tracił mniej bramek. W sumie „tisze jediesz, dalsze budiesz”, ta maksyma może przyświecać Norwich Hughtona, bez fanfar i rozgłosu dając pewne utrzymanie.

Fanfary i rozgłos mamy zagwarantowane w przypadku Newcastle. Dodajmy do zdumiewającego właściciela (wyliczenie wszystkich jego wpadek z ostatnich lat zajęłoby nam połowę tego tekstu), równie zdumiewającego dyrektora sportowego Joe Kinneara, którego zatrudnienie wywołało największą bodaj burzę tych wakacji – czy to nie powód, by skreślić Sroki, zwłaszcza że w ubiegłym sezonie niemal do końca musiały się bać degradacji? W tym przypadku myślę jednak, że gorzej niż przed rokiem być po prostu nie może. Alan Pardew, jakkolwiek podminowany przez Ashleya i Kinnaera, pozostaje świetnym fachowcem, a kadra jego zespołu, naszpikowana francuskojęzycznymi gwiazdami, gwiazdkami i gwiazdeczkami (Ben Arfa, Cabaye, Sissoko, sprowadzony teraz ze zdegradowanego QPR Remy), wydaje się zbyt mocna, żeby po raz kolejny plątać się gdzieś w okolicy strefy spadkowej. Z plagą kontuzji, które komplikowały życie np. Ben Arfie i Colocciniemu, ma walczyć znakomita Faye Downey, konsultantka przygotowania fizycznego, która wypracowała sobie niemałą reputację w świecie rugby – wyguglajcie ją sobie, żeby nabrać przekonania, że piłkarze nie będą odpuszczać treningów.

A skoro padło już słowo rugby, to niedaleko jest West Ham Sama Allardyce’a. Ten nie lubi komplikować czegoś, co może być proste: skoro ma już Andy’ego Carrolla, dlaczego nie miałby sprowadzić mu do towarzystwa Stewarta Downinga, którego dośrodkowania stawały się w stawiającym na grę kombinacyjną Liverpoolu coraz bardziej niepotrzebne? Ma też nowego bramkarza, a jakże, z Hiszpanii, ma grupę ligowych wyjadaczy (Kevin Nolan!) – w sam raz na ligowe bezpieczeństwo i wiele dyskusji na temat tnących powietrze łokci.

Aston Villa zatrzymała Benteke i już samo to jest wystarczającym argumentem za utrzymaniem w lidze. Kolejny to rzadki w Premier League przypadek menedżera, który nie bał się postawić na młodych i pomimo marnych początkowo efektów wytrwał przy swoim, mając skądinąd poparcie cierpliwych kibiców. Ambitni, umotywowani chłopcy również stanęli murem za Paulem Lambertem, który oczywiście podczas tych wakacji sięgnął po następnych dwudziestolatków. Pod szkockim menedżerem odrodził się Agbonglahor, mając na drugim skrzydle kompana i rywala w postaci równie chętnie ścinającego do środka Weinmanna, dobrze grali Westwood i Delph, a przede wszystkim jeden z najbardziej niedocenianych na Wyspach bramkarzy – Brad Guzan.

I tak zostaje nam grupa zespołów walczących o utrzymanie, w której niestety wypada umieścić wszystkich beniaminków. Największe szanse na pozostanie w Premier League daję Cardiff, drugiemu w ekstraklasie klubowi z Walii, pod jeszcze jednym szkockim menedżerem i malezyjskim właścicielem. Jeśli idzie o przygotowanie fizyczne do sezonu ponoć nie mają sobie równych, jeśli chodzi o brak kompleksów wśród beniaminków – również. Malky Mackay cieszy się znakomitą reputacją nie tylko jako taktyk, ale także jako przewodnik i wychowawca młodych piłkarzy; wśród nich będzie miał m.in. kupionego na środek obrony Stevena Caulkera. Klub pobił transferowy rekord sprowadzając z Sewilli chilijskiego pitbula, Gary’ego Medela, innym pitbulem w składzie jest oczywiście wciąż głodny sukcesu Craig Bellamy. Także inne gwiazdy na walijskim firmamencie, Kim Bo-Kyung czy Andreas Cornelius, powinny dać radę w Premier League. Jeśli właściciele nie przedobrzą z budzącymi niepokój kibiców zmianami poza boiskiem – da radę cały klub.

Sunderland beniaminkiem nie jest, a z osobowością Paolo di Canio i po przyjściu Giaccheriniego teoretycznie niczego nie powinno się obawiać. Di Canio bywa jednak tyleż porywający, co nieobliczalny – szatnię potrafi zarówno porwać, jak zintegrować przeciwko sobie. Do tego dochodzi skala zmian, jakich dokonał tego lata: prawie połowa pierwszej drużyny musiała odejść (wśród nich znalazł się, niestety, świetny bramkarz Mignolet), a na jej miejsce pojawiło się tyle samo nowych zawodników, wypożyczanych lub bez kontraktów, więc zapewne niechętnie myślących o zapuszczeniu korzeni w północno-wschodniej Anglii, w dodatku głównie z zagranicy, czyli nieprzyzwyczajonych do dzikiego tempa angielskiej piłki.

Niewiarygodne przygody Stoke z Premier League dobiegają niestety końca. Trzeba było Tony’ego Pulisa i jego, ekhm, niepowtarzalnego stylu gry, by zespół z roku na rok w ekstraklasie utrzymywać, ku utrapieniu rzesz estetów i zachwytowi nielicznych freaków, podziwiających zasięg rzutów z autu Rory’ego Delapa. O punkty na Britannia Stadium było ciężko jak cholera, porównania do Wimbledonu sprzed ćwierćwiecza narzucały się same, ale wszyscy na Stoke narzekali, co najwyraźniej zaczęło uwierać zarząd klubu, który uznał, że w takim razie pora na krok w przód, zmianę stylu, i jak to często w takich sytuacjach bywa – zrobił krok wstecz. Kto jeszcze w Premier League zamierza grać w ustawieniu 4-4-2?

Kolejny beniaminek poddawany procesowi rebrandingu to Hull AFC, pardon Hull Tigers. Trenowany przez Steve’a Bruce’a, który z niejednego pieca chleb jadł, spadając i utrzymując się w Premier League, wzmocniony przez dużą grupę ligowych przeciętniaków i talentów niespełnionych, jak Tom Huddlestone, z najlepszym w epoce Championship Robertem Koreniem, wciąż ma skład za słaby na ekstraklasę. Bruce lubi grać trójką obrońców, a ja myślę, że do tego, żeby zostać w Premier League, nie wystarczyłoby ośmiu.

Crystal Palace to Ian Holloway. Media go kochają, ale miłość mediów do utrzymania nie wystarcza. W Premier League dzięki szczęśliwym play-offom, bez Zahy, który odszedł do MU, za to z Chamakhem (czy to aby wzmocnienie? – powiedzcie sami, kibice Kanonierów), z młodymi Jose Campaną i „Joniestą”, czyli Jonathanem Williamsem, nadal chcą stawiać na grę ofensywną. Lubię ich za to, boję się jak cholera ich pierwszego meczu – z Tottenhamem rzecz jasna – ale myślę, że dobry początek nie będzie oznaczał szczęśliwego zakończenia.

PS Pierwsze trzy akapity powyższego wpisu powstały dla portalu „Krótka piłka”, który siłami swoich współpracowników przygotował swój przedsezonowy „skarb kibica” Premier League. Polecam go gorąco, podobnie jak pracę zbiorową dziennikarzy „Guardiana”, i, oczywiście, zapraszam do regularnych rozmów o angielskiej piłce na blogu „Futbol jest okrutny”. Do maja trochę nam zejdzie.

Pochwała zdrowego rozsądku

Wszystko mi się podoba w tej decyzji. Nawet jeśli miałaby nie gwarantować natychmiastowych sukcesów. Ale zaraz, chwileczkę: właściwie dlaczego miałaby ich nie gwarantować?

Po pierwsze, wiadomo już, że za zatrudnieniem Davida Moyesa przez Manchester United stali Alex Ferguson i Bobby Charlton; że Moyes był ich kandydatem. Jak nie przymierzając z ks. Adamem Bonieckim i Piotrem Mucharskim, a wcześniej z Jerzym Turowiczem i ks. Bonieckim – jesteśmy świadkami zmiany aksamitnej, namaszczenia, przekazania pałeczki, które odbywa się w rodzinnej atmosferze.

Po drugie, nie padło na celebrytę. Manchester United, jeden z najpotężniejszych klubów świata, nie zdecydował się na bycie jeszcze jednym elementem w imponującym skądinąd CV Jose Mourinho. Portugalczyk szkoleniowcem jest wybitnym, a marka MU znakomicie kojarzy się z marką Realu, Interu czy – dzięki sukcesom, które rozpoczął Mourinho – także Chelsea. A jednak marka tego trenera – przynajmniej od czasu palca włożonego w oko Tito Vilanovy – przestała się kojarzyć z MU. Już wtedy mówiono, że Wyjątkowy stracił właśnie szanse na pracę w tej części Manchesteru, jak się okazało – słusznie. Rekomendując swojego następcę sir Alex mówił w pierwszym rzędzie o jego prawości i uczciwości, później zaś o silnym etosie pracy, i dodawał, że już w 1998 roku chciał uczynić go asystentem menedżera. Sir Bobby dodawał jeszcze kategorię lojalności i podkreślał wieloletni staż Moyesa w Evertonie (jedenaście lat, związanych niemal wyłącznie z brakiem funduszy na transfery i koniecznością wyprzedawania najlepszych piłkarzy). Każdy klub, nie tylko Manchester United, potrzebuje stabilności. Każdy klub potrzebuje szkoleniowca, który nie uważa się za większego niż klub.

Po trzecie, Moyes potrafi pracować jak Ferguson. Jednym ze słów-kluczy do sposobu rządzenia klubem przez sir Alexa była kontrola. Szkot nie pracował wyłącznie z pierwszą drużyną, nie poprzestawał na pilnowaniu kwestii transferowych. Niemal od pierwszych dni kariery trenerskiej w Szkocji przyglądał się uważnie drużynom młodzieżowym swoich kolejnych zespołów, planując ich ewolucję na kilka lat do przodu. W niektórych klubach owoce tej pracy spijali dopiero następcy. W Manchesterze, gdzie pierwsze sezony były mocno nieudane i gdzie (przypomnijmy słynny mecz pucharowy z Nottingham Forest ze stycznia 1990) blisko było zwolnienia go z pracy, właśnie dojrzewające na zapleczu złote pokolenie Giggsów, Neville’ów, Scholesów, Buttów czy Beckhamów było silnym argumentem na rzecz niewyrzucania go z pracy. O tym, jak umiejętnie Moyes wprowadzał do gry Rooneya, potem Colemana i Rodwella, ostatnio Barkleya, można by napisać niejedno; napomykał o tym zresztą dziś Bobby Charlton. Podobnie jak o niezwykle inteligentnym sposobie funkcjonowania na rynku transferowym: nosie do tych wszystkich Cahillów, Artetów, Fellainich, Jagielek czy Bainesów.

Po czwarte, Moyes – podobnie jak sir Alex – nie kombinuje nadmiernie, jeśli idzie o taktykę. Everton w pewnym sensie gra najprostszy futbol świata, oparty na świetnym przygotowaniu fizycznym, umiejętności gry skrzydłami i rotowaniu zawodników grających z przodu (kapitalną analizę jego przyzwyczajeń i metod treningowych znajdziecie tu). Walka do końca, wola zwyciężania, nieodpuszczanie, charakter – kibice Manchesteru United świetnie pamiętają te cechy z ubiegłorocznego spotkania z Evertonem, zakończonego remisem 4:4 mimo dwubramkowej przewagi MU; spotkania, które może przypieczętowało fakt, że tytuł trafił wówczas do „hałaśliwych sąsiadów”.

Po piąte, Moyes zjadł zęby w tym fachu. Jest, jak Ferguson, przywiązanym do detali pracoholikiem, często jeżdżącym na mecze rywali zamiast jak inni oglądać je w telewizji. Do klubu przyjeżdża pierwszy, wyjeżdża ostatni. Ma 50 lat – nie jest młodzieniaszkiem, a jako kandydata do pracy w MU wymieniano go od lat (także na tym blogu). Owszem, nie był dotąd pod tak gigantyczną presją mediów, nie grał w Lidze Mistrzów i owszem: nie kierował dotąd największymi z największych, ale część z nich jednak przeszła przez jego ręce (młody Rooney, starzy Philip Neville czy Saha). Przede wszystkim zaś: najwięksi z największych nauczyli się bać meczów na Goodison Park. Everton Moyesa należał do najbardziej niewygodnych rywali w Premier League, wszystko jedno czy dla MC, Chelsea, Arsenalu, Liverpoolu, czy dla MU wreszcie. Respektu w szatni z pewnością kolejnemu Szkotowi na Old Trafford nie zabraknie, podobnie jak merytorycznego wsparcia sztabu szkoleniowego podczas meczów Champions League. Sprawa Rooneya? Konfrontacja ze swoim starym szefem może być dla Anglika wymarzonym nowym początkiem w MU; jeśli zaś nie – odejście z klubu będzie zdecydowanie sprawniejsze i bardziej naturalne niż byłoby przy Fergusonie.

Po szóste, Moyes pozostanie sobą. Tak samo jak sobą pozostał sir Alex Ferguson, mimo iż gdy przychodził na Old Trafford, na korytarzach unosił się charakterystyczny aromat fajki Matta Busby’ego, a i Bobby Charlton miał w klubie niemało do powiedzenia. Przybysz z Aberdeen ucinał sobie z nimi uprzejme pogawędki, Busby’emu poświęcał poranne pół godziny, ale… robił swoje, a oni pozwalali mu robić swoje. Ta lekcja została już odrobiona, w tym sensie myślę, że moi znakomici koledzy Rafał Stec i Michał Pol niesłusznie podejrzewają, że Ferguson może nadal kierować klubem z tylnego siedzenia, zabierać głos w sprawach transferów, a nawet taktyki. Nie z takiej gliny lepiono ludzi tamtego pokolenia, znakomicie wiedzących, kiedy „trzeba się wycofać z arenki”, ale wiedzących też, że chodzi o coś więcej niż własne ego. To, że sir Alex nikomu nie pozwalał na wtrącanie się w jego pracę i z pewnością sam czegoś podobnego nie będzie robił, jest kwestią zasad. Tak się po prostu nie da pracować w żadnym klubie, ba: w żadnej firmie. Podwładni zwietrzą natychmiast to, że prawdziwe decyzje zapadają gdzie indziej i zniszczą malowanego szefa. Fergusonowi zbyt zależy na klubie (nikt nie jest ważniejszy niż klub, powtórzmy raz jeszcze), żeby się wtrącać w robotę Moyesa.

Nie twierdzę, że będzie to łatwe. Nie twierdzę, że sam Ferguson myśli o emeryturze ze spokojem, ale to już zupełnie inny temat (duży tekst o sir Alexie przygotowuję zresztą do najbliższego numeru „Tygodnika Powszechnego”). Twierdzę jednak, że wszystkie kategorie, przy pomocy których można było opisywać tamtego szkockiego trenera w 1986 roku, znajdują zastosowanie do tego Szkota z 2013 r. To tak proste, że aż nie do uwierzenia: w tej jednej kwestii do piłki nożnej wrócił zdrowy rozsądek, by posłużyć się frazą Gary’ego Neville’a. Decydując o przyszłości przedsiębiorstwa, którego wartość giełdowa przekracza trzy miliardy dolarów, kierowano się… systemem wartości.

Precz z piłką nożną

Do premiery książki miesiąc, więc liczę na Waszą wyrozumiałość: powoli wszystko zaczyna mi się z nią kojarzyć. Inna sprawa, że promowana jest m.in. frazą: „Wiecie, jak to jest żyć z perspektywą wykitowania podczas meczu, w dodatku perspektywą naukowo potwierdzoną? Dlaczego ministerstwo zdrowia, a niechby nawet ministerstwo sportu nie informuje, że oglądanie Tottenhamu może być przyczyną wielu groźnych chorób?”. Kiedy ćwierknąłem po meczu, że jestem umęczony kibicowaniem tej drużynie, mój tajmlajn zaczął się uginać od podobnych wyznań fanów Liverpoolu, Newcastle, Reading, a nawet Chelsea i Arsenalu. „Ja się dzisiaj tyle nacierpiałem, że nie zauważyłem słońca, które ponoć wylazło, jak ludzie wkoło gadają. Precz z piłką nożną” – dopisał się Rafał Stec. „Naturalny stan kibica to gorzkie rozczarowanie, niezależnie od wyniku meczu” – to niezawodny w tym kontekście Nick Hornby. Spotykałem wiecznie sfrustrowanych kibiców Barcy i Realu, MU i MC, Chelsea i Arsenalu (choć dziś przede wszystkim nie chciałbym być w skórze fanów QPR, które przez dobrą godzinę grało w dziesiątkę, wyszło na prowadzenie na pięć minut przed końcem po pięknym golu Remy’ego i straciło zwycięstwo w 94. minucie; o tym, co się wydarza w „Fergie Time”, też nastukałem całkiem sporo). Za każdym razem kontekst był zapewne inny – gdzieś niewygrana drugi raz z rzędu Liga Mistrzów, gdzieś przedwczesne odpadnięcie z tejże, gdzieś wypuszczona szansa na mistrzostwo, gdzieś zastąpienie wystarczająco dobrego trenera trenerem, który okazał się beznadziejny, itd., itp. – samą wyliczanką powodów do utyskiwania na pieski los kibica mógłbym zająć Wam resztę wieczora.

Może zresztą nie ma powodów do aż takiego desperowania. Tottenham grający z Evertonem bez Bale’a, Lennona i Defoe’a; grający kilkadziesiąt godzin po wyczerpującym spotkaniu z FC Basel, w którym również trzeba było gonić wynik, zdołał zremisować mecz, o którego wynik drżałbym także przed rozpoczęciem sezonu. Owszem: żegnam się od jakiegoś czasu z marzeniami o powrocie do Ligi Mistrzów, ale nie z powodu remisu z Evertonem. Punkty, których zabraknie, potracono już na starcie rozgrywek – zwłaszcza w ostatnich minutach meczów z Newcastle, WBA, Norwich… Jeżeli z czegoś się składa klubowe DNA, to właśnie z trwonienia ciężko zazwyczaj wypracowywanej przewagi i wywracania się na ostatniej prostej. „Okropnie źle znoszę moment, w którym moja drużyna obejmuje prowadzenie – zapisałem w innym miejscu książki – kiedy za chwilę je straci, będzie bardziej bolało”. Nic dziwnego więc, że gdy dzisiejszego popołudnia Adebayor wyprowadził drużynę na prowadzenie już w 34. sekundzie, strzelając najszybszego gola w tym sezonie Premier League, moje nienajlepsze przeczucia co do wyniku końcowego jeszcze się pogorszyły. „Oczywiście za wcześnie”, pomyślałem…

Miałem jednak nie desperować. Miałem zauważyć np., że mimo wspomnianych wyżej nieobecności i zmęczenia, drużyna radziła sobie nieźle. Że Adebayor – wreszcie! – zaczął trafiać i generalnie grać coraz lepiej. Że za jego plecami bardzo przyzwoicie radzili sobie również skuteczny ostatnio Sigurdsson, a zwłaszcza Lewis Holtby, którego skuteczność podań – 92 proc. – musiała imponować, zważywszy na fakt, ile z nich służyło przyspieszaniu gry i było odgrywanych bez przyjęcia. Że w ogóle statystyki wyglądały nieźle: posiadanie piłki 62-38, podania: 516-309, precyzja tychże: 87-69, strzały 20 (w tym celnych 7) do 9 (celnych 4). Ależ te statystyki potrafią kłamać… Jeśliby je pominąć, należałoby z tego spotkania zapamiętać ledwo zipiących Dembele i Parkera – niby starających się jak zawsze, ale tym razem o ułamek sekundy spóźnionych z próbą strzału czy podaniem, czego efektem były – również do zapamiętania – te wszystkie malownicze przejawy irytacji Kyle’a Walkera, ganiającego wzdłuż linii bocznej, żeby złapać niecelnie zagrywane piłki, albo rozkładającego bezradnie ręce, bo się podania nie doczekał. Zresztą wśród statystyk należałoby również uwzględnić fatalne rzuty rożne gospodarzy, wyłapywane z jednym wyjątkiem przez Tima Howarda albo wybijane przez obrońców. Jeśli o rzutach rożnych mowa: czyżby Tottenham przestał ćwiczyć obronę przed nimi na treningach? W ostatnim czasie traci w ten sposób gola za golem.

Ach prawda, miałem nie desperować. Wypada docenić walkę do końca. Wypada pochwalić zmiany, których dokonał AVB – ja wiem, że Huddlestone jest wolny i do gry pressingiem nie bardzo się nadaje, ale jeśli chodzi o wizję i zasięg jego podań wciąż pozostaje wśród najlepszych graczy Premier League (a i Tom Carroll nie traci głowy, kiedy ma futbolówkę przy nodze). Ci, którzy buczeli, kiedy Portugalczyk zdejmował Moussę Dembele i wprowadzał na jego miejsce grzejącego ostatnio ławę Anglika, powinni się przyznać do błędu.

Miałem nie desperować także dlatego, że graliśmy z Evertonem – drużyną, która nawet bez Fellainiego i Pienaara potrafi uprzykrzyć życie każdemu. Niezrażeni fatalnym początkiem, wślizg za wślizgiem i podanie za podaniem goście byli jak to zwykle oni: szybsi, agresywniejsi w walce o piłkę, operujący prostszymi środkami. Bramka dla nich wisiała w powietrzu jak Jagielka na ramionach Vertonghena. Mirallas, kolejny, cholera, znakomity Belg, tuż po przerwie strzelił drugą – chciałoby się rzec – w stylu nieobecnego Bale’a. Nieźle radził sobie młody Barkley, asekurowany w drugiej linii przez Heitingę, David Moyes zaimponował wprowadzeniem na drugą połowę Jelavicia, a Anichebe nie odpuścił Dawsonowi ani przez moment (gdyby lepiej strzelał, albo gdyby Lloris nie wykazał się w końcówce klasą, Nigeryjczyk byłby bohaterem meczu).

Że niby miałem nie desperować? Sprawozdawca „Independenta”, jakbyście nie wiedzieli, uznał to spotkanie za jeden z meczów sezonu, ze wszystkim, co najatrakcyjniejsze w Premier League: „Był szybki gol, kontrowersyjny gol, piękny gol i gol w końcówce – pisał. – Obie strony wychodziły na prowadzenie. Futbol był szybki, zacięty, siłowy i waleczny. Było nawet furiackie rzucanie piłką” – to ostatnie w wykonaniu wspomnianego Walkera, po niecelnym podaniu Holtby’ego. Jako arcymistrz złudnych pocieszeń znajduję jednak coś lepszego niż zdania Jacka Pitta-Brooke’a: jak już Arsenal zagra ten mecz zaległy i przeskoczy nas w tabeli – powiadam sobie – to on będzie w mniej komfortowej psychicznie sytuacji ściganego.

Tak czy inaczej, to jeszcze trochę potrwa. Jestem kibicem Tottenhamu, co oznacza, że ciągu minionych dwudziestu pięciu lat, ze dwadzieścia trzy razy nie miałem naprawdę udanej końcówki sezonu. Przywykłem, jednym słowem, a jutro – podczas derbów Manchesteru – nie będę musiał o tym myśleć. „Precz z piłką nożną”, dałem tytuł. Najgorsze w kibicowaniu jest to, że nie przetrwa doby.

Sędziowie i skrzydła

Nie znoszę pisać o błędach sędziów. Z mnóstwa powodów, które pewnie niejeden raz tu wyliczałem. Po pierwsze: mówiąc o błędach sędziów uruchamia się często logikę linczu, która niejednego arbitra zmusiła do przedwczesnego zakończenia kariery. Po drugie: chodzi właśnie o błędy, mniej lub bardziej trywialne pomyłki z tej samej kategorii, co – powiedzmy – pudło będącego już sam na sam z Czechem Valencii w ostatniej minucie meczu Chelsea-Manchester United albo Sterlinga na początku drugiej połowy derbów Liverpoolu. Mark Clattenburg nikogo nie chciał dziś okraść ani oszukać, nie uczestniczył w żadnym perfidnym spisku z Alexem Fergusonem, nie jest wynajmowany przez żadną „Fergie Association”, z pewnością chciał poprowadzić mecz jak najlepiej. Sędzia jest jak saper nie dlatego, że myli się raz, bo jak wiemy, zdarza mu się to znacznie częściej, ale dlatego, że paskudny fach wykonuje. Po trzecie bowiem, dostrzeżenie wielu kontrowersyjnych sytuacji, które proszą się o jego interwencje, nam – siedzącym przed telewizorami – zajmuje nieraz kilka powtórek w zwolnionym tempie. On ma ułamek sekundy. Podczas mundialu w RPA Michał Pol uczestniczył w zorganizowanych przez FIFA testach, podczas których dziennikarzom pozwolono pobiegać z chorągiewką przy linii, przy ogłuszającym ryku dobiegających z głośników wuwuzeli: szczerze przyznał, że nie uznał prawidłowo strzelonego gola, a i przy trafnie zinterpretowanych spalonych zgadywał. Po czwarte (to już argument pozaracjonalny): żywię metafizyczne przekonanie, że wpadki sędziów zerują się na koniec sezonu, to znaczy co straciłeś w dzisiejszym meczu, odzyskasz za kilka tygodni lub miesięcy. Po piąte, za część błędów arbitrów odpowiedzialni są piłkarze: gdyby sami starali się grać fair, nie próbowali oszukiwać i wymuszać korzystnych decyzji, nie dochodziłoby do takich sytuacji jak ta dzisiejsza z Torresem. Przepisu o karaniu żółtą kartką za wymuszanie faulu nie wymyślono przecież, kiedy w XIX-wiecznej Anglii i Szkocji zabrano się za kodyfikowanie piłki nożnej – to wynalazek zdecydowanie XXI-wieczny. Hiszpan, owszem, został zahaczony przez Evansa, ale padał jak łan zboża po spotkaniu z kombajnem Bizon. W meczu Evertonu z Liverpoolem nurkował nawet Phil Neville…

Żeby było jasne: sam pamiętam Markowi Clattenburgowi niejedno (to on nie uznał gola Pedro Mendesa na Old Trafford w 2005 roku, pamiętam też, jak posypał się podczas derbów Liverpoolu w 2007 roku, kiedy – namówiony przez Stevena Gerrarda – zmienił kolor kartki i wyrzucił Hibberta z boiska, a potem nie pokazał czerwonej kartki Kuytowi za faul na Neville’u i nie podyktował karnego dla Evertonu; nie wiem, czy od tamtej pory prowadził jakiś mecz tej drużyny). Dziś dwie, a może trzy spośród jego ważnych decyzji okazały się nietrafione: z pewnością ta o drugiej kartce dla Torresa i z pewnością ta o uznaniu bramki Hernandeza, być może również ta o kolorze pierwszej kartki dla hiszpańskiego napastnika (za ostre wejście w Cleverleya, tuż przed przerwą). Z pewnością ekipa Chelsea ma prawo czuć się sfrustrowana. Ja także jestem sfrustrowany, że muszę o tym wszystkim pisać (a mógłbym jeszcze o wrzucaniu na boisko monet, a nawet fragmentów siedzeń przez fanów ze Stamford Bridge i najprawdopodobniej spowodowanego tym urazu jednego ze stewardów, a także o skardze Chelsea na obraźliwe ponoć wypowiedzi sędziego pod adresem dwóch jej piłkarzy).

O ileż lepiej byłoby zająć się przecież po prostu piłką nożną. Kolejnym pięknym golem Juana Maty na przykład. Albo lepiej: rozmową o grze skrzydłami. Przed meczem z Chelsea Alex Ferguson jak zwykle próbował psychologicznych sztuczek, mówiąc, że za czasów Mourinho ta ekipa była dużo silniejsza, ale daleko istotniejsze wydały mi się jego rozważania na temat odchodzenia Manchesteru United od gry dwójką skrzydłowych. Sam jestem na tyle dorosły, żeby pamiętać wszystkie niemal konstelacje bocznych pomocników z Old Trafford, z Giggsem, Sharpem czy Kanczelskisem, Poborskym i Beckhamem na przykład. Owszem, piłka się zmieniła: David Pleat tłumaczył w BBC, że szeroką grę mogą zapewnić zarówno atakujący boczni obrońcy (coś takiego mogliśmy oglądać np. podczas meczu MU z Bragą), jak schodzący do boków napastnicy. Szukając na boisku miejsca zarówno dla Kagawy, jak dla Rooneya i van Persiego, naturalne wydaje się przestawianie Czerwonych Diabłów w „diament”. Tyle że mając w perspektywie spotkanie na Stamford Bridge, z niepokonaną dotąd Chelsea i jej fenonenalnym tercetem Hazard-Oscar-Mata operującym przed dwójką defensywnych pomocników – ręka w górę, kto się spodziewał, że przeciwko liderowi tabeli MU wyjdzie z Ashleyem Youngiem i Valencią obok Cleverleya i Carricka? Owszem, nawet Tottenham przed tygodniem zdołał pokazać, że kiedy fenomenalna ofensywa Chelsea traci piłkę, kontratakujący rywal ma więcej miejsca niż powinien, ale żeby myśleć o kontratakowaniu należałoby najpierw zabezpieczać tyły… Owszem, warto atakować stroną Ashleya Cole’a

(zobaczcie, gdzie skrzydłowi MU przyjmowali piłkę – Young jednak częściej schodził do środka). W moim przekonaniu jednak Ferguson podjął spore ryzyko – jego piłkarze wprawdzie zaczęli świetnie, ale gospodarze odzyskali inicjatywę i po 50 minutach wcale nie zanosiło się na zwycięstwo gości. Szkoda, że o tym nie porozmawiamy.

Angielska piłka. Ziew. Błędy, panie. Ziew. Bramkarz wypuszczający piłkę z rąk albo piąstkujący nie w bok, tylko dokładnie przed siebie, gdzie na linii pola karnego czyha ktoś na okazję do strzału. Obrońcy, którzy kompletnie odpuszczają krycie przy rzucie wolnym. To oczywiście już mecz wcześniejszy, derby Liverpoolu. Tu również gra skrzydłami w roli głównej: zobaczcie, ile razy próbowali dośrodkowywać zawodnicy Evertonu.

Przyznaję: oglądało się to wszystko fantastycznie, ale ile naszych emocji wzięło się z niewymuszonych błędów drużyn, którym się dziś przyglądaliśmy? Że Tottenham sprawi swoim fanom jazdę bez trzymanki, można było być pewnym po pierwszych 45 minutach, które zakończyły się dwubramkowym prowadzeniem drużyny Villas-Boasa, ale powiedzmy, że taka jego uroda. Co jednak ze spotkaniem Everton-Liverpool? Gdzie się podziała filozofia posiadania piłki trenera gości? Ile zdumiewających pomyłek popełnili jego piłkarze, zwłaszcza młody Wisdom, kompletnie nieradzący sobie z Mirallasem (skrzydła!)? O tym też chciałoby się porozmawiać – cóż, skoro tematem dnia znów stał się Luis Suarez, idiotycznie prowokujący rywali po strzeleniu pierwszej bramki („nurkował” przed ławką rezerwowych Evertonu) i brutalnie, być może na czerwoną kartkę faulujący Distina, a zarazem zasługujący na zwycięskiego gola w ostatniej minucie. Miało nie być o sędziach, wiem, ale tam z kolei nie było spalonego…

Belgia górą

Zawsze mi się wydawało, że Everton tak naprawdę zaczyna rozgrywki ligowe gdzieś około listopada. Około listopada, a nawet czasem jeszcze później, w styczniu, kiedy ściąga na kilkanaście meczów jakiegoś niezatrudnionego akurat w MLS Amerykanina albo wynajduje sobie napastnika, który zaczął się właśnie sprawdzać w lidze szkockiej. Czy naprawdę mamy dziś 20 sierpnia i piłkarze Davida Moyesa zakończyli pierwszy mecz w Premier League?

Zostawmy te żarty, zwłaszcza że przydadzą się nam na rozmowy o Wigan, które wchodzi w sezon jeszcze później, w okolicy marca. Zostawmy je, bo zasłużone zwycięstwo gospodarzy nad Manchesterem United nie zasługuje na podśmiechujki. Powinniśmy raczej bić brawo dla Moyesa i jego piłkarzy: za znakomitą grę w obronie (spójrzcie, jak wypychali gości z własnego pola karnego – na 172 podania MU w tzw. Attacking Third, tylko dwa przeszły przez szesnastkę Tima Howarda), za nieustępliwość w pomocy i za odwagę w atakowaniu.

W pierwszej połowie tylko bardzo dobra postawa Davida de Gei w bramce pozwoliła wicemistrzom Anglii obronić wynik bezbramkowy, po przerwie Hiszpanowi pomogła jeszcze poprzeczka, ale przy kolejnej akcji Fellainiego był już bezradny.

Spójrzcie z kolei, jak wykonywali rzuty rożne piłkarze Evertonu: wszystkie były bite w pole bramkowe, z nastawieniem na błąd golkipera, w końcu w tym kotle Belg znalazł sobie drogę do siatki – wcześniej zaś udanie zgrywał do Osmana i w ogóle był utrapieniem odpowiadających za defensywę piłkarzy MU.

Ustawiony teoretycznie tuż za Jelaviciem, ale wracający często na własną połowę begijski pomocnik konfundował Cleverleya i Scholesa, ale przede wszystkim biednego, tworzącego parę stoperów z Vidiciem i bezradnego przy ogromnym rywalu Carricka. Innym z bohaterów gospodarzy był prawy obrońca Tony Hibbert, bez problemów radzący sobie z Patricem Evrą (czy nie czas na znalezienie Francuzowi dublera albo wręcz następcy? czy świetnym kandydatem nie byłby tu kolejny z gwiazdorów Evertonu, Leighton Baines?), dobrze radzili sobie także Pienaar oraz Distin i Jagielka, Osman i Jelavić. Napisałem „bohaterów” i „gwiazdorów”? Zabawne, jak te słowa nie pasują do klubu, w którym bohater i gwiazdor jest zwykle zbiorowy.

W Manchesterze United patrzyłem przede wszystkim na Kagawę – i nie byłem rozczarowany. Współpraca Japończyka z Rooneyem układała się dobrze, do celności podań nie można się było przyczepić (zwłaszcza do tego, po którym strzał Cleverleya blokował przed linią bramkową Jagielka), ba: Kagawa miał nawet szansę na zdobycie wyrównującej bramki po tym jednym jedynym udanym podaniu w tym meczu Robina van Persiego. W końcówce goniący wynik MU grał z van Persiem, Rooneyem i Kagawą z przodu, utwierdzając mnie jedynie w przekonaniu, że znaleźć miejsce na boisku dla całej trójki nie będzie łatwo. Dziś po wejściu Holendra Anglik zszedł na prawą stronę, a Japończyk pozostał nieco cofnięty; trochę szkoda Rooneya na atakowanie z flanki.

W sumie: nadzwyczaj miły poniedziałkowy wieczór z Premier League taką, jaką lubimy, czyli otwartą, ofensywną, pełną zaangażowania. A że wczoraj podkreślałem coraz większą rolę w rozwoju angielskiej piłki przybyszów z Hiszpanii, dziś muszę dodać jeszcze jedną nację: Belgów. Mignolet, Kompany, Vermaelen, Dembele, Hazard, Fellaini, Lukaku, doprawdy, najwyższy czas na debiut Verthongena…

PS Toczył się pod poprzednim wpisem spór o Joe Allena. Wrzuciłem na Twittera obrazek podsumowujący jego grę z WBA, tu dopisuję jeszcze liczby, których obrazek nie mieści. 65 celnych podań z 68 (96 proc.), z czego połowa do przodu (23 na 24 w strefie obronnej WBA), wszystkie 8 długich znalazło swój cel. Do tego trzy udane wślizgi. Najlepsze statystyki w klubie, a przypomnę, że kilka z tych podań było podaniami „przedostatnimi”; dzięki podaniom Allena Gerrard czy Johnson dogrywali piłkę do Suareza. Co było do udowodnienia 😉

Przewodnik po Premier League v 5.0

Najgorszy od dwudziestu lat sezon Alexa Fergusona? Najlepszy od dekady Arsene’a Wengera? Roman Abramowicz w jakże przewidywalnym ataku niecierpliwości pozbywający się Roberto di Matteo? Umiarkowany sukces nowego projektu Brendana Rodgersa i kompletne fiasko nowego projektu Andre Villas-Boasa? Spadek wszystkich trzech beniaminków po tym, jak przed rokiem wszyscy trzej się utrzymali? Przyznam, że nigdy jeszcze nie siadałem do pisania zapowiedzi nowego sezonu z podobną niepewnością co do własnych przewidywań, ale zarazem ze swobodą ich formułowania. W końcu spektakularne pomyłki są jedyną rzeczą, której można być pewnym podczas tej zabawy – inne elementy, np. wpływ na postawę poszczególnych drużyn udziału ich gwiazd w mistrzostwach Europy czy igrzyskach olimpijskich (dostałem po łapach za pisanie „olimpiada”, więc postaram się oduczyć), o styczniowo-lutowym Pucharze Narodów Afryki nie wspominając, kontuzje i dyskwalifikacje (jak wyglądałby poprzedni sezon Liverpoolu bez afery Suareza?) albo niedomknięte jeszcze okienko transferowe, pozwalają w gruncie rzeczy bawić się konwencją typowania serio. No bo jak tu np. rozpisać sezon Tottenhamu: z Modriciem czy bez (raczej bez…)? Z Adebayorem może? Z jakimś innym napastnikiem? No ale jakim, do cholery?

Zacznijmy jednak. Zacznijmy, w historii tego bloga już po raz piąty. Zacznijmy od niekontrowersyjnej tezy, że największe szanse na mistrzostwo Anglii ma… mistrz Anglii Manchester City. Z mnóstwa powodów, i nawet pomijając te czysto ekonomiczne. Po pierwsze, znakomity skład, w którym z supergwiazdami ofensywy pracują zabezpieczający tyły zawodnicy nieco bardziej low profile – tacy np., jak klubowy kapitan Vincent Kompany, który skądinąd podpisał właśnie nowy, sześcioletni kontrakt. Po drugie, skład już ze sobą zgrany, by tak rzec: sprawdzony w bojach, wzmocniony niejednym przełamanym kryzysem, z etosem zwyciężania w ostatnich sekundach i wbrew wszelkim spodziewaniom. Takie coś, co przeżyli zawodnicy MC w ostatnich sekundach poprzedniego sezonu (a wcześniej m.in. w końcówce meczu z Sunderlandem) naprawdę integruje i tworzy atmosferę. Po trzecie, skład niewypalony i mający apetyt na kolejne sukcesy – w tym kontekście zwłaszcza drugie podejście do Ligi Mistrzów powinno być interesujące. Po czwarte, z Tevezem w końcu skupionym na grze w klubie, a nie na snach o powrocie za ocean (ile daje Argentyńczyk drużynie, nie tylko wykańczając akcje, ale przede wszystkim tytanicznie pracując na ich wykończenie, zobaczyliśmy w niedzielę podczas meczu o Tarczę Wspólnoty). Po piąte, z Yaya Toure, jednym z najwybitniejszych piłkarzy tej ligi – a dodajmy jeszcze Aguero, Silvę, Nasriego; dodajmy Joe Harta w bramce, dodajmy szeroką kadrę, której wiele ważnych postaci to normalni faceci jak Milner czy Barry, pogodzeni z faktem, że czasem gra się 90 minut, a czasem wcale. Brak spektakularnych transferów zapisuję raczej na plus, Jack Rodwell z pewnością zagra w Premier League więcej niż feralne trzynaście minut Hargraevesa. Po szóste wreszcie, dodajmy pięcioletni kontrakt, a więc względne bezpieczeństwo Roberto Manciniego – oddajmy zresztą szejkom, że w roli właścicieli klubu zachowują się dość racjonalnie, czyli wykazują się cierpliwością w stosunku do szkoleniowca.

Drugie miejsce w mojej tabeli zajmuje… hmm… pracodawca Robina van Persiego. Nowy pracodawca, bo do środowego wieczora byłem przekonany, że wicemistrzem może być Arsenal. Otóż tak właśnie: zanim jeszcze Holender przeniósł się do Manchesteru United, byłem zdania, że to może być TEN sezon Kanonierów. Wenger wreszcie zaczął kupować, i to kupować dobrze: ma nie tylko szybkiego Podolskiego i doskonale grającego głową Giroud, ale przede wszystkim Santiego Cazorlę, kolejnego na Wyspach hiszpańskiego magika – piłkarza z rzędu tych, których (przy całej sympatii do robiącego co może Artety) po odejściu Nasriego bardzo w tym zespole brakowało. Dodajmy: piłkarza w pełni swoich możliwości, a nie takiego, na którego rozwój trzeba pracować rok-dwa; piłkarza, który może grać zarówno za napastnikiem, jak na obu skrzydłach ataku, a więc dającego Wengerowi wyborne możliwości manewru. Owszem, podzielam pogląd, że to Cazorla może być najlepszym transferem tego lata. A jeśli jeszcze w końcu wyleczy się Jack Wilshere (w końcu się wyleczy, prawda?)… Doprawdy, kolejny raz czytam zdumiewające oświadczenie van Persiego, że nie zgadza się z metodami, jakimi klub zamierza kroczyć naprzód, i przecieram oczy: jakież mogą być lepsze sposoby od uzupełniania kolejnych pokoleń znakomitej młodzieży zawodnikami sprawdzonymi już w innych ligach, ale ewidentnie pasującymi do koncepcji menedżera? Gdybyśmy po prostu do ubiegłorocznej kadry Arsenalu dołożyli piłkarzy sprowadzonych w lecie, gdyby van Persie czy Song nie odchodzili, a Wilshere wrócił około października, to zważywszy jeszcze na fakt, że klub zatrudnił Steve’a Boulda jako trenera od gry defensywnej, obstawiłbym wicemistrzostwo i świetny sezon Kanonierów. Bez van Persiego tragedii nie będzie, Wenger zdążył przygotować plan B – ale plan, który wystarczy na trzecie miejsce.

Drugie zajmie więc Manchester United, czyli walka o tytuł i tym razem odbędzie się przede wszystkim nad rzeką Irwell… Napisałem to zdanie i od razu mam wątpliwości. Transfer van Persiego nie był przecież tym, którego ta drużyna potrzebuje najbardziej: nieustannie uważam, że najbardziej przydałby się jej kreatywny rozgrywający w stylu Wesleya Sneijdera i jakoś nie mogę uwierzyć, że Alex Ferguson zamierza obsadzić w tej roli Kagawę. Japończyk powinien operować raczej tuż za wysuniętym napastnikiem – ale czy nie będzie w ten sposób wchodził w buty Rooneya? Tak, wiem: menedżer MU jako mistrz rotowania piłkarzy wątpliwość tę z pewnością uchyli, jak w połowie ubiegłego sezonu uchylił pytanie, kto zastąpi Paula Scholesa po prostu odwołując Rudzielca z emerytury. Trudno jednak uznać to rozwiązanie za długofalowe. W sumie: przy wszystkich zaletach tego zespołu, przy talentach Rooneya i van Persiego (wystarczą za pół drużyny, zwłaszcza chcąc się odegrać po rozczarowującym Euro) i eksplodującego w minionym roku Welbecka, przy atakujących z boku Nanim, Valencii czy Youngu, przy powróconym do zdrowia Cleverleyu, pracowitym, acz nierównym Carricku, Fletcherze, którego występ w ostatnim sparingu dał znów nadzieję na powrót do prawdziwego grania, Giggsie, który wciąż nie myśli o emeryturze – środek pomocy wicemistrzów Anglii jak nie przekonywał, tak nie przekonuje. Szczęśliwie na środek obrony wraca Vidić, więc może hokejowe wyniki z ubiegłego sezonu (pamiętacie mecz z Evertonem, z 4:2 na 4:4 – czy to nie wówczas zostało zaprzepaszczone mistrzostwo?) staną się tylko wspomnieniem, de Gea w drugim sezonie będzie miał dużo łatwiej, kolejne postępy zrobi Jones… Owszem, tak, wicemistrzostwo, ale nie bez niepokojów związanych z przyszłością klubu. Już teraz nie mogę się nie zastanawiać, jaki wpływ na przygotowania do sezonu miało zamieszanie wywołane biznesowymi decyzjami właścicieli (ku wściekłości fanów Glazerowie wpuszczają na nowojorską giełdę pakiet akcji MU, co przyniesie im dodatkowe pieniądze, wcześniej – żeby uniknąć problemów z fiskusem – zarejestrowali firmę w podatkowym „raju” na Kajmanach, zadłużali się też w klubie, czego dowiedzieliśmy się także dzięki dokumentom przedstawionym na nowojorskiej giełdzie). W dodatku Alex Ferguson stanął po stronie Amerykanów, czym potężnie zaszkodził sobie w oczach kibiców; po Manchesterze krążył nawet ich list otwarty do Szkota, by się opamiętał i przestał wspierać wyzyskiwaczy zza Oceanu. W sumie: o futbolu na korytarzach Old Trafford mówiło się tego lata bodaj mniej niż kiedykolwiek podczas rządów Glazerów, a pytany przez dziennikarzy, w jaki sposób potrafił się w tym czasie odprężyć, starzejący się menedżer odpowiadał, że bardzo pomocne jest czerwone wino. Będąc amatorem tego ostatniego, nie mogę nie wyznać, że jedną z prób odprężenia zakłóciła mi lektura tekstu Iana Macintosha, zatroskanego, by schyłek rządów Alexa Fergusona nie przypominał schyłku innej legendy: Briana Clougha. Tak czy inaczej, mistrzostwo Anglii nie wróci na Old Trafford.

O czwarte miejsce bić się będą trzy drużyny: Liverpool, Tottenham i Chelsea, z których mimo wszystko najwyżej oceniam szanse tej ostatniej. A może, nauczonemu ubiegłorocznym doświadczeniem z przeszacowaniem szans drużyny z Anfield, nie zamierzam wygłupić się ponownie? Rzecz w tym, że kiedy patrzę na Chelsea, widzę dużo argumentów na „nie”. Po pierwsze, wielka pieriestrojka drużyny wydaje się daleka od zakończenia, a w każdym razie nadmiernie skoncentrowana na formacji ofensywnej. Z pewnością podwładni Abramowicza wydali najwięcej i z pewnością przyciągnęli najgłośniejsze nazwiska: Edena Hazarda, Mirko Marina oraz Oscara (a mają jeszcze chrapkę na Victora Mosesa). Dopiszmy tych zawodników do Juana Maty czy Sturridge’a i zobaczmy „małą Barcelonę”, atakującą z fantazją i rozmachem, swobodnie żonglującą ustawieniem poszczególnych piłkarzy w trakcie meczu, przyprawiającą kryjących rywali o zawrót głowy. I zauważmy, że przed nimi operował będzie jeszcze Fernando Torres, który zaczął od strzelenia bramki w meczu o Tarczę Wspólnoty i który po prostu musi mieć lepszy sezon od poprzednich… Gdzież więc są argumenty na nie? Wyczerpujące lato Oscara czy Maty. Niepewna defensywa, w której John Terry nie zrobi się już szybszy (a i pozapiłkarskie zamieszanie wokół kapitana prędko nie ucichnie), zaś David Luiz nie przestanie mieć gorącej głowy. Brak prawego obrońcy. Otwarte pytanie o defensywnego pomocnika: czy naprawdę ma nim być Mikel? Konieczność rezygnacji z najskuteczniejszej w ostatnich miesiącach taktyki – bądźmy szczerzy, opierającej się na długich piłkach do zwierzęco silnego Drogby; z nowymi piłkarzami i bez napastnika z Wybrzeża Kości Słoniowej już się tak nie uda. No i wielki znak zapytania o pozycję i kompetencje Roberto di Matteo: zgoda, w krótkiej perspektywie zdziałał cuda, ale jak sobie poradzi w roli menedżera pełną gębą, a nie tylko zainstalowanego tymczasowo (pamiętamy wszak: w West Bromwich nie poszło mu najlepiej…)? Czy jego pozycja w klubowej hierarchii (zastrzegam: nie wśród kibiców i zapewne nie wśród piłkarzy) jest wystarczająco mocna? Nawet po zwycięstwie w Lidze Mistrzów wydawało się przecież, że jego misja się skończy, a Abramowicz sięgnie po kogoś bardziej „galaktycznego”: czy więc Włoch czuje się w Cobham komfortowo, czy Rosjanin przestał marzyć o – bezrobotnym, u licha – Guardioli? Żeby dokończyć pieriestrojkę potrzeba czasu – czasu, którego właściciel klubu skąpił kolejnym menedżerom. Oby nie stracił cierpliwości i tym razem, zwłaszcza, że wątpię by zadowolił go sezon, w których drużyna po prostu obroni miejsce w Lidze Mistrzów.

Dwa kolejne kluby również są klubami w przebudowie, choć mniej w sensie kadrowym, bardziej zaś jeżeli idzie o implementację pomysłów nowego trenera. Liverpool to druga po Arsenalu drużyna, którą będę w tym sezonie oglądał najchętniej. Potencjał będących już w tym klubie piłkarzy, niesionych przez niewiarygodnych kibiców z The Kop, trafił wszak w ręce Brendana Rodgersa – człowieka, który w maleńkim Swansea rzeczywiście zbudował maleńką Barcelonę. Trójka Lucas-Gerrard-Allen wydaje się stworzona do gry w tiki-taka, a są przecież jeszcze Henderson i młodzi-zdolni: Shelvey czy Spearing. Fantastyczną bramkę Homlowi strzelił Sterling – jest więc zabezpieczenie na wypadek, gdyby Downing nadal walił w poprzeczki i słupki, a Cole nie przypomniał sobie dawnych dobrych czasów. Przede wszystkim zaś: są w ataku Borini i jeden z najlepszych w tej lidze, oby spokojniejszy Suarez. Wciąż nie wiadomo, czy odejdzie Andy Carroll, wyraźnie nie pasujący do podstawowej koncepcji Rodgersa, ale dający przecież możliwość odmiany stylu, zwłaszcza gdyby drużynie wyraźnie nie szło. W sumie: będzie lepiej niż w zeszłym roku.

Jeżeli idzie o Tottenham, ukochaną mą drużynę, nie poważę się o wygłoszenie podobnej opinii. Im dłużej trwa pobyt Andre Villas-Boasa w Spurs Lodge, tym więcej mam nocnych lęków. Sezon rozpoczynany bez pasującego do układanki napastnika (Defoe nie potrafi utrzymać piłki pod presją, nie wygra też pojedynku o górną piłkę, „fałszywej dziewiątki”, np. z van der Vaartem, w sparringach nie ćwiczyli,…), atmosferę na klubowych korytarzach wciąż psuje przemykający się pod ścianami Modrić, niby wiadomo: zespół ma grać w ustawieniu 4-3-3, z wysoko ustawioną linią obrony i z agresywnym pressingiem, ale gdzie nie spojrzeć, przydałoby się to ustawienie doszlifować. Czy sprowadzony z Ajaxu Verthongen będzie potrafił organizować defensywę, czy może on i Kaboul (Dawson? Caulker? chyba nie Gallas…) patrzeć będą co i rusz, jak za ich plecami wyrasta nagle napastnik rywala i trzeba go gonić przez pół boiska? W sparringach, niestety, to się zdarzało. Jak będzie w środku pomocy, gdzie Sandro przez całe wakacje nie trenował z kolegami, zajęty w reprezentacji Brazylii, Parker przeszedł operację, van der Vaart nie pracuje w odbiorze, Huddlestone wydaje się zbyt wolny, a Livermore – mimo debiutu w kadrze – jeszcze niegotowy do grania piłek nieco bardziej ryzykownych? Innymi słowy: kto oprócz Sigurdssona? Obawiam się powtórki z inauguracji sezonu poprzedniego: fatalnych wyników na początku, zakupów w ostatnich godzinach okienka transferowego (to nie tak miało być…), a przede wszystkim: zwiększonej nerwowości piłkarzy, kibiców i mediów, głośno powątpiewających w nowy „projekt” AVB, jeszcze głośniej przypominających niepowodzenie w Chelsea i lipcowe buńczuczne zapowiedzi o mierzeniu w tytuł. Istnieje, owszem, scenariusz pozytywny, w którym naprawdę utalentowany menedżer i naprawdę utalentowani zawodnicy (Bale z nowym kontraktem!) znajdą wspólny język, poczują smak zwyciężania, a system się sprawdzi. Napisałem tu niedawno, że piłkarze, których Villas-Boas odziedziczył po Harrym Redknappie, to ludzie o otwartych głowach, którzy chętnie nauczyliby się czegoś więcej. Zdaniem większości moich taktycznych guru ta grupa jest wręcz stworzona do tego, by grać jak Porto sprzed dwóch lat, są wręcz tacy, którzy uwzględniając późnosierpniowe wzmocnienia nie wykluczają obrony czwartego miejsca, co do mnie jednak, jamnika wychowanego pod szafą, wolę się za dużo nie spodziewać.

Myślę również, że Newcastle – choć z pewnością napsuje mnóstwo krwi drużynom z czołówki – nie powtórzy fenomenalnego sezonu sprzed roku. Dlaczego właściwie, skoro nie tylko udało się zatrzymać wszystkich najlepszych piłkarzy (przynajmniej na razie – również w tym przypadku jakichś rajdów przed zamknięciem okienka nie sposób wykluczyć), ale nawet wzmocnić ją Vurnonem Anitą – kolejnym odkryciem legendarnego szefa skautów Grahama Carra, który skądinąd przedłużył umowę z klubem o następne osiem lat? Może ze względu na to, że skład Newcastle pozostaje relatywnie mały i każda kontuzja któregoś z czołowych graczy jest tu odczuwalna bardziej niż gdzie indziej? Może ze względu na kolejny Puchar Narodów Afryki, którego styczniowo-lutowe rozgrywki najsilniej uderzą w Sroki? Może z powodu czwartkowych wieczorów z Ligą Europejską, zgodnie przeklinanych przez wszystkich szkoleniowców z Premier League (no, AVB nie miałby nic przeciwko powtórzeniu triumfu, który tak smakował mu w FC Porto…)? A może po prostu ze względu na irracjonalne przekonanie, że nic dwa razy się nie zdarza, dynamika ubiegłego sezonu tym razem się wyczerpie, a trudni kolesie, tacy jak Hatem ben Arfa, zaczną dawać w kość Alanowi Pardew? Tak czy inaczej w moim typowaniu Newcastle, pozostając drużyną czołówki, nie zbliży się do walki o Ligę Mistrzów.

Podobnie Everton. Tradycyjnie jeden z najtwardszych orzechów do zgryzienia w lidze, tradycyjnie plasujący się w górnej połowie tabeli – czyli na miarę możliwości, a może nawet nieco powyżej, biorąc pod uwagę różnice potencjału finansowego między klubem z Goodison Park a wszystkimi dotąd wymienionymi. Zdanie „David Moyes jak zwykle nie ma pieniędzy na transfery i jak zwykle radzi sobie bez nich nadzwyczajnie, a zawodnicy tacy jak Arteta, Cahill [obaj niestety odeszli – MO], Fellaini, Baines czy Coleman należą do gwiazd Premier League, nawet jeśli niektórych sprowadzono za psie pieniądze” napisałem już przed rokiem, podobnie jak zdanie, że „ma też Szkot fenomenalne oko do młodych-zdolnych” (Barkley!) oraz obserwację, że „piłkarze Moyesa nikogo się nie boją i nigdy nie odstawiają nogi, potrafią grać w powietrzu i groźnie kontratakować. Wyglądają też na takich, którzy dobrze się czują w swoim towarzystwie: od czasów Wimbledonu wiemy, że na takich trzeba uważać”. Innymi słowy: bez niespodzianek, a raczej z niemiłymi niespodziankami dla przeciwników. Do klubu wrócił pracowity Pienaar, jest bramkostrzelny Jelavić – jedno z odkryć pierwszej połowy 2012 r. w Premier League, wsparty teraz przez dawnego kolegę z Glasgow, Naismitha. Byle udało się dobrze wystartować, co z bliżej niezrozumiałych dla mnie względów zawsze było piętą achillesową tego klubu.

W okolicy środka tabeli plasuję Sunderland. Drużynę prowadzi Martin O’Neill, co w jakimś sensie zwalnia mnie z obowiązku szczegółowych uzasadnień: jego pasja przy linii bocznej udziela się zawodnikom w sposób zaiste zdumiewający, a w zeszłym sezonie pozwoliła wygrywać nawet z MC czy Arsenalem. Że wciąż brak przekonujących wzmocnień (Cuellar i Saha, obaj za darmo)? Z pewnością przyjdą także one – klub walczy wszak, szokując rynek kwotami przekraczającymi już 10 milionów, o Stevena Fletchera z Wolves, ale już teraz drużyna ma kim postraszyć – wyliczmy tylko najgroźniejszego w lidze wykonawcę stałych fragmentów Larsona, czasem nadto agresywnego, ale generalnie skutecznego w odbiorze Cattermole’a, niezłego Mignolet w bramce, ruchliwego Sessegnona z przodu. Miłośnicy ładnej gry mogą wybrzydzać, że O’Neill to jeden z ostatnich, co piłkę na dawną angielską modłę wiodą, ale… to wciąż działa.

Fulham Martina Jola gra oczywiście ładniej i ma lepszych piłkarzy, ale czy będzie ich miał za dwa tygodnie, kiedy zamknie się okienko? Myślę przede wszystkim o Dempseyu i Dembele, rewelacjach poprzedniego sezonu – pierwszy, jako pomocnik przecież, zdobył dla klubu znad Tamizy 23 bramki i słusznie się przebił do wielu „jedenastek roku”. Stratą jest niewątpliwie odejście Pogrebniaka, wszyscy przyzwyczailiśmy się także do faktu, że o obliczu tej drużyny stanowił Danny Murphy, jeden z grupy starszych zawodników, którym tego lata za występy w Fulham podziękowano, sprowadzając na ich miejsce innych doświadczonych graczy, np. znanego Jolowi z Niemiec Petricia czy Rodallegę z Wigan. Co do mnie, spodziewam się jednak, że holenderski menedżer w swoim stylu będzie dawał szanse młodym, więc spodziewam się wypromowania na nowe gwiazdy ligi Freia czy Kaciniklicia. Klub zbudował skądinąd porządną akademię i dostał wreszcie pozwolenie na rozbudowę urzekająco staroświeckiego Craven Cottage – solidne podstawy do rozwoju, ale już nie pod Martinem Jolem. Zabrzmi to może okrutnie dla fanów Fulham, ale myślę, że w tym sezonie Holender potwierdzi swoją dobrą markę na menedżerskim rynku, by po jego upływie znaleźć kolejną pracę. Hmmm… w Tottenhamie?

Dalej jest u mnie Aston Villa. Klub, którego nowy szkoleniowiec, Paul Lambert, odrzucił ofertę udziału w castingu ubiegających się o posadę w Liverpoolu. Klub, którego piłkarzy niewątpliwie stać na więcej niż to, co osiągnął z nimi jego poprzednik, tak naprawdę nie zaakceptowany nigdy na Villa Park Alex McLeish. To, jak posypała się drużyna pod jego rządami było jedną z najbardziej niemiłych niespodzianek ubiegłego sezonu. Przecież grali tu (i będą grać) Darren Bent czy Gabriel Agbonglahor, przecież N’Zogbia, Ireland, Given czy Dunne pokazywali w tym i poprzednich klubach, że potrafią grać w piłkę, przecież Albrighton, Bannan czy Delph zapowiadali się na świetnych zawodników i pod okiem Lamberta znów mogą rozkwitnąć, przecież sprowadzony z Feyenordu (wraz z Ronem Vlaarem) El Ahmadi błyszczał podczas meczów sparringowych. Czytałem gdzieś entuzjastyczne opinie największej gwiazdy zespołu, Benta, o treningach pod nowym menedżerem i o koncepcji gry, wreszcie dającej im wolność i przestrzeń do atakowania. Wiemy, jak wiele osiągnął szkocki szkoleniowiec z Norwich – nie ma powodów, żeby w klubie większym, z zawodnikami o wyższych umiejętnościach, nie osiągnął więcej.

Stoke niczym nas nie zaskoczy. Wiatr będzie wiał nad Brittannia Stadium, łokcie zawodników Tony’ego Pulisa obijać będą żebra rywali, posiadanie piłki nie stanie się fetyszem (garść statystyk z ubiegłego sezonu: 39,9 proc. czasu przy piłce i 69,5 proc. celnych podań, w obu przypadkach najmniej ze wszystkich drużyn ekstraklasy, za to najwięcej wygranych pojedynków powietrznych – 15,3 proc; do tego aż 44 proc. bramek zdobytych po stałych fragmentach gry). Ten sam menedżer, ci sami mniej więcej piłkarze, ta sama skuteczna formuła – w sam raz na bezpieczne utrzymanie.

Bezpiecznie utrzyma się też Norwich: myślę, że klub ten najłatwiej ze wszystkich ubiegłorocznych beniaminków zniesie tzw. syndrom drugiego sezonu, bo Chris Hughton – tak jak było w przypadku jego zatrudnień w Newcastle i Birmingham – będzie potrafił przemówić do głów i serc zawodników i wynajdzie formułę na poradzenie sobie z jednym z najskromniejszych budżetów Premier League. Udało mu się przekonać do pozostania Granta Holta, ściągnięcie Michaela Turnera powinno pomóc w uszczelnieniu defensywy, w pomocy błyszczeć będzie Wes Hoolahan. Żadnych geniuszy, cicha, ciężka praca na treningach, wynagrodzona realizacją planu minimum.

Ostatnią z drużyn, które nie muszą się niepokoić o spadek w tym sezonie będzie Wigan, wierne etosowi ładnej piłki, kultywowanemu przez Roberto Martineza. Hiszpański menedżer był kuszony przez Liverpool i – drugi rok z rzędu – przez AV, ale zdecydował się zostać; już samo to pozwala żywić do niego sympatię, a sposób, w jaki zdołał utrzymać drużynę w ekstraklasie, wygrywając siedem z dziewięciu ostatnich spotkań (w tym z Liverpoolem, MU, Arsenalem i Newcastle; z Chelsea wypaczyli wynik sędziowie…) zapierał dech w piersiach. Klub, który w poprzednich latach spełniał rolę okienka wystawowego, w którym promowali się zawodnicy tej klasy co grający dziś w MU Valencia, tym razem nadmiernie nie stracił – zwłaszcza, że oferta Chelsea za Mosesa została odrzucona. Odeszli Rodallega i Diame, ale przyszedł Arouna Kone, West Hamowi sprzątnięto sprzed nosa Ramisa, ze szkockiej ligi wyratowano Frasera Fyvie, a z Arsenalu wypożyczono Miyaichiego. Czy Martinez zostanie przy ustawieniu 3-5-2, które w końcówce sezonu pozwoliło odwrócić fatalny trend, sięgać po punkty i nie tracić bramek? To jedno z ciekawszych pytań taktycznych na ten sezon (skądinąd trójką środkowych obrońców gra również ostatnio MC) – sezon, w którym o Wigan nie muszę się martwić.

Martwię się natomiast o Swansea. Bez charyzmatycznego szkoleniowca, który przeszedł do Liverpoolu, z niesprawdzonym w Premier League, choć z pewnością ambitnym Michaelem Laudrupem, walijski zespolik będzie musiał zmierzyć się ze wspomnianym „syndromem drugiego sezonu” i obawiam się, że nie pójdzie mu równie gładko jak Norwich. Z Rodgersem odszedł kluczowy zawodnik drugiej linii Joe Allen, nie udało się zatrzymać Sigurdssona i Caulkera, nowi piłkarze – podobnie jak menedżer – nie mają doświadczenia w Premier League (choć statystyki Michu z Rayo Vallecano wyglądają imponująco). Wiem oczywiście, że Duńczyk podziela przywiązanie poprzednika do jak najdłuższego utrzymywania się przy piłce i że zamierza grać jeszcze bardziej ofensywnie – ale tu właśnie kryje się jedna z moich obaw: czy jego budowli nie będą rozbijać kolejne kontrataki? Utrzymanie, może tak… oby.

Utrzymanie, może tak – to również opowieść o Queens Park Rangers. Patrząc na ten skład mam nieodparte poczucie wypalenia. Wysoka średnia wieku, zawodnicy, którzy z niejednego pieca chleb jedli, nazwiska znane nam do znudzenia: w tym okienku transferowym przyszli Park Ji-Sung, Green, Nelsen, Johnson, dołączając m.in. do Zamory czy Cisse. Na klubie cieniem kładą się sprawa dyskwalifikacji Bartona i w ogóle szokujące statystyki dyscyplinarne (6 czerwonych kartek w drugiej połowie sezonu może przerazić każdego), utalentowany Taarabt również wchodzi w konflikty z trenerami. Mark Hughes wie jednak, jak uciekać spod topora. Miło nie będzie.

West Bromwich to pierwsza menedżerska praca w karierze cenionego dotąd jako asystenta (m.in. w Chelsea i Liverpoolu) Steve’a Clarke’a. Wydawałoby się, że jest tu wszystko, co potrzeba: poukładany przez Roya Hodgsona, bardzo solidny w defensywie zespół bez większych osłabień, a nawet wzmocniony wypożyczonym z Chelsea, znakomitym przecież w Anderlechcie Lukaku. Fajna drużyna, ze zwracającymi uwagę Odemwingiem, Longiem, Morrisonem, Bruntem czy Thomasem, z kupionym do bramki Fosterem – jedyna moja wątpliwość wiąże się właściwie z pytaniem do Clarke’a, czy 50 lat to nie za późno na wychodzenie z cienia? Początek sezonu jest trudny – jeśli zacznie od kilku porażek, może się zrobić nerwowo.

Wygląda na to, ze jako głównych kandydatów do spadku widzę wszystkich trzech beniaminków, co mnie trochę niepokoi. Zacznijmy od wracającego do ekstraklasy West Hamu i kolejnego trenera, z którym miło nie będzie, czyli Sama Allardyce’a. „My gramy po ziemi”, śpiewali mu najwierniejsi kibice Młotów w poprzednim sezonie, sfrustrowani pragmatycznym, czytaj: paskudnym stylem gry, jaki zaproponował. Próba wypożyczenia Andy’ego Carrola z Liverpoolu świadczy o tym, że i tym razem na Upton Park oglądać będziemy piłki fruwające wysoko. Czegóż się zresztą innego spodziewać po tym szkoleniowcu? Papiery na ekstraklasę ten klub ma jak mało który, zwłaszcza w kontekście spodziewanych przenosin na stadion olimpijski, ale czy ma na nią piłkarzy? Przypadek nieco podobny, co QPR: o obliczu drużyny stanowią rutyniarze – a w lecie przyszli jeszcze Jaaskalainen, Collins czy Alou Diarra; ciekawym transferem jest Modibo Maiga, choć fakt, że zimą nie przeszedł testów medycznych w Newcastle powinien zmniejszać entuzjazm fanów West Hamu.

Reading ma pieniądze (właścicielem jest kolejny rosyjski oligarcha w Premier League, co zaowocowało m.in. niespodziewanymi przenosinami Pogrebniaka z Fulham) i ma fajnego menedżera, Briana McDermotta. Poukładany taktycznie zespół świetnie bije stałe fragmenty gry i niemal nie traci bramek – trudno się spodziewać, by w Premier League nagle się otworzył. Argumentów za pozostaniem w ekstraklasie jednak nie widzę – ot, skład w sam raz na Championship.

Southampton po dwóch kolejnych awansach w dwóch ostatnich sezonach zasługuje na osobną opowieść, cóż skoro myślę, że również spadnie. Nigel Adkins, zwany ironicznie „doktorkiem” (copyright Michał Zachodny) z racji wcześniej uprawianego zajęcia fizjoterapeuty i psychologicznego wykształcenia, już stał się ulubieńcem dziennikarzy, więc z pewnością będzie o kim smakowicie opowiadać. Do ekstraklasy szedł przez boiska Birkenhead (prowadził, uwierzycie, Redbad Rovers), Bangor i Scunthorpe, a przed rozpoczęciem spotkań, na które osobiście woził piłkarzy busem, musiał sprzątać psie kupy. Dziś wydaje na zawodników rekordowe jak na klub sumy (6 milionów kosztował Jay Rodriguez, Gaston Ramirez może być jeszcze droższy, jeśli transfer dojdzie do skutku), ale chyba sam nie ma złudzeń, że jego przygoda z Premier League potrwa dłużej niż do maja.

A nasza przygoda? W historii tego bloga czas na piąty pełny sezon. Życzymy sobie rozstrzygnięcia w ostatnich sekundach ostatniej kolejki. Życzymy sobie tych wszystkich 8:2 (MU z Arsenalem) czy 6:1 (MC z MU). Życzymy sobie młodych menedżerów, takich jak Rodgers, Lambert czy Martinez, odciskających piętno nie tylko na prowadzonych przez siebie drużynach. Życzymy sobie eksplozji kolejnych talentów, takich jak Papiss Cisse. Życzymy sobie także mniejszej liczby sędziowskich pomyłek (fotokomórki na bramkach tuż tuż), pyskówek i bójek piłkarzy (Barton ponoć wyjeżdża…). Życzymy sobie odwrócenia piramidy, futbolówki krążącej po ziemi, wielu fałszywych dziewiątek, angielskiej tiki-taka. Życzymy sobie czterdziestu tygodni z piłką, podczas których przyjdzie nam obejrzeć kilkaset spotkań. Jak to zrobić, nie zaniedbując pracy, szkoły i rodziny? Obiecuję, że w ciągu tych czterdziestu tygodni porozmawiamy także o tym.