Archiwa tagu: Juventus

Agnelli, zreformuj sam siebie

No i teraz sami powiedzcie, czy piłka nożna nie ma w sobie jakiejś przedziwnej zdolności samoobrony? Przecież historia wczorajszego odpadnięcia Juventusu z Ligi Mistrzów jest tak dobra, że gdyby nie zdarzyła się naprawdę, należałoby właściwie ją wymyślić.

Nie chodzi tylko o to, że oglądaliśmy tak zwane kapitalne widowisko, z czerwoną kartką, gradem bramek, słupków i poprzeczek oraz pełną emocji dogrywką (ktoś tu narzekał niedawno, że pandemicznego futbolu nie da się oglądać?). Nie chodzi też tylko o wieńczący to wszystko sukces drużyny skazywanej na pożarcie, której twarzą był w dodatku pewien 38-letni i mocno w przeszłości kontrowersyjny weteran. Chodzi także o podtekst, związany z faktem, że zaledwie kilkanaście godzin przed tym spotkaniem usłyszeliśmy o planach reformy Champions League, których twarzą jest właśnie prezydent Juventusu Andrea Agnelli. Zwiększenie liczby występujących w tych rozgrywkach drużyn do 36, likwidacja nudnej rzekomo fazy grupowej, a zamiast tego konieczność rozgrywania przez wszystkie zespoły 10 meczów z różnymi przeciwnikami (5 u siebie, 5 na wyjeździe, każdy z rywali miałby reprezentować inny poziom, co determinowałby ranking UEFA), następnie zaś faza pucharowa – to propozycja podstawowa, i ma swoje zalety, z których najważniejszą wydaje się oddalenie groźby powstania superligi. W tle są jednak pytania o sposób rozdziału tych dodatkowych miejsc i związane z tym przywileje superklubów, którym akurat źle się wiedzie (przedsiębiorstwa „Liga Mistrzów”, wedle tej logiki, nie stać na zbyt wczesne odpadnięcie, nie mówiąc już o nieobecności, giganta w typie Realu czy Barcelony), albo o wprowadzenie zakazu transferów między nimi i wzmacnianie się wyłącznie kosztem słabszych. W tle jest również rzekoma konieczność dostosowania się organizatora rozgrywek do trendu, w którym większość młodych fanów kibicuje (czy można to w ogóle nazwać kibicowaniem?) nie poszczególnym klubom, a kilku największym supergwiazdom futbolu.

No więc proszę bardzo: prezydent Agnelli sprowadził przed trzema laty do Juventusu supergwiazdę i uczynił trenerem Juventusu inną supergwiazdę, i co? Logika biznesowa tych posunięć wydawała się niezaprzeczalna, problem w tym, że nie zagwarantowała sukcesu sportowego. Horrendalne pieniądze, jakie dostaje Cristiano Ronaldo (i jakie za niego zapłacono), wciąż przynoszą, owszem, grad ligowych bramek, z których niektóre są zaiste przecudnej urody, ale w Lidze Mistrzów za jego pobytu w Turynie klub nie przebił się wyżej niż ćwierćfinał, dając się ogrywać maluczkim nie tylko z perspektywy Agnellego Ajaksowi, Lyonowi i Porto; wczoraj zresztą stojący w murze gwiazdor odwrócił się tyłem przy rzucie wolnym Oliveiry w 115. minucie, a piłka przeleciała mu między nogami, zaskakując Wojciecha Szczęsnego. Świetny wizerunek, jakim przez lata zasłużenie cieszył się Andrea Pirlo, nie zrobił wrażenia nie tylko przy ujściu Duero do Atlantyku – także w Serie A wygląda na to, że mistrzostwo kraju sprzątnie mu sprzed nosa fachowiec Conte.

Morałów z tej historii jest całkiem sporo, a najważniejszy wydaje się taki, że niezależnie od wszystkich biznesowych koncepcji, maluczkim wciąż chce się bardziej. Niemłodzi fani Juventusu cierpią, patrząc na kolejny chudy rok i tęskniąc za niedawnymi przecież czasami, w których Massimiliano Allegri seryjnie zdobywał mistrzostwo Włoch i dwukrotnie awansował do finału Champions League. Tak zwani widzowie neutralni? Nie dość, że obejrzeli wczoraj świetny mecz, zakończony zwycięstwem lepszej drużyny, to jeszcze mieli satysfakcję, że Dawid pokonał Goliata, a teraz mogą sobie powtarzać żart współpracownika „Blizzarda” Larsa Silverstena, który napisał na Twitterze, że nową propozycją Andrei Agnellego na ulepszenie formatu Ligi Mistrzów będzie unieważnienie zasady, iż gole strzelone na wyjeździe w dogrywce są rozstrzygające, podobnie jak rzuty wolne z dystansu i generalnie udział drużyn z Portugalii.

Tylko, cholera jasna: czy Silversten naprawdę żartował?

Pirlo jest pod wrażeniem

Nie śpię drugą noc, bo boję się o Pirlo. Dziwna rzecz: przecież nie oglądam na co dzień ligi włoskiej, losy Juventusu obchodzą mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg, a kiedy zdarza mi się spędzać zimę w Kalabrii, sprawdzam raczej wyniki Crotone, od chwili jednak, gdy gruchnęła wiadomość, że władze turyńskiego klubu rezygnują z usług Maurizio Sarriego i powierzają drużynę właśnie jemu, kompulsywnie zaczytuję się w wieściach z Italii.

Teoretycznie w tej układance pasuje wszystko. Pirlo zna Juventus od podszewki, oczywiście: dłużej grał i więcej wygrywał w Mediolanie, ale to Turyn był jego ostatnim włoskim przystankiem w karierze futbolisty. Cztery razy wygrywał tu mistrzostwo kraju, jest ikoną i ambasadorem Bianconerich nie tylko dlatego, że zawsze gdy wkładał klubowy garnitur, wyglądał jak ambasador, a nie jak futbolista. Kiedy jeszcze grał w piłkę, wydawało się, że z przebiegu boiskowych wydarzeń rozumie najwięcej: że czyta grę lepiej niż niejeden zasiadający na ławce trenerskiej szkoleniowiec i że aby zrozumieć, co trzeba w danym momencie zrobić, nie tylko nie musi biegać, ale czasami nawet patrzeć – pamiętacie przecież jego słynny no-look pass do Grosso w półfinale mundialu z Niemcami. Jego boiskową postawę również opisywano pojęciami kojarzonymi tyleż z genialnymi rozgrywającymi, co z trenerami właśnie: bywał Pirlo mózgiem drużyny, bywał reżyserem, bywał architektem. Co oczywiste: sprawiał, że biegający wokół niego młodsi koledzy stawali się lepsi. To, że w końcu znudzi mu się dolce vita na łonie rodziny wśród winnic, można było przewidzieć, zresztą o tym, że obejmie młodzieżówkę Juventusu poinformowano już ponad tydzień temu. A że w roli szkoleniowca nie ma najmniejszego doświadczenia, nie jest przecież argumentem przesądzającym: są takie kluby, nawet wśród największych, gdzie żółtodzioby radziły sobie doskonale (Guardiola, kiedy obejmował pierwszą drużynę Barcelony, miał za sobą ledwie rok pracy z rezerwami, Zidane pracował dwa lata z rezerwami Realu).

No właśnie. Guardiola pracował rok, Zidane dwa lata, a Pirlo swoją umowę o prowadzenie zespołu U-23 podpisał z Juventusem zaledwie dziewięć dni temu i nie poprowadził jeszcze turyńskiej młodzieży w ani jednym meczu. O tym więc, ile potrafi jako szkoleniowiec, nie wie nikt, a z pewnością nie wie zatrudniający go Andrea Agnelli. Owszem, uczęszczał na zajęcia w Coverciano, słynnej akademii trenerskiej na przedmieściach Florencji, ale znający go lepiej twierdzą, że zrobił to bardziej z nudów, i że dopiero niedawno zawładnęła nim idea pójścia w ślady dawnych kolegów z boiska, Gattuso, Nesty czy Inzaghiego. Sposób, w jaki sam o tym opowiada – że od pewnego czasu lubi wyobrażać sobie przed snem, jak mógłby zestawić drużynę na boisku – nie rozwiewa bynajmniej niepokoju. Czy sam fakt, że był jednym z najważniejszych piłkarzy naszych czasów, wystarczy, by poradził sobie w klubie, który – jak pokazał przykład Sarriego – nawet zdobycia mistrzostwa kraju nie uznaje za wystarczający powód, by utrzymać się na stanowisku (kibicowi Tottenhamu nie może się w tym momencie nie przypominać zwolnienie Harry’ego Redknappa, który wprawdzie jako pierwszy awansował z drużyną do Ligi Mistrzów, ale z pewnością nie prezentował się przy linii bocznej i na konferencjach prasowych równie efektownie jak jego o wiele młodszy, przystojniejszy i bardziej elokwentny, cóż z tego że mniej skuteczny następca Andre Villas-Boas)?

W świecie superklubów cierpliwość jest ostatnią cechą właścicieli, wyniki muszą przychodzić natychmiast – a zwłaszcza wyniki w Lidze Mistrzów, skoro rozstrzygnięcie rozgrywek krajowych coraz częściej jest kwestią wyboru między dwoma, góra trzema zespołami. Juventus z sierpnia 2020 roku – o czym z pewnością bardziej szczegółowo zdadzą sprawę lepsi fachowcy ode mnie – jest drużyną w przebudowie. Wymaga nie tylko inwestycji w nowych zawodników, ze szczególnym uwzględnieniem drugiej linii, którą kiedyś tak skutecznie patrolował właśnie Pirlo – potrzebuje też trudnych decyzji dotyczących przyszłości zatrudnionych tu rutyniarzy, z których skądinąd niejeden dobrze pamięta nowego trenera z boiska.

Nie śpię więc drugą noc, bo bardzo się boję, że jego przygoda z trenerką skończy się katastrofą, która zrujnuje jeden z najpiękniejszych, a przynajmniej najsilniej przemawiających do mnie – nie ukrywajmy: mężczyzny w średnim wieku – wizerunków w świecie współczesnego futbolu. Od razu mówię: nie chodzi mi o rujnację wizerunku, który tak skutecznie był wykorzystywany w kontraktach reklamowych, a dzięki któremu nieco zdystansowany, trochę nieobecny, jakby myślami będący przy rozwiązywaniu jakichś nierozwiązywalnych problemów filozoficznych 41-letni dziś brodacz o melancholijnym spojrzeniu mógł zostać twarzą tylu świetnie sprzedających się produktów i marek – choć na marginesie nie mogę nie zauważyć, że David Beckham zapewne wie, co robi, nie biorąc się pochopnie za trenowanie. Chodzi mi o rujnację wizerunku tamtej ikony futbolu, o której Jonathan Wilson pisał niegdyś, że odsyła do świata sepiowych fotografii, gdzie w piłkę grywali nigdzie się niespieszący, dystyngowani mężczyźni, bardziej muskający futbolówkę niż walący w nią z całej siły. Doprawdy, po tym, jak przez tyle lat ukochiwałem elegancję jego kilkudziesięciometrowych podań z głębi pola, nie chciałbym teraz patrzeć, jak ciska butelką czy wykłóca się z sędziami przy linii bocznej, a jeszcze bardziej: nie chciałbym patrzeć na Andreę Pirlo, którego drużyna jest bezlitośnie ogrywana przez jakichś pragmatyków i spryciarzy spod znaku futebol de resultados.

No dobrze, ale czy to nie jest aby świadectwo jakiejś fundamentalnej niedojrzałości? Cóż to właściwie znaczy, że nie śpię drugą noc, zamartwiając się nie wzbieraniem kolejnej fali koronawirusa albo jeszcze jedną rozpętywaną w ojczyźnie krucjatą, ale tym, że ów znajdujący się być może u progu kryzysu wieku średniego, a w związku z tym gwałtownie rozglądający się za nadaniem swojemu życiu nowego sensu były piłkarz nie oparł się pokusie wychylenia zatrutego kielicha, jakim prawie zawsze okazuje się propozycja podjęcia pracy trenerskiej w jednym z największych klubów świata? Przecież nawet jeśli powinie mu się noga – a powinie się niemal na pewno, bo taki jest już porządek tego świata – będzie miał gdzie wrócić i nawet dla mnie, co przyznaję w ostatniej może chwili trzeźwości, na zawsze pozostanie tamtym registą, co to na boisku – wedle jego własnych słów – przypominał zwykle wędrownego Cygana.

Myślcie sobie, co chcecie. O swojej miłości do Pirlo czy – jak zechciał przypomnieć poprzedniej nocy również niemogący zasnąć Michał Trela – do idei Pirlo, pisałem na łamach „Kopalni” przed czterema laty. Jedyne, co mogę w tym momencie dodać, to że ta miłość nie wydaje się słabsza. Tak naprawdę cholerny szczęściarz z tego Andrei.

Czy to już jest koniec

Już byli w kurniku, już witali się z gąską. Już się zaczęli – jak Dele Alli, fantastycznie odgrywający w 50. minucie piętą do Daviesa – popisywać. Już się poczuli jak bogowie… Pierwszych kilkadziesiąt sekund po golu Higuaina było w tym sensie zapowiedzią nieuniknionego – które nastąpiło zresztą bardzo, bardzo szybko. Widać było, że nie byli na wyrównującego gola przygotowani. Że poczuli, jak awans, do którego mieli niecałe pół godziny, wymyka im się z rąk. Nie dostali wsparcia z ławki – nie było zmiany, Pochettino, tak jak i jego piłkarze, wydawał się sparaliżowany.

A o reakcję trenera prosiło się już w momencie, gdy wchodzili Asamoah i Lichtsteiner – to nie pierwsza bramka była przełomem (przed nią był już pierwszy atak paniki Sancheza), tylko przejście Juventusu na ustawienie 4-3-3, dokonane zresztą w sposób kosmetyczny, bo zmiana nie była podwójna, tylko rozłożona na dwie, w odstępie dwóch minut; pozornie nielogiczne zachowanie, jak na drużynę, która goni wynik. Jeszcze jedna lekcja dla młodego wciąż, a z pewnością na tym poziomie będącego nadal żółtodziobem Pochettino. Statystyka meczów, w których przegrywający odpada, nie należy do najjaśniejszych punktów w jego życiorysie. O braku doświadczenia graczy Tottenhamu w tej materii nie ma nawet co mówić. Czytaj dalej

Jak hartowała się drużyna

Nie mam słów. Serio. Wyczerpały mi się narracje. To, co przed chwilą obejrzałem, nie pasuje do mojego dotychczasowego doświadczenia z tą drużyną. To znaczy pewne elementy niby pasują, ale nie do końca. Weźmy na przykład bramkę straconą w drugiej minucie, a poprzedzoną całym katalogiem błędów, wśród których jest i niecelne podanie na własnej połowie, i faul w strefie, w której kapitalnie wykonującemu stałe fragmenty gry Juventusowi nie można było prezentować rzutów wolnych, i gapiostwo w kryciu kluczowego zawodnika ofensywy rywala, i jeszcze pech, bo przecież Higuain w momencie podania był na minimalnym spalonym. Albo weźmy bezsensowny faul Bena Daviesa, po którym w dziewiątej minucie pada drugi gol dla gospodarzy. Albo weźmy inny bezsensowny faul, Auriera tym razem, w ostatniej minucie pierwszej połowy, i drugiego karnego dla mistrza Włoch. Wszystko to bierze się przecież wprost z katalogu przeżyć, które kazały mi tytułować tego bloga „Futbol jest okrutny” i konstruować niezliczone w jego dziejach wpisy na temat drużyny wywracającej się na prostej drodze. Cały Tottenham, cały on, tak ciężko pracował, żeby znaleźć się w tym miejscu, po to tylko, żeby samemu, przez nikogo nie poganiany, to miejsce opuścić – a raczej zlecieć z niego z wielkim hukiem. Przecież wierzyć w comeback z Juventusem, uosobieniem solidności, zwłaszcza w defensywie, drużyną nietracącą bramek, drużyną doświadczoną, od lat grającą w Lidze Mistrzów, z czego w ciągu ostatnich trzech sezonów aż dwa razy w finale, wydawało się szaleństwem – zwłaszcza po tym, jak wyglądały pierwsze minuty, w których goście zaczęli jednak dochodzić do głosu. Niepodyktowany karny po wejściu Benatii w Kane’a. Kapitalna interwencja Buffona po główce napastnika Tottenhamu, o której myślałem wtedy, że będzie ostatnią taką okazją w meczu – nic, tylko spuścić głowę i czekać na kolejny cios. Czytaj dalej