Archiwa tagu: Kane

Moje życie ze szczególnym uwzgędnieniem odejścia Harry’ego Kane’a z Tottenhamu

1. Tak naprawdę nie jestem z siebie dumny. Żyję na planecie postępującej klimatycznej katastrofy. Żyję na kontynencie, w którym półtora tysiąca kilometrów od mojego domu toczą się krwawe walki i do którego przez morze płyną wciąż szukający lepszego życia migranci. Żyję w kraju toczonym przez plemienny spór, w którym poziom wzajemnej nienawiści zdaje się czasem przekraczać tę znaną mi z trybun. Znam wiele instytucji i ludzi pokiereszowanych przez pandemię. Niejedna bliska mi osoba naprawdę nie ma się dobrze, a ja pośrodku tego wszystkiego mierzę się z poczuciem końca świata, bo jakiś piłkarz postanowił zmienić klub?!

2. Jasne: chodzi o klub, któremu kibicuję niemal całe życie, i piłkarza, który spędził w nim niemal całe życie, przechodząc wszystkie szczeble, od zespołów chłopięcych do pierwszej drużyny. Jasne: chodzi o piłkarza, który strzelił dla niego rekordowe 280 bramek, miał 64 asysty, rozegrał 435 spotkań – w tzw. dzisiejszych czasach, kiedy tego typu wierność jednemu zespołowi jest niemal niespotykana, trudno sobie wyobrazić, by ów rekord miał kiedykolwiek zostać pobity. Mówiąc wprost: chodzi o najwybitniejszego piłkarza w historii klubu i to w dodatku wychowanka, drugiego takiego nie będzie.

Jasne: pamiętam nie tylko jego fenomenalne mecze i niebywałe gole, ale też swoje własne życie upływające w ich cieniu; kiedy on zaczął siadać na ławce pierwszej drużyny, ja z pewnością nie byłem jeszcze siwy i zmieniałem pieluchy pierwszemu dziecku; pamiętam, gdzie byłem, gdy stawał w bramce na ostatnie minuty meczu z Asterasem, gdzie zastały mnie wieści o strzelonym Arsenalowi golu w masce, i co robiłem, kiedy dawał koncert gry Manchesterowi City. Jasne: napisałem o nim rozdział w nowej książce w gruncie rzeczy tak, jakby miał się nigdzie nie ruszyć (choć zostawiając przecież ostrożnościowe furtki). Jasne: chodzi o piłkarza, który był dla klubu skarbem nie tylko ze względów sentymentalnych (a także marketingowych, bo chodziło również o kapitana i najlepszego strzelca w historii reprezentacji Anglii), ale i z powodów sportowych; Harry Kane ze względu na swoją skuteczność i inteligencję, na gole zdobywane głową i nogami, z pola karnego i z dystansu, ale także ze względu na precyzję dalekich podań i liczne asysty, słusznie jest uważany za jednego z najlepszych w świecie i z perspektywy neutralnego kibica można by się zastanawiać jedynie nad tym, dlaczego zostawał w Tottenhamie tak długo.

3. Bo przecież naprawdę było mnóstwo okazji, żeby się z perspektywą tego odejścia oswoić. Nie tylko dlatego, że za mojego kibicowskiego życia musiałem się już godzić z opuszczeniem Tottenhamu przez Hoddle’a, Gascoigne’a, Linekera, Klinsmanna, Ginolę, Sola, ekhem, Campbella, Carricka, Berbatowa, Bale’a, Modricia i tylu innych. Także dlatego, że – wspomniałem o tym również w książce „Stałe fragmenty”, której premiera już za trzy tygodnie – przez ostatnie sezony Tottenham nie dawał Kane’owi żadnych argumentów za pozostaniem: po zwolnieniu przed czterema laty Mauricio Pochettino i późniejszych chaotycznych decyzjach (z zatrudnieniem Nuno Espirito Santo jako przykładem najbardziej chyba kuriozalnym), po dymisji Antonio Conte i dyrektora sportowego Fabio Paraticiego, po zatrudnieniu na posadzie szkoleniowca niesprawdzonego dotąd w Premier League Australijczyka Ange’a Postecoglou i po imponujących inwestycjach innych klubów (tak kochany przez Kane’a i fanów Spurs Pochettino przyjął ofertę Chelsea), nic nie wskazuje na to, by dystans między tą drużyną a angielską czołówką miał się stać mniej przytłaczający. Owszem: w ostatnich miesiącach Kane wciąż strzelał gola za golem, ale wiosną 2023 roku wydawało się, że w całym Tottenhamie jest jedynym dobrze wykonującym swoją pracę. Nawet na okres przygotowawczy do zaczynającego się dziś sezonu Premier League, oprócz jego transferowej sagi rzecz jasna, rzuciły się cieniem odwołany z powodu ulewy mecz z Leicester w Bangkoku (względy marketingowe takich wyjazdów są zrozumiałe, ale czy naprawdę muszą się odbywać w porze monsunowej?) i zmiana rywala sparingu w Singapurze z Romy na miejscowych słabeuszy. Przyjście Postecoglou wydaje się wprawdzie odświeżające, a styl, jaki drużyna prezentowała w meczach towarzyskich, nawiązywał w końcu do najlepszych klubowych tradycji, ale styl to przecież nie wszystko. Harry Kane ma 30 lat, czas ucieka, z każdym kolejnym sezonem ma coraz mniej szans na wygranie czegokolwiek – w tym roku Tottenhamu zabraknie w europejskich rozgrywkach, a Bayern, do którego się przenosi, walczyć będzie o triumf w Lidze Mistrzów; jeśli Anglik zadebiutuje jutro w superpucharze Niemiec, pierwsze trofeum może zdobyć już pierwszej doby. Doprawdy: patrząc czysto racjonalnie, nie można było znaleźć żadnych argumentów za jego dalszym pozostawaniem w środowisku, które go wychowało. W Bawarii zarobi dwa razy więcej, stanie się najjaśniejszą gwiazdą ligi, zdobędzie mistrzostwo kraju, a i o Ligę Mistrzów będzie walczył z regularnością będącą z pewnością poza zasięgiem dotychczasowego pracodawcy.

4. Chętnie przyznaję w tym miejscu, bo często Daniela Levy’ego krytykowałem i bo wkurza mnie fakt, że unika konfrontacji z mediami: prezes Tottenhamu bronił interesów swojej firmy jak lew, nie kogut. Jasne, że na ocenę jego prezesury rzutować będzie także utrata takiego skarbu, jak Kane, ale wydarzenia tego lata są już tylko konsekwencją błędów z przeszłości, kiedy skupiony na budowie stadionu Levy nie wsparł w kluczowym momencie Pochettino, a potem roztrwonił kolejne lata z futbolem reaktywnym spod znaku Mourinho i Conte. Trzeba podkreślić, że o sprzedaniu klubowej ikony do któregoś z angielskich rywali nie chciał słyszeć. Bayernowi nie dał sobą pomiatać, na agresywne i publiczne próby kaperowania zawodnika reagował ignorowaniem kolejnych dedjalnów i odrzucaniem niesatysfakcjonujących ofert. Za piłkarza 30-letniego, mającego zaledwie rok do końca kontraktu i niekwapiącego się do jego przedłużenia, wycisnął sumę imponującą, do ostatnich godzin negocjując jak najlepsze warunki umowy. To Alex Ferguson powiedział kiedyś, a propos transferu Berbatowa, że dobijanie targu z Levym było dlań bardziej bolesne niż operacja biodra – z perspektywy Tottenhamu wygląda to, rzecz jasna, zupełnie inaczej. A umowę dopina się, nawet jeśli na dwa dni przed pierwszym meczem drużyny w Premier League, co z pewnością nie jest optymalne, to na trzy tygodnie przed zamknięciem okienka transferowego; jest jeszcze sporo czasu, by zarobione pieniądze ponownie zainwestować. Zresztą: równolegle z umową Bayern-Tottenham Chelsea i Liverpool biją się o wartego podobną kwotę Caicedo z Brightonu; duże zakupy wymagają dużo czasu.

Podkreślam również, bo w świecie współczesnego futbolu to rzadkość: Harry Kane przez wszystkie te niespokojne tygodnie zachowywał się wzorowo. Żadnych strajków i spóźnień, żadnej presji na klub. Arcyprofesjonalna postawa na treningach i meczach oraz jasny sygnał: jeśli strony się nie porozumieją, zostanie jeszcze jeden rok i będzie robił wszystko, żeby bliski jego sercu Tottenham radził sobie jak najlepiej. Naprawdę, takich zwierząt nie ma, nie tylko w dzisiejszej piłce. Ileż to razy, przy pełnej świadomości, że żaden zawodnik nie powinien być większy od klubu, kibice Spurs mieli poczucie, że w gruncie rzeczy to klub nie dorasta do klasy Kane’a i że zamiast wymalowania mu pamiątkowego muralu mógłby po prostu stworzyć mu normalne warunki pracy?

5. Dzisiejsza piłka, skądinąd, jest światem ciągłej zmiany. Odejścia piłkarzy i sprowadzanie w ich miejsce nowych są potrzebne, by nadawać drużynom nową dynamikę. Wiedział to sir Alex Ferguson, żegnający się bez żalu z kolejnymi wielkimi i zasłużonymi gwiazdami, wie to Pep Guardiola (nie wiedział, niestety, Pochettino albo nie dość mocno akcentował to rozmowach z Levym jakieś pięć sezonów temu…). Ange Postecoglou od pierwszych dni w Londynie sprawiał wrażenie, że wyobraża sobie życie bez Kane’a i prosił tylko, by nie przeciągać sprawy w nieskończoność; w czasie sparingu z Barceloną, kiedy Harry odpoczywał po wcześniejszym o dwie doby meczu z Szachtarem, nowi podopieczni Australijczyka momentami grali futbol niebywałej jakości, aż się nie chciało wierzyć, że byli to ci sami ludzie, na których nie dało się patrzeć w ostatnich miesiącach pracy Contego. 

Z pewnością można więc na odejście Kane’a patrzeć bez paniki i myśleć, w jaki sposób spożytkować uzyskane dzięki niemu pieniądze – na środku i bokach obrony przydałoby się przecież więcej jakości, a i w przedniej formacji Richarlison (lider brazylijskiej ofensywy – przypomnijmy jego grę na mundialu i świetną formę w Evertonie…) pogodzi się z tym, że do Alejo Veliza dołączy mu wkrótce jeszcze jakiś konkurent.

6. Wszystko to są jednak tematy na inny tekst. Bo przecież ja nie jestem klubowym prezesem, mającym poczucie, że właśnie zrobił świetny interes. Nie jestem trenerem, u którego system zawsze będzie ważniejszy od jednostki. Jestem kibicem i wyznawcą wiary w sport, w którym oprócz pieniędzy i pucharów chodzi o coś jeszcze – a tu już się sprawa komplikuje.

Wczoraj, kiedy przez niemieckie i angielskie media przetaczały się informacje, że Kane się waha, nie brakowało takich, którzy zaczęli stawiać pytania najważniejsze: czy miarą udanej kariery są jedynie medale w gablocie i miliony na koncie, czy może jeszcze coś? Czy obsesja ciągłej drogi na szczyt nie bywa niszcząca, zwłaszcza jeśli po drodze czyha tyle porażek? Jak zważyć na szali ekscytację związaną z rekordowym transferem i fenomenalnym kontraktem, oszałamiającą prowizją dla reprezentującego interesy Kane’a brata, przeprowadzką, perspektywami pobytu w superklubie, i komfort najbliższych (czwarte dziecko Harry’ego i Kate urodzi się w ciągu dwóch tygodni, a pierwsze za kilkanaście dni zacznie szkołę)? No i wreszcie: jaką lekcją dla nas wszystkich byłoby pozostanie jednego z najlepszych piłkarzy świata przez całą karierę w jednym klubie?

Wdzięczny jestem Harry’emu Kane’owi nie tylko za tych kilkanaście lat, podczas których tyle razy śpiewałem na całe gardło „On jest jednym z nas”. Wdzięczny jestem także, że za tych kilkanaście godzin, w trakcie których pozwolił wybrzmieć tym pytaniom, niezależnie od tego, jaką decyzję ostatecznie podjął. Na niektóre miałem zresztą własną odpowiedź zanim okazało się jasne, że odchodzi: duszy klubu nie da się wycenić nie dlatego, że to Harry Kane ją usoabiał. Uosabiam ją przecież ja. I dziesiątki tysięcy podobnych mi fanów, nawet jeśli przez całe życie przychodzi nam się zmagać z nietrafionymi decyzjami klubowego zarządu.

7. A co będzie dalej? Dalej będzie tak, jak było. Będę kibicował drużynie, która najprawdopodobniej nigdy niczego nie wygra, choć wśród tylu klęsk i rozczarowań dała mi (także dzięki Harry’emu Kane’owi) nieco chwil szczęścia. Przestanę Kane’a obserwować w mediach społecznościowych, tak jak zrobiłem z Pochettino, żeby rzadziej rzucał mi się w oczy. Nie zapomnę tego, co było dobre, ale nie zaskorupię się w rozpamiętywaniu. Co oczywiste: nie zgorzknieję. Samemu zaś piłkarzowi zadedykuję ukochany wiersz Kawafisa w przekładzie Zygmunta Kubiaka, tak jak to robiłem, kiedy odchodzili inni. Tak naprawdę wiem przecież, że na monachijskich boiskach trawa nie jest bardziej zielona.

Powiedziałeś: „Pojadę do innej ziemi, nad morze inne

Jakieś inne znajdzie się miasto, jakieś lepsze miejsce. 

Tu już wydany jest wyrok na wszystkie moje dążenia 

i pogrzebane leży, jak w grobie, moje serce. 

Niechby się umysł wreszcie podźwignął z odrętwienia. 

Tu, cokolwiek wzrokiem ogarnę, 

ruiny mego życia czarne 

widzę, gdziem tyle lat przeżył, stracił, roztrwonił”. 

Nowych nie znajdziesz krain ani innego morza. 

To miasto pójdzie za tobą. Zawsze w tych samych dzielnicach 

będziesz krążył. W tych samych domach włosy ci posiwieją. 

Zawsze trafisz do tego miasta. Będziesz chodził po tych samych ulicach 

Nie ma dla ciebie okrętu – nie ufaj próżnym nadziejom – 

nie ma drogi w inną stronę. 

Jakeś swoje życie roztrwonił 

w tym ciasnym kącie, tak je w całym świecie roztrwoniłeś.

Harry Kane, on jest jednym z nas

Wciąż nie kupiłem sobie jego koszulki. Jakoś tak mam, że jeśli idzie o zawodników Tottenhamu wolę zaczekać do chwili, w której zakończą karierę, ewentualnie do czasu, kiedy ich rozstanie z klubem przestanie mnie już boleć. A Harry Kane, jak powiedział przecież w pomeczowym wywiadzie, jeszcze nie skończył. W meczu z Manchesterem City – najlepszym być może występie Tottenhamu w tym sezonie, a z całą pewnością najlepszym przeciwko drużynie z czołówki tabeli – strzelił wprawdzie dwusetnego gola w Premier League, a w Tottenhamie bramkę numer 267, dzięki czemu przeskoczył Jimmy’ego Greavesa i stał się najskuteczniejszym strzelcem w dziejach klubu, ale wciąż ma apetyt na więcej.

Tottenham bez żółci

O tym, czy to „więcej” może się spełnić w tym akurat klubie, będzie jeszcze czas podyskutować. Parę tygodni temu Kane powiedział jasno, że uważa się za kibica Tottenhamu i że jest otwarty na rozmowy o przedłużeniu kontraktu – ale tu wiele zależeć będzie pewnie od tego, czy swoją umowę z Danielem Levym przedłuży Antonio Conte i czy obecny sezon drużyna zakończy w pierwszej czwórce, a po drodze zdoła jeszcze powalczyć w Pucharze Anglii i Lidze Mistrzów. Na pewno taki mecz jak dzisiejszy również trenerowi Tottenhamu dostarcza argumentów za tym, by zamiast w kółko latać między Włochami i Anglią, spróbować wreszcie zapuścić korzenie w Londynie. Jako się rzekło: tak dobrze w tym sezonie jeszcze nie grali i w końcu udało im się nawiązać do najlepszych momentów sezonu poprzedniego, w którym impet po zmianie trenera, a później po przyjściu Kulusevskiego i Bentancura, pozwolił ostatecznie wrócić do Champions League.

Będzie czas również pospekulować nad istotą tego przełamania. Czy to kwestia powrotu do zdrowia kluczowych zawodników, ze wspomnianą dwójką na czele? Czy fakt, że ten akurat rywal na tym stadionie wyjątkowo Tottenhamowi „leży”? Czy porażka na Etihad przed 17 dniami, a zwłaszcza późniejsza szczera rozmowa Contego z drużyną na temat łatwości, z jaką traci ona bramki, przyniosła oczyszczenie i pozwoliła zacząć wszystko od nowa? Choroba i operacja usunięcia woreczka żółciowego włoskiego szkoleniowca dodała drużynie dodatkowej motywacji? A może to nie Tottenham był tak dobry, tylko City – mimo indywidualnych rekordów Haalanda piłkarsko w tym roku gorsze, o co kłóciłem się dziś z Łukaszem Piszczkiem zarówno na, jak i po zejściu z anteny Viaplay – po prostu do Londynu nie dojechało, Pep Guardiola zaś przekombinował wysyłając młodego Rico Lewisa na lewą obronę, a Kevina de Bruyne wpuszczając na boisko dopiero po godzinie? Pytania można by mnożyć, na część udało się może odpowiedzieć w pomeczowej dyskusji, ale teraz jednak wypada się zatrzymać przy tym rekordzie i przelecieć w pamięci wszystko, co do niego doprowadziło.

Odrzucenie, którego nie było

Pamiętam, że kiedy Harry Kane zdobył setnego gola w Premier League, on sam zdecydował się opowiedzieć swoją historię – pamiętam także, że streszczałem ją wtedy dla Sport.pl. Zaczynała się tak: miał osiem lat, szedł przez park z ojcem, który ni stąd, ni zowąd oznajmił, że ma mu coś ważnego do powiedzenia. Była to wiadomość, że szkółka Arsenalu, w której wówczas trenował, nie jest nim zainteresowana. Często później wspominał reakcję taty: to, że go nie skrytykował, tak samo zresztą, jak nie skrytykował tych, którzy podjęli decyzję w sprawie jego przyszłości. Pan Patrick Kane nie dawał synowi do zrozumienia, że się nie nadaje, nie okazywał wściekłości i rozczarowania, nie nakładał dodatkowej i zupełnie zbędnej presji. Po prostu objął chłopca ramieniem i powiedział, że najważniejsze, żeby dalej robił swoje i że znajdą mu inny klub. Dwa lata później Harry Kane trafił do akademii Tottenhamu, któremu zresztą kibicowała cała jego rodzina i w którym grał jego ówczesny idol, Teddy Sheringham.

Później, w przyszłości, miał być do Sheringhama porównywany – mam gdzieś w prastarych fiszkach wywiad z Lesem Ferdinandem, zestawiającym właśnie tych dwóch snajperów, zwłaszcza w kwestii tego, jak obaj naturalnie odnajdywali wolną przestrzeń między liniami rywala, ale dorzucającym jeszcze do puli Alana Shearera, który podobnie jak Kane potrafi uderzyć nie do obrony zza pola karnego. To Ferdinand pierwszy przed Contem określił Kane’a mianem „dziewięć i pół”, które miało opisywać zawodnika pomiędzy boiskową „dziewiątką” a „dziesiątką”; zawodnika, który potrafi być klasycznym snajperem i lisem pola karnego, który potrafi utrzymać się przy piłce plecami do bramki, a potem odwrócić się i popędzić w jej stronę, choć kiedy drużyna tego potrzebuje, wystarcza mu inteligencji, by się cofnąć i zająć pozycję w drugiej linii, a następnie uruchomić któregoś z wybiegających na pozycję kolegów precyzyjnym podaniem. Ubiegłoroczna wygrana 3:2 na Etihad to szczytowe chyba osiągnięcie Kane’a w tej roli.

Warto historię o odrzuceniu przez Arsenal przypomnieć także dlatego, że – choć opowiadał ją już jako zdobywca setki goli w Premier League, to wspominał też chwile, w których myślał, że nie zdobędzie ani jednego. Miał wówczas dziewiętnaście lat – niejeden jego rówieśnik był już gwiazdą, za niejednego płacono fortunę – i od dwóch lat tułał się po wypożyczeniach do niższych lig. Nawet tam nie zawsze mieścił się w wyjściowej jedenastce: czy mógł marzyć o tym, że stanie się podporą nie tylko klubu z ekstraklasy, ale też reprezentacji kraju? Przy okazji poznawał, jak wspomina, prawdziwe życie, przyglądając się ludziom, dla których wizja spadku z drugiej do trzeciej ligi oznaczała groźbę radykalnego ograniczenia i tak niewielkich na tym poziomie zarobków czy wręcz bezrobocia. Przestawał być dzieckiem.

Warto robić swoje

Scenariusz ten znało wielu podobnych jemu młodzieńców. Okres przygotowawczy spędzony z pierwszym zespołem i szansa gry w spotkaniach towarzyskich, zwłaszcza kiedy największe gwiazdy nie wróciły jeszcze z wakacji, później daremne nadzieje na to, że nadarzy się kolejna okazja, a w zimowym okienku transferowym – wypożyczenie do jednej z niższych lig. Tam zaś szok i twarde lądowanie („W Yeovil nie mamy Ritza” – mówił dawnemu koledze Kane’a z Tottenhamu, Androsowi Townsendowi, szkoleniowiec lokalnej drużyny, prowadząc go do obskurnego hoteliku i upewniając się, że na wyposażeniu pokoju jest garnek do gotowania makaronu), adaptacja do bardziej bezpośredniego stylu gry, czasem kontuzje. W przypadku Kane’a najpierw było Leyton Orient (od stycznia do maja 2011), później Millwall (od stycznia do maja 2012), w kolejnym sezonie Norwich (gdzie złamał kość śródstopia) oraz Leicester.

„Robić swoje” musiał więc wyjątkowo długo. Pierwszy raz na ławce rezerwowych Tottenhamu znalazł się wprawdzie w październiku 2009, debiutował – w meczu Ligi Europy – w sierpniu 2011, ale na to, by Tim Sherwood, nadzorujący jego rozwój w młodzieżówce, zaczął na niego stawiać już będąc tymczasowym trenerem Tottenhamu, musiał czekać jeszcze dwa i pół roku – wcześniej przekonał jedynie Andre Villas-Boasa, by nie wysyłał go na kolejne wypożyczenie. U Mauricio Pochettino również zaczynał jako rezerwowy, za Soldado i Adebayorem: Argentyńczyk ostatecznie przekonał się do niego po wygranej z Aston Villą w listopadzie 2014 r., kiedy to strzelił zwycięskiego gola w ostatniej minucie (był to zresztą gol bardzo szczęśliwy, bo Anglik wykonywał rzut wolny i trafił w mur, a piłka po rykoszecie zmyliła bramkarza i wpadła do siatki). Pochettino zawsze podkreślał, że to dzięki tej bramce w klubie uwierzono, że wie, co robi; w moim kibicowskim życiu – i w karierze Kane’a – zaczynał się najlepszy czas.

Przez wszystkie te lata przed wywalczeniem miejsca w podstawowym składzie, tak jak wtedy w parku z ojcem, nie myślał, że coś jest nie tak. Nie zniechęcał się. I ciężko pracował. Cytowany już Les Ferdinand, który przez jakiś czas szkolił napastników Tottenhamu, opowiadał, że nigdy w życiu nie spotkał juniora, który tyle pracy wkładałby w swój rozwój; bramkarz Brad Friedel dorzucał wspomnienie Kane’a, wypraszającego u niego dodatkowe pół godziny po treningu, by mógł poćwiczyć strzały. Dobrze pamiętam, jak podczas pierwszych występów na White Hart Lane miał kłopoty z przyjęciem piłki, jak nie potrafił ustać na nogach w starciu z obrońcami: kiedy patrzę na miejsce, w którym jest dzisiaj, czuję, że powinienem się przyznać do tego, że kompletnie w niego nie wierzyłem.

Cud wielu sezonów

Inna sprawa, że nie tylko ja wtedy w niego wątpiłem. Po świetnym sezonie 2015/16 pytano, czy będzie umiał powtórzyć strzeleckie osiągnięcia w sezonie kolejnym – to wtedy mówiło się o „one season wonder”. Otóż powtórzył. Rok później zastanawiano się, czy będzie potrafił pokazać się w Lidze Mistrzów. Otóż potrafił. Dwa lata później chciano wiedzieć, czy da radę zagrać dobry mecz na mundialu. Otóż dał. A dzisiaj nie tylko w Tottenhamie i w Premier League ustanawia i goni kolejne rekordy – robi to samo w reprezentacji, której jest kapitanem.

José Mourinho obiecywał mu wprawdzie, że zrobi z niego gwiazdę na miarę Messiego i Ronaldo, ale chyba zbyt mocno chodzi po ziemi, by nabrać się na podobne gadki. „On jest jednym z nas” – śpiewają o nim kibice, a kolejni szkoleniowcy nie mogą się nachwalić jego skromności i zrównoważenia. Pochettino w tym kontekście podkreślał zbawienny wpływ żony – z Kate chodził w zasadzie od dzieciństwa, mają troje dzieci i rodzinność Kane’a również chyba jest powodem, dla którego ta kariera toczy się tak wzorowo. Jaki tam Ronaldo – najlepszy strzelec Tottenhamu nie ma w sobie nic z celebryty, nie imprezuje, nie sfotografowano go z żadną modelką ani nie złapano na paleniu pod prysznicem. Z wyglądu i uczesania przypomina bardziej bohatera filmu epoki kina niemego niż współczesnego piłkarza – jako że nie mogę wciąż zapomnieć porównania, które poczynił kiedyś Jonathan Wilson, zestawiając legendę Tottenhamu z pilotami RAF, napiszę i to, że Harry Edward Kane mógłby zagrać w nim rolę jednego z tych dzielnych pilotów dwupłatowca, którzy nigdy nie wrócili z wyprawy przeciwko Czerwonemu Baronowi.

Oczywiście dziś nie pressuje już tak maniacko jak w pierwszych latach pracy z Pochettino. Nauczył się dbać o zdrowie. Wynajął kucharza. Wzmocnił kostki – ich kontuzje trapiły go przez dobrych parę sezonów. Do pracowitości i skromności, do zabójczej skuteczności strzeleckiej i zdolności dostrzegania kolegów, wypada więc dodać inteligencję, dojrzałość i odporność psychiczną. Fakt, że gdy zmarnuje jedną, drugą czy trzecią okazję w meczu, nie traci równowagi i próbuje jeszcze raz, świadczy o tej ostatniej równie mocno, jak to, że tak szybko pozbierał się po niewykorzystanym karnym w meczu z Francją na ostatnim mundialu.

Zostań z nami

Ale ci, którzy go znają, mówią o czymś jeszcze: o nieustannej chęci rozwoju; to jest to „więcej”, o którym wspominał po meczu z City. W czasach, gdy pracował z Pochettino, opowiadano, że wieczorami, oglądając w domu mecze, wymieniał się na WhatsAppie uwagami z Argentyńczykiem i jego asystentami („Zobacz, Harry, jak rusza się ten napastnik, jak zmienia tempo biegu, jak znajduje pół metra wolnej przestrzeni i jak gubi obrońcę”). Albo jak w wolne popołudnia umawiał się z grupą kolegów grających w ofensywie Tottenhamu na dodatkowe sesje strzeleckie – ale nie skupiające się na jałowym waleniu piłki do pustej bramki, tylko takie, w których korzystając z pomocy bramkarzy z drużyny juniorskiej, można odtworzyć na tyle, na ile się da, sytuacje meczowe. I jak analizował swoje własne występy: zarówno na boisku treningowym, jak później przed monitorem.

Zdaję sobie sprawę, że z perspektywy tak zwanego neutralnego obserwatora najważniejsze pytanie dnia dzisiejszego brzmi, czy owo „więcej” można osiągnąć w Tottenhamie? Zrobił dla klubu wystarczająco wiele, by móc odejść z podniesionym czołem – a może nawet z uzasadnionym poczuciem, że nie ma się co łudzić marzeniami o jakichś mistrzostwach czy pucharach, po które może sięgnąć w tych barwach. Ale przecież ja, do cholery, nie jestem żadnym neutralnym obserwatorem. Czytam Barneya Ronaya w „Guardianie”, piszącego, że Harry Kane nie potrzebuje trofeów, bo już jest wystarczająco wielki. Patrzę, jak po meczu z City wspólnie z innym supersnajperem Tottenhamu, Clive’em Allenem, wspomina te chwile sprzed kilkunastu lat, gdy u niego również zaczął pobierać u niego lekcje. Bardzo już chciałbym mieć tę koszulkę.

Drużyna Harry’ego Kane’a

Football, bloody hell: najpierw przegrać na własnym boisku z Southamptonem i Wolves – przegrać, dodajmy, raczej bezdyskusyjnie, zważywszy na fantastyczny pressing gości w pierwszym meczu i prezenty Llorisa w drugim spotkaniu – a potem wygrać na wyjeździe z Manchesterem City. Wygrać z Manchesterem CIty, i to wygrać w sposób i w okolicznościach tak kompletnie do Tottenhamu niepasujących, że wciąż wydaje mi się to trudne do uwierzenia. Już nawet zostawiając na boku wszystkie okoliczności pozasportowe, to znaczy trwające pół tygodnia zamieszanie wokół wywiadu Antonio Conte dla Sky Italia i jego co najmniej niejasnych wypowiedzi na temat styczniowego okienka, pozbywania się ważnych zawodników, kupowania niegotowych piłkarzy czy szans na pierwszą czwórkę – mówimy przecież o meczu, w którym powodów, by złożyć broń, było aż nadto.

Mówimy przecież o meczu z mistrzem kraju, najlepszą drużyną ligi, a może nawet kontynentu. Mówimy o meczu, w którym Tottenham objął wprawdzie prowadzenie już w czwartej minucie, ale jeszcze przed przerwą dał sobie strzelić bramkę – i to w niegroźnej stosunkowo sytuacji, po kolejnym niestety błędzie lidera i kapitana drużyny Hugo Llorisa, który wypuścił przed siebie piłkę proszącą się o chwyt, czym umożliwił strzał Gundogana. Mówimy o meczu, w którym po tym, jak Tottenham znów zdołał wyjść na prowadzenie, Ederson obronił uderzenie Kane’a, mogące dać gościom dwubramkową przewagę. Mówimy o meczu, w którym Kane trafił kolejny raz do siatki, ale jego gola na 3:1 unieważnił VAR, bo przy świetnym przerzucie Daviesa do Kulusevskiego Szwed był jednak na spalonym. Mówimy o meczu, w którym w doliczonym już czasie gry po ręce Romero i kolejnej interwencji VAR gospodarze dostali karnego i doprowadzili do wyrównania. Doprawdy, podnieść się po tym wszystkim po raz kolejny, wyprowadzić jeszcze jeden atak, zdobyć bramkę w 97. minucie, a potem wytrzymać kolejne minuty, doliczone przez Anthony’ego Taylora do doliczonego czasu gry – wszystko to wydaje się tak nie pasować do naszej wiedzy o tej drużynie, że może naprawdę, ale to naprawdę, tfu, tfu, splunąć przez lewe ramię, zaczyna się w niej i z nią dziać coś nowego?

To, co się wydarzyło przed miesiącem w Leicester to były w gruncie rzeczy dwie szalone minuty, pozwalające, owszem, konstruować nowe narracje i szukać momentu założycielskiego drużyny Antonio Conte, ale nieoddające przecież całej prawdy o przebiegu meczu. Tutaj, upieram się, było coś jeszcze niż walka do końca. Był przygotowany i konsekwentnie realizowany plan, był sposób na przeszkodzenie Manchesterowi City w rozwinięciu skrzydeł i na wyprowadzenie własnych ataków. Była konsekwencja w realizacji przedmeczowych założeń. Było mnóstwo pracy, włożonej przez całą drużynę w grę defensywną (Son asekurujący Sessegnona, Kulusevski wspierający Emersona – i Koreańczyka, i Szweda słusznie komplementować się będzie za gole i udział przy golach, ale także przed własną bramką zostawili mnóstwo serca). Jeśli były też błędy, na które nieraz się zżymałem (np. kiedy wystraszony Sessegnon nieprzekonująco próbował szarżować lewą stroną i bardzo szybko gubił piłkę, albo kiedy Bentancur tracił piłkę na własnej połowie), to przecież błyskawicznie naprawiane przez któregoś z kolegów.

Oczywiście, oczywiście. W końcu, po tylu miesiącach, obrona Tottenhamu wyszła w ustawieniu, o którym Conte mówił od początku – z Romero po prawej, Daviesem po lewej i organizującym ich pracę Dierem pośrodku. Oczywiście, zwłaszcza Romero był w tej trójce znakomity i nawet to, że dał City karnego, nie jest w stanie zmienić mojej opinii. Oczywiście, nie brakowało chwil, w których Tottenham grał na czas. Oczywiście, wszystkie przerwy w grze, zwłaszcza w pierwszej połowie, wybijały gospodarzy z uderzenia i odbierały ich akcjom płynności, do której tak bardzo nas przyzwyczaili. Oczywiście, w przypadku Dejana Kulusevskiego można mówić o elemencie zaskoczenia, bo ani ostatnimi czasy w Juventusie, ani w pierwszych epizodach na boiskach Premier League nie zapowiadał aż takiej skuteczności i precyzji. Pal jednak licho te wszystkie zastrzeżenia: jak to często bywa w przypadku Manchesteru City gigantyczna przewaga piłkarzy Pepa Guardioli w posiadaniu piłki nie przekładała się na arcyklarowne sytuacje, natomiast jeśli chodzi o głęboko cofnięty Tottenham, to zmysł tej drużyny w wynalezieniu sobie wolnej przestrzeni podczas ataków, tempo, z jakim potrafiła ona wyjść spod własnej bramki – bynajmniej nie tylko dzięki szybkości nóg, ale przede wszystkim dzięki otwierającym podaniom i umiejętności znalezienia sobie wolnej przestrzeni przez wychodzących piłkarzy – doprawdy zasługiwał na najwyższe noty.

Choć kiedy o najwyższych notach mówimy, trudno nie poświęcić osobnego akapitu Harry’emu Kane’owi. Antonio Conte mówił od początku, gdzie widzi kapitana reprezentacji Anglii – a wcześniejsze sukcesy Włocha w pracy z innymi środkowymi napastnikami zapowiadały, że w trakcie kolejnych spotkań Kane będzie nie tylko dochodził do pozycji strzeleckich, ale także zdobywał swoje bramki. Ale w jego występie było przecież coś więcej niż popis króla pola karnego, klasycznej „dziewiątki”. To Kane w czwartej minucie dostrzegł wybiegającego za plecy wysoko ustawionej linii obrony gospodarzy Sona i obsłużył go idealnym podaniem, po którym ten zgrał do Kulusevskiego. To on podobnych zagrań – takich, które przystoją bardziej „dziesiątce” niż „dziewiątce” – miał jeszcze kilka. To on wygrywał pojedynki z rywalami, dawał oddech obrońcom, uruchamiał podaniami wychodzących kolegów – ale przede wszystkim to on wpadał w pole karne i przy każdej możliwej okazji strzelał celnie. Jasne: nie wykluczam, że przemawia przeze mnie emocja chwili, ale doprawdy nie wiem, czy nie był to jego najlepszy, czytaj: najbardziej kompletny występ w koszulce Tottenhamu. Oby tak dalej, zwłaszcza że Conte mówi, iż Anglik wciąż jeszcze ma co poprawiać.

Ale to zdecydowanie nie był „one man show” – i w tym sensie Pepowi Guardioli kolejny raz odbija się czkawką fraza o „drużynie Harry’ego Kane’a”. I to zdecydowanie nie była tylko strategia na parkowanie autobusu. Weźmy drugiego gola Tottenhamu, który przecież zaczął się od rozegrania piłki przed własną bramką przez Llorisa, a w wymianie podań przed asystą Sona uczestniczyli również Sessegnon i Kane. Weźmy akcję z 64. minuty, po której strzał Kane’a zatrzymał bramkarz gospodarzy: również rozpoczętą na własnej połowie, dzięki odbiorowi Romero, błyskawicznym odegraniu Bentancura do Sona, klepki Koreańczyka z Kane’em, odegraniu Anglika znów do Bentancura, który wypuścił po skrzydle Sessegnona, żeby Urugwajczyk i Koreańczyk mogli zagrać kolejne podania. Weźmy także trzeciego gola, kiedy również przed przyspieszeniem i asystą Kulusevskiego udało się wymienić kilka podań. Weźmy w końcu opisaną tu już wcześniej pierwszą bramkę – każda z tych akcji była efektem pomysłu, który narodził się i został wycyzelowany w ośrodku treningowym. W strategii Tottenhamu kluczowe były momenty, w których udawało się przejąć piłkę; goście nie bronili się, by tego meczu nie przegrać, ale by przerwać atak rywala i wyprowadzić swój.

Uwielbiam to. Uwielbiam znów widzieć potencjał rozwoju drużyny i doceniać postęp poszczególnych zawodników – nawet najsłabsze dzisiaj ogniwa, czyli obaj wahadłowi, rośli z każdą chwilą i z pewnością fakt, że Ryan Sessegnon rozegrał w końcu 90 minut w zwycięskim meczu na takim stadionie może oznaczać dla niego nowe otwarcie. Uwielbiam słuchać, jak w pomeczowych wywiadach trener naciska właściwe guziki: mówi o tym, że bardzo lubi pracować z tą grupą piłkarzy, że to jedni z najlepszych, z którymi miał do czynienia w całej swojej karierze, i że jego ambicją jest zrobienie z każdego z nich po kolei lepszego zawodnika. No i że, oczywiście, ten świetny mecz na niewiele się przyda, jeśli teraz Tottenhamowi powinie się noga podczas wyjazdów do Burnley i Leeds.

Puenta będzie banalnie oczywista. Zanim parę miesięcy temu prezes Daniel Levy jakimś cudem zdołał zatrudnić jednego z najlepszych trenerów świata, wydawało się, że ten klub czeka kolejny sezon w środku tabeli, a na zakończenie – odejście jego talizmanu i ikony, czyli Harry’ego Kane’a właśnie. Dziś drużyna odżyła, bije się o pierwszą czwórkę, talizman ponoć nie wyklucza przedłużenia kontraktu, pod jednym wszakże warunkiem – że jego włoski szkoleniowiec dostanie latem naprawdę porządne wsparcie na rynku transferowym. Znów masz złoty róg, Daniel. Nie zepsuj tego.

Moment założycielski

Napisałbym, że był to najlepszy mecz Tottenhamu pod Antonio Conte nawet gdyby John Moss zakończył go po dziewięćdziesięciu czterech minutach, przy stanie 2:1 dla Leicester. Narzekałbym wtedy, oczywiście, na dwa momenty gapiostwa w defensywie, i martwiłbym się, że po wejściu na boisko Lo Celso szturm gości nie nabrał nowego impetu, a przeciwnie: zdawał się hamować. Doceniłbym akcję poprzedzającą bramkę Kane’a – walkę Skippa o odbiór piłki, błyskawiczne podanie Winksa, później zaś kunszt, z jakim kapitan reprezentacji Anglii wyrobił sobie pozycję do uderzenia, generalnie jednak żałowałbym, że tyle wysiłku na nic. Że tyle okazji i strzałów (w sumie dwadzieścia siedem, z czego dziesięć celnych; statystyka goli oczekiwanych podaje niespotykaną dotąd w tym sezonie liczbę 4,49) poszło na marne. Że ewidentnie odrodzony – nie tylko dochodzący do pozycji strzeleckich, ale jak w najlepszych latach otwierający drogę do bramki kolegom – Harry Kane skończył z tylko jednym golem. Że trudno będzie teraz zmobilizować się po raz kolejny, skoro tak wiele wysiłku, proaktywnej postawy, intensywności w pressingu, kreatywności w konstruowaniu akcji nie przyniosło nawet remisu. Żałowałbym świetnych występów w walce o środek pola Skippa i Hojbjerga (ten blok Duńczyka przy strzale Barnesa, po którym mogło być 3:1 dla gospodarzy, to jego podanie do Doherty’ego przed pierwszym golem Bergwijna…). Żałowałbym odważnych podań Winksa i Lucasa, szarż Reguliona i wprowadzonego po przerwie Doherty’ego (Irlandczyk zagrał najlepsze 45 minut w całej swojej północnolondyńskiej karierze…). Żałowałbym strzału Tangangi i główki Sancheza, poprzeczki Kane’a, dwóch wybitych z pustej bramki uderzeń – znowuż Kane’a oraz Hojbjerga. Owszem, żałowałbym także swoich dzieci, które wysiedziały ze mną cierpliwie po raz nie wiadomo który, próbując uwierzyć, że to, czym zajmuje się ich ojciec, nie jest kompletnie bez sensu, no i w końcu żałowałbym samego siebie, że kibicuję klubowi, który potrafi przegrać nawet mecz, w którym jego wyższość nie podlegała żadnej dyskusji.

Ale teraz nie muszę tego wszystkiego pisać. Nie muszę narzekać i żałować. Siedzę sobie, patrzę na udzielających wywiadu brytyjskiej stacji Kane’a i Bergwijna, i widzę, jak uśmiech po prostu nie może zejść z twarzy Anglika, reprezentant Niderlandów zaś wciąż nie potrafi nabrać tchu, mimo iż grał zaledwie kwadrans, a po swoich dwóch bramkach – strzelonych w ciągu 79 sekund, w 95. i 97. minucie meczu – zdążył już przecież kolejny kwadrans odczekać. Zdaje się, że sam właśnie tak wyglądam: uśmiech nie schodzi mi z twarzy i nie potrafię nabrać tchu. Myślę o prawdziwym momencie założycielskim Tottenhamu pod nowym szkoleniowcem – takim, od którego naprawdę można rozpocząć opowieść dającą nadzieję na szczęśliwe zakończenie. Takim, w którym do jakości gry, do w końcu trafionego ustawienia (w 3-5-2 naprawdę wygląda to znacznie lepiej niż w 3-4-3), do wykreowanych szans, do pressingowych doskoków, do świetnego przygotowania fizycznego (to gospodarzy łapały skurcze, goście natomiast nieustannie podkręcali tempo) i tych wszystkich kwestii, którymi zdążyłem się już zachwycić na Twitterze, dochodzi coś, o co być może najtrudniej, a co wiąże się z kwestiami mentalnymi. Z atmosferą w drużynie i z aurą, która ją otacza.

Kiedy Steven Bergwijn zdobył wyrównującą bramkę, zawodnicy Tottenhamu cieszyli się, owszem. Przede wszystkim jednak popędzili na swoją połowę, by sędzia wznowił grę jak najszybciej, a kiedy to zrobił – rzucili się na rywala po raz kolejny. Pamiętam, zdarzały się takie rzeczy za Mauricio Pochettino, ale kiedyż to było? Za Jose Mourinho drużyna specjalizowała się raczej – jeśli w czymś takim można się „specjalizować” – w trwonieniu wypracowanych przewag niż w odrabianiu strat. Za Nuno Espirito Santo nie było nawet przewag. Za Antonio Conte? W dziewięciu meczach ligowych Tottenham jeszcze nie przegrał. „To musi być nasza filozofia – mówił po meczu Włoch, który w tym okienku transferowym wciąż jeszcze nie doczekał się wzmocnień. – Nigdy się nie poddawać i walczyć do samego końca”.

Napisałem akapit wyżej o aurze, jaka otacza tę drużynę. W ciągu ostatnich paru dni Tottenham odrzucił ponoć dwie oferty Ajaksu, który chciałby ściągnąć Bergwijna z powrotem do ojczyzny – ale który proponuje ponoć wciąż za mało pieniędzy. Oczywiście zawodnik może mieć osobiste powody, by chcieć zmienić klub – z drugiej strony jednak każdy uczestnik meczu wygranego w takich okolicznościach musi mieć poczucie, że z tej drużyny zwyczajnie nie warto odchodzić. Dali temu wyraz ci najważniejsi – pędzący przez całe boisko Lloris, by wyściskać Bergwijna, Kane mówiący do kamery, że było to jedno z takich spotkań, które pamięta się całe życie. Chłopaki, to jest Tottenham. Cholerne zuchy.

Czy Harry Kane musi odejść

Najbardziej zaskakujące w przecieku na temat woli odejścia Harry’ego Kane’a z Tottenhamu wydaje się tak naprawdę to, że ktokolwiek jest zaskoczony. Można, owszem, zastanawiać się, czy puszczenie tego przecieku akurat przed ostatecznymi rozstrzygnięciami generalnie spisanego na straty sezonu jest fortunne („Nie mógł poczekać tydzień?”, pytają ponoć poirytowani członkowie klubowego zarządu, słusznie obawiając się, że przygotowania do meczów z Aston Villą i Leicester mocno się skomplikują), ale z drugiej strony fakt, iż drużyna bije się już tylko o prawo gry w Lidze Europy – i że nawet tego nie jest pewna – pokazuje oczywistość konkluzji, do jakiej doszedł najlepszy dziś napastnik Anglii. W maju 2021 roku, mając niemal 28 lat, będąc w świetnej formie i ciesząc się zupełnie dobrym zdrowiem, Harry Kane naprawdę nie ma na co czekać. Mówił zresztą wprost, odbierając kilka tygodni temu nagrodę dla najlepszego piłkarza Londynu, o słodko-gorzkim uczuciu, jakie wiąże się z przyjmowaniem takich wyróżnień – i o tym, że chciałby wreszcie coś wygrać z drużyną.

O tym, co spotkało go w ostatnich miesiącach w Tottenhamie, pisałem tu wiele. Pobyt Jose Mourinho w klubie nie trwał wprawdzie aż tak długo, ale podziały w zespole dało się już odczuć. Drużyna robiła katastrofalne błędy w obronie, wypuszczała prowadzenia w wygrywanych meczach. Jej kluczowi zawodnicy nie pracowali wystarczająco ciężko na treningach i w trakcie spotkań, i dotyczy to niestety, także, największych gwiazd, takich jak Bale, Dele Alli czy Ndombele. Po części był to efekt przestarzałych metod szkoleniowych nadmiernie skupionego na rywalach Portugalczyka, ale wszystkiego nie da się zrzucić na trenera. Występ w Lidze Europy zakończył się kompromitacją w Zagrzebiu, walka o Puchar Ligi – finałowym rozczarowaniem. Nadziei, że w przyszłym roku może być znacząco lepiej – na razie nie widać.

Bądźmy szczerzy: jedyne, co czeka Harry’ego Kane’a w Tottenhamie w sezonie 2021/22, to uczestniczenie w mniej lub bardziej bolesnym okresie przebudowy, w dodatku póki co nie wiadomo przez kogo dokonywanej, choć wiadomo, że kilka świetnych nazwisk na rynku trenerskim odpadło z wyścigu, a każde kolejne z pojawiających się na medialnej karuzeli wydaje się obarczone wieloma znakami zapytania; szczerze mówiąc ten wpis podszyty jest również frustracją, że nie tylko Nagelsmann czy Ten Haag, ale także Rodgers wydaje się być poza zasięgiem obecnych możliwości klubu (ledwo utrzymującego Brighton w Premier League Pottera trudno uznawać za kolejne wcielenie Mauricio Pochettino, a tzw. duże nazwiska, np. Allegri, podobnie jak Mourinho średnio pasują do wizerunku tej drużyny). Wiadomo też, że klub jest zadłużony bardziej niż niejeden z rywali, że pandemia uderzyła go mocniej (a to w związku z utratą spodziewanych zysków z biletów na otwarty dopiero co stadion), podobnie jak kolejny już brak awansu do Ligi Mistrzów. Wiadomo, że jeśli nowy szkoleniowiec przyjdzie i będzie chciał myśleć o wzmocnieniach, najpierw będzie musiał pozbyć się kilku piłkarzy. Mówienie, że wrócą z wypożyczeń Skipp czy Sessegnon, owszem, raduje serce kibica, ale z perspektywy takiego Kane’a znaczy pewnie niewiele. Podobnie jak spekulowanie, czy Bale zostanie na jeszcze jeden sezon.

Lojalności Kane’a do Tottenhamu nikt kwestionować nie może. Tego, ile dał klubowi w ciągu minionej dekady również. Ale perspektywy na White Hart Lane ma takie, że naprawdę jedyne, co może brać pod uwagę jako argument za pozostaniem, to fakt, iż coraz mniej brakuje mu do pobicia rekordu Jimmy’ego Greavesa i stania się najlepszym strzelcem w dziejach Tottenhamu. Czy taki tytuł jest w stanie zrównoważyć mistrzostwa czy puchary kraju albo wygraną w Lidze Mistrzów? Pytanie wydaje się retoryczne.

Zupełnie inną kwestią jest to, czy ewentualnego kupca będzie stać na sprowadzenie Kane’a – i czy Tottenham będzie musiał go sprzedać. Do końca obecnego kontraktu Anglika pozostają trzy lata (pamiętacie jeszcze, jak świetlana wydawała się przyszłość, kiedy go podpisywał?), choć „The Athletic” twierdzi, że zawarł z prezesem Levym dżentelmeńską umową, iż po tym sezonie będzie mógł odejść. Marka zawodnika i regularność, z jaką zdobywa bramki, a przy tym zasięg i precyzja jego podań, które znalazły w tym roku odzwierciedlenie w liczbie asyst, fakt, że mamy do czynienia z kapitanem reprezentacji kraju, wzorowy wizerunek ojca rodziny, sportowe ambicje i wychwalany przez wszystkich profesjonalizm – to jest kapitał, który w przełożeniu na brytyjskie funty daje wartość z pewnością przekraczającą sto, może nawet sięgającą stu pięćdziesięciu milionów. Mało który klub w Europie i na Wyspach może w obecnych warunkach pozwolić sobie na wydanie podobnej kwoty, zwłaszcza, że na kontynencie mówi się również o transferach Haalanda i Mbappe. Niewątpliwie bez klasycznej „dziewiątki” od dawna gra Manchester City i niejeden obserwator zastanawia się dziś, czy to Kane nie jest brakującym ogniwem, oddzielającym ostatnią budowlę Pepa Guardioli od doskonałości. Ale to, że Daniel Levy zrobi wszystko, by nie sprzedać Kane’a któremukolwiek z rywali z Premier League wydaje się równie oczywiste jak to, że Kane ma dobre powody, by odejść. 

Krótko mówiąc: jeśli chce zostać mistrzem kraju już, teraz, jak jego niedawni koledzy, Walker czy Eriksen, a nie na święty nigdy, Harry Kane odejść musi. Musi przestać liczyć, że prezes sprowadzi do klubu trenera, który już, teraz będzie w stanie dorównać jego ambicjom i profesjonalizmowi. Musi odłożyć na jakiś czas wspomnienia o strzelonym w derbach „golu w masce”, o pierwszej bramce z Shamrock Rovers, czy o pierwszym hattricku z Asterisem Trypolis (to wtedy stanął w bramce, po czerwonej kartce Llorisa, i wpuścił gola po rzucie wolnym rywali)… naprawdę ściska mi się teraz gardło i nie chcę już tych sentymentów ciągnąć, przypominając sobie jak ów niezgrabny nieco z początku młodzian stawał klubową ikoną.

Przed nami typowe gorące lato. W przypadku kibica Tottenhamu, przynajmniej tego z dłuższym stażem niż czasy „nowego, wspaniałego świata” – typowo ponure.

Idę do Kanossy

Nawet w życiu cesarzy zdarzają się takie chwile, że muszą przywdziać worek pokutny i uklęknąć na śniegu – pocieszam się teraz, przystępując do odwoływania różnych gromkich oskarżeń, rzuconych na tym blogu pod adresem ekipy trzymającej dziś władzę nad moim ukochanym klubem. Nie dalej jak w lipcu, po meczu z Sheffield United, sporządziłem przecież prokuratorską mowę przeciwko Jose Mourinho, nie dalej jak we wrześniu, po spotkaniu z Evertonem, rozszerzałem ją na Daniela Levy’ego, a tu proszę: w trzecim tygodniu listopada Tottenham Mourinho i Levy’ego jest na pierwszym miejscu w tabeli. Niemal jedna czwarta sezonu za nami – to już wystarczająco długo, żeby serio wymieniać tę drużynę wśród kandydatów na mistrza kraju, zwłaszcza w tak zwariowanym sezonie, jak obecny, gdzie pandemia skomplikowała plany niejednego zespołu, gdzie brak publiczności pozbawia atutu własnego boiska, gdzie decyzje sędziów zwiększają przypadkowość gry, gdzie Liverpool coraz bardziej chyba zmęczonego pracą w Anglii Jurgena Kloppa zaczęły dopadać kontuzje, gdzie Manchester City Guardioli ewidentnie znalazł się w dołku, a Arsenal Artety czy Chelsea Lamparda wciąż jeszcze pozostają w fazie budowania.

Jose Mourinho nie lubi tego: bycia wymienianym w gronie faworytów. Od zawsze próbuje odgrywać rolę autsajdera, prześladowanego przez możnych tego świata. Nawet w największych i najbogatszych klubach Europy próbował grać tę rolę, wznosząc wokół drużyny mury oblężonej twierdzy i przekonując, że jakieś bliżej nieokreślone ciemne siły sprzyjają rywalom, a o ileż łatwiej jest mu w Tottenhamie, pod względem liczonego w trofeach dorobku faktycznie odstającym od poprzednich miejsc pracy Portugalczyka. Pytany o szanse na tytuł, konsekwentnie je więc umniejsza, mówiąc, że liczy się tylko zwycięstwo w najbliższym meczu, ale w głębi serca wie pewnie już, że po raz kolejny w jego nomadycznej karierze drugi sezon w klubie może być sezonem najlepszym. Sprzyjają mu nie tylko kłopoty rywali i nie tylko bezprecedensowe wsparcie, jakie tego lata dostał na rynku transferowym od ostrożnego zwykle prezesa: sprzyja mu fakt, że piłkarze, z którymi przyszło mu pracować w północnym Londynie, gotowi są naprawdę poświęcić wiele, by wspólnie osiągnąć upragniony sukces.

Pierwszym, co poświęcili, był oczywiście styl gry: proaktywny futbol, jaki grali pod zwolnionym równo rok temu Mauricio Pochettino. Za czasów Mourinho przywiązanie do pressingu i mówienie o narzucaniu rywalom własnych warunków zostało zepchnięte daleko na liście priorytetów, a myślenie o ofensywie ogranicza się do błyskawicznego przejścia z fazy głębokiej zwykle defensywy do zabójczego kontrataku. Owszem: te kilkusekundowe szarże Sona ogląda się z zapartym tchem, owszem: bardzo często kończą je piękne bramki, a wypada też przyznać, że w tym sezonie Tottenham zdobywa ich wyjątkowo dużo, ale pomiędzy nimi są długie minuty przyglądania się, jak kolejni rywale próbują sforsować ustawiony przed bramką Llorisa mur i denerwowanie się, że w końcu im się uda.

Rzecz jednak w tym, że udaje im się coraz rzadziej. W meczu z Manchesterem City Tottenhamowi (nie po raz pierwszy zresztą w historii starć między tymi drużynami) pomógł VAR, generalnie jednak drużyna broniła się ofiarnie i skutecznie, a pierwszą prawdziwie trudną interwencję Lloris musiał wykonać dopiero w 90. minucie. Niby Dierowi i Alderweireldowi brakuje szybkości, ale wczoraj obaj ustawiali się fantastycznie, żaden z zawodników City nie był w stanie przedrzeć się za ich plecy, a gdy raz to się stało, to wślizg Belga, powstrzymującego w pierwszej połowie szarżującego Jesusa, był po prostu znakomity. Patrolujący przestrzeń przed linią obrony Hojbjerg wyrasta w Tottenhamie (mimo konkurencji z Sonem i Kane’em) na piłkarza sezonu, a na pewno jest transferem sezonu, zważywszy na sumę, jaką za niego zapłacono, i porównywanie jego roli z tą, jaką w pierwszej Chelsea Mourinho odgrywał Makelele, nie wydaje się wcale przesadne. Z Manchesterem City bardzo dobrze zagrali też boczni obrońcy, Regulion i Aurier, asekurowani zresztą nieustannie przez Hojbjerga i Sissoko. Mogli sobie piłkarze gości dośrodkować aż 19 razy – nic z tego nie wynikało, a fakt, że sfrustrowany brakiem przestrzeni de Bruyne coraz częściej uderzał z dystansu również mówi wiele o wytrzymałości rygla zasuniętego przez graczy Mourinho. Na 22 strzały City aż 17 było niecelnych.

To jest oczywiście osobny – i przykry dla wielbicieli Pepa Guardioli, który w najlepszych latach pracy z Barceloną i Bayernem zdawał się wymyślać piłkę na nowo – wątek, ale w dzisiejszych czasach coraz łatwiej gra się przeciwko jego drużynie. Trochę jak w ostatnich miesiącach pracy Pochettino w Tottenhamie: jej pressing nie jest już tak intensywny, jej napastnicy nie tak groźni w polu karnym rywali, a wymiana podań z dala od stref dla rywali MC wrażliwych może i cieszy oko, ale częściej jednak usypia: kibiców, bo nie przeciwnika, świadomego, że przy pierwszym błędzie będzie mógł wyprowadzić kontrę, przeciwko której City zdoła się obronić.

Zobaczmy zresztą pierwszą bramkę Tottenhamu. Na to, że Ndombele potrafi przenieść grę z obrony do ataku zarówno dryblingiem, jak celnym podaniem, można już było się przygotować, podobnie jak na to, że Francuz świetnie radzi sobie naciskany – ale tym razem nawet o naciskaniu nie było mowy, kiedy zagrywał piłkę do wbiegającego za plecy obrońców Sona. O tym, że Son czy Bergwijn będą atakować przestrzeń przed bramką, a Kane raczej cofnie się głębiej, wyciągając za sobą stoperów i czekając na okazję do wypuszczenia w bój kolegów (zrobił to w drugiej połowie przy akcji Sona i asystując przy golu Lo Celso), również było wiadomo: ale kiedy Ndombele podawał piłkę Koreańczykowi, obrońcy City robili właśnie krok czy dwa w kierunku Anglika i zostawiali strzelcowi bramki dodatkowy metr. Wszystko tu było przewidywalne i jasne, wszystko było – z perspektywy Manchesteru City – do uniknięcia.

Wszystko to już widzieliśmy tyle razy. Może poza jednym: że najlepszy na boisku Harry Kane, środkowy napastnik, który ani razu nie strzelił na bramkę Edersona (trafienia ze spalonego, po jednej z firmowych kontr Tottenhamu i podaniu Sona, nie liczę), za to fenomenalnie obsługiwał kolegów, walczył o piłkę, zastawiał się, pozwalał się faulować (mój ulubiony moment meczu to okres między 87. i 88. minutą, kiedy gospodarze dwukrotnie zmusili gości do nieprzepisowego przerwania akcji, co przyniosło im żółte kartki, a Tottenhamowi: zarobionych kilkadziesiąt sekund) i sam faulował, kiedy było trzeba; ten Harry Kane z sezonu 2020/21 jest nowym Harrym Kane’em. Zasięg jego podań wprawdzie podziwialiśmy już w poprzednich latach, ale miały zwykle miejsce na wcześniejszych etapach akcji, kiedy Anglik rzucał kilkudziesięciometrową piłkę do biegnącego po skrzydle bocznego obrońcy, ale raczej po to, by samemu wpaść w pole karne i tam czekać na dośrodkowanie. Tym razem coraz częściej jego akcje wykańczają koledzy, a liczba asyst i średnia pozycja na boisku wskazują, że zamiast mówić o dziewiątce w typie Drogby czy Benzemy, powinniśmy raczej używać liczby „dziewięć i pół”. I tę zmianę z pewnością zawdzięczamy Jose Mourinho, który zauważywszy skłonność Kane’a do cofania się po piłkę coraz głębiej i głębiej, zachęcił jego kolegów, by sami atakowali odważniej, nie czekając, aż lider ofensywy znów zajmie miejsce na środku ataku.

No więc wyrażam niniejszym skruchę, otwarcie przyznając, że ten worek pokutny wcale nie jest aż tak niewygodny. Wygrywanie jest przyjemne. Patrzenie na tabelę Premier League, na listę najlepszych strzelców i najczęściej asystujących, jest przyjemne. Poczucie, że piłkarze twojej ukochanej drużyny potrafią podjąć walkę z każdym – nawet jeśli wiarę w siebie dał im niejaki Jose Mario dos Santos Felix Mourinho – jest przyjemne. Wiadomo, że Kanossa nie była ostatnim aktem sporu o inwestyturę, podobnie jak wiadomo, że po drugich sezonach Mourinho przychodzą zwykle trzecie, a po nich z kolei zostaje spalona ziemia, na razie jednak nie muszę zaprzątać sobie tym głowy. Na razie w mojej głowie nieśmiało kiełkuje myśl o jakimś nowym trofeum w mocno przykurzonej klubowej gablocie i o tym, że ten cholerny Portugalczyk może wciąż jeszcze wie, jak się o takie trofeum wystarać.

Kane i kwestia szacunku, czyli dlaczego będę płakał po Pochettino

W 20118 roku Harry Kane rozegrał 62 spotkania. W roku 2019 zaczął występy już 1 stycznia, od meczu z Cardiff, 8 stycznia powinien pojawić się na boisku w półfinałowym spotkaniu Pucharu Ligi z Chelsea, a w niedzielę, 13 stycznia, w arcyważnym ligowym starciu z wygrywającym mecz za meczem dzięki zmianie trenera Manchesterem United. Doprawdy, wydawało się, że nie ma żadnego powodu nie tylko do tego, żeby Kane grał w piątkowy wieczór w Pucharze Anglii przeciwko Tranmere Rovers, ale w ogóle, żeby ruszał się z domu w kilkusetkilometrową podróż na północ. W okresie świątecznym terminarz spotkań ułożył się tak, że Tottenham grał najczęściej ze wszystkich zespołów czołówki Premier League, a ze względu na kontuzje rotacja w składzie była mniejsza niż można się było spodziewać. Sportowcy też są ludźmi, potrzebują odpoczynku, a kiedy dać im odpocząć, jeśli nie w spotkaniu z drużyną występującą na co dzień trzy ligi niżej? Czytaj dalej

Trener, kapitan i psycholożka

Jeśli świat miał naprawdę uwierzyć w opowieść o tym, że to jest inna, nowa reprezentacja Anglii, mecz z Kolumbią po prostu musiał przebiegać w dramatycznych okolicznościach.

Anglicy musieli objąć prowadzenie. Musieli atakować z odwagą i rozwagą. Musieli kontrolować grę. Musieli zachować spokój w obliczu tanich prowokacji rywali. Musieli poczuć, że sukces jest na wyciągnięcie ręki. A potem, oczywiście, musieli stracić bramkę w ostatniej minucie doliczonego czasu gry. Musieli doprowadzić do karnych, w których na wielkich piłkarskich imprezach przegrywali od prawie ćwierć wieku. Musieli w tych karnych popełnić pierwszy błąd.

Widzę to z dalekiego Krakowa: kiedy dochodzi do serii jedenastek, na trybunie prasowej w Moskwie koledzy-dziennikarze konstruują już leady o angielskim fatum, o ciążącej nad tą reprezentacją klątwie rzutów karnych i o tym, że jej selekcjoner Gareth Southgate również kiedyś (dokładnie: w 1996 roku) nie wytrzymał podobnej presji. Otóż nic z tych rzeczy – a najbardziej imponujące w dzisiejszym wyczynie było to, że nowe pokolenie Anglików (gdyby Danny Rose występował zamiast Ashleya Younga od początku, średnia wieku tej drużyny byłaby, jak na mundialowe standardy, wręcz nieprzyzwoicie niska) wzięło odpowiedzialność za swoje własne lęki: że nie uległo presji i nie oglądało się na kryjące się za plecami cienie niezapomnianych przodków.

Do odważnych świat należy. Zdanie to chciałoby się powtarzać przez cały mundial, pamiętając także o drużynach, które z turniejem się pożegnały, a które pozostawiły takie dobre wrażenia (mam na myśli Iran, oczywiście). Świat należy do zespołów, które nie boją się gry szybkim atakiem, do trenerów, którzy nie boją się rzucać śmiałych idei, do piłkarzy, którzy podejmują ryzyko. Reprezentacja Anglii dziś wprawdzie była ze zrozumiałych względów ostrożniejsza niż w poprzednich meczach turnieju, ale wciąż była to drużyna, która nie wyglądała na sparaliżowaną i która imponowała szybkością (także po stracie piłki, kiedy trzeba było błyskawicznie wracać przed własne pole karne i likwidować rozwijającą się kontrę Kolumbii). Która coraz swobodniej czuje się w ustawieniu 3-3-2-2, wymyślonym skądinąd przed rokiem w Soczi, gdzie trenerzy Gareth Southgate i Steve Holland zawitali między oglądaniem meczów Pucharu Konfederacji i młodzieżowych Euro w Polsce, żeby na własne oczy obejrzeć potencjalne bazy, w jakich ich podopieczni mogliby spędzić kilka tygodni podczas mundialu.

Uwielbiam opowieść o tym, jak to się odbyło, bo ma ona także polski kontekst: odwagi, z jaką szkoleniowcy przeprowadzili zmianę nie tylko na papierze i do jakiego stopnia potrafili przekonać do niej piłkarzy. Oczywiście wielu z nich występowało już na podobnych pozycjach w swoich klubach, a ci, dla których przejście na nowy system wiązało się z koniecznością adaptacji, pracują na co dzień z tak świetnymi trenerami (jak Kyle Walker z Pepem Guardiolą), że musieli poradzić sobie bez większych trudów. Z drugiej strony: polscy piłkarze nie pracują na co dzień z nowicjuszami w trenerskim fachu; wciąż nie rozumiem, dlaczego zmiana tradycyjnego polskiego ustawienia na grę trójką obrońców przebiegała w aż takich bólach. Wracając jednak do Anglików: asystent Southgate’a Steve Holland, dzieląc się z dziennikarzami szczegółami całej operacji, nie krył zadowolenia z faktu, że w każdym spotkaniu, podczas którego testowali przed mundialem nowe ustawienie, zaskoczeni rywale musieli dokonywać zmian w przerwie.

Wspomniałem o wieku. Jeden z bohaterów tej nowej Anglii, będący, jak na bramkarza, młokosem, bo 24-letni Jordan Pickford, rozegrał dziś zaledwie siódmy mecz w reprezentacji – kiedy zaczynał się mundial, miał na koncie zaledwie trzy występy. W Moskwie przez cały mecz nie miał nic do roboty, aż w samej końcówce obronił fenomenalne uderzenie z dystansu, przy goli nie miał żadnych szans, no a potem…

Wspomniałem o podejmowaniu ryzyka. Dwa skutecznie wykonane przez Anglików karne – już po wcześniejszym pudle Jordana Hendersona – były dziełem Kierana Trippiera i Erica Diera, skądinąd graczy Tottenhamu. Obaj mieli w tym meczu powody do niezadowolenia: Trippier nie zdołał zatrzymać strzału Miny, ba: wręcz wbił go do własnej bramki, Dier główkował nad poprzeczką przy rzucie rożnym w dogrywce, kiedy wydawało się, że gol dla Anglików jest pewny. Obaj zrobili to, co zrobić w tym momencie należało.

Co ważne: zdanie o rzutach karnych jako loterii należy wykreślić z angielskiego słownika frazeologicznego. Wszyscy jak jeden mąż podkreślają, że byli do tej sytuacji przygotowani. Że trenowali karne codziennie, do znudzenia. Że wiedzieli z góry, jak uderzą, i starali się zrobić to, co robili w trakcie ćwiczeń. Pickford również czuł się przygotowany: wiedział, jak strzelają Kolumbijczycy. Nic tu nie było dziełem przypadku. Gareth Southgate gromadził wokół siebie piłkarzy i po dziewięćdziesiątej minucie, i w przerwie dogrywki, i przed karnymi: głównie uspokajał i przypominał to, co wcześniej wypracowali. W pobliżu przechadzała się Pippa Grange, zatrudniona przez angielską federację psycholożka, której rola w zmianie podejścia do meczów z wielką presją angielskich piłkarek i piłkarzy oraz sztabów szkoleniowych wszystkich szczebli, wydaje się nie do przecenienia. Kiedy na to wszystko patrzyłem, przypominała mi się fraza Alfa Ramseya: „Już raz ten mecz wygraliście, teraz po prostu musicie zrobić to drugi raz”.

O osobowości Southgate’a również można by napisać mnóstwo. Młody szkoleniowiec nie odnosił dotąd sukcesów: zanim zaczął prowadzić angielską młodzieżówkę, zdołał spuścić Middlesborough z angielskiej ekstraklasy. Kiedy obejmował dorosłą drużynę, po farsowym zakończeniu kadencji Sama Allardyce’a, wielu miało wątpliwości. Wydawało się, że to wybór polityczny: miły, elokwentny, przystojny (zwłaszcza gdy zapuścił brodę i zaczął przypominać jednego z bohaterów Conrada), stanowił niewątpliwie odmianę po przaśnym i aroganckim poprzedniku, ale czy można było mieć zaufanie do jego fachowości? Angielska federacja również niewątpliwie ryzykowała (może zresztą w poczuciu, że gorzej być nie może i że obecne pokolenie piłkarzy jest słabsze od tego „złotego”, z Beckhamem, Scholesem, Gerrardem, Lampardem i tyloma innymi w składzie, więc i ryzyko wpadki jest mniejsze) – dziś widać, jak dobrze było to ryzyko podjąć.

Nie znajdziecie lepszego symbolu tej nowej Anglii niż Harry Kane. Człowiek, który ciężko pracuje dla drużyny, rozpoczynając jej pressing, który wraca do środka pola, szukając tam rozegrania z kolegami, który w związku z tym dziś przez długie minuty zamiast jako „dziewiątka” grał faktycznie jako „dziesiątka”, który fantastycznie podaje, także na dłuższy dystans, który doskonale utrzymuje się przy piłce pod presją (Kolumbijczycy faulowali go równie często jak Meksykanie Neymara – różnica między tymi, największymi obok Mbappe gwiazdami mundialu w Rosji, polega na tym, że Keane po faulu nie zamieniał swego bólu w groteskę). I który w sytuacji napięcia wydaje się nie wiedzieć, co to nerwy.

Przypomnijcie sobie jeszcze raz awanturę o rzut karny dla Anglii. Trwała grubo ponad trzy minuty – podczas meczu na mistrzostwach świata, w fazie pucharowej to cała wieczność, niejeden naprawdę wielki zawodnik w ciągu tak długiego czasu zdążył spalić się w nerwów. Kolumbijczycy w tym czasie skupili się wokół sędziego, nieprzypadkowo chyba w okolicy punktu, z którego za chwilę kapitan Anglików miał uderzać na bramkę Ospiny, bo w trakcie gdy wykłócali się z arbitrem za ich plecami Jefferson Lerma rozkopywał miejsce wykonywania karnego, żeby jeszcze dodatkowo utrudnić Kane’owi zadanie. On zaś? Jakby nieobecny, z piłką w ręku trzymał się z dala od całego zamieszania. Skupiał się na tym, co ma zrobić. Przepowiadał sobie w pamięci cały rytuał, któremu pozostaje wierny przy każdej jedenastce. Ustawienie piłki. Odejście na odpowiednią odległość. Uspokojenie oddechu, a potem nabranie powietrza do płuc. Rozbieg. Gol.

Wspomniałem o kolegach dziennikarzach i ich przygotowanych wcześniej tekstach o angielskiej porażce w karnych. Sam też sobie przygotowałem ściągawkę, więc żeby się nie zmarnowała, na koniec wykorzystam. Mundiale: Turyn 1990, Saint-Etienne 1998, Gelsenkirchen 2006. Mistrzostwa Europy: Wembley 1996, Lizbona 2004, Kijów 2012. Wszystko nieważne. Zaszła zmiana.

Opowieść o prawdziwym piłkarzu

To nie jest tylko tak, że Anglia od dawna desperacko potrzebowała takiej historii – od dawna potrzebowała jej piłka nożna. Bo historia Harry’ego Kane’a to jest dobra historia.

Mecz Anglików z Tunezyjczykami był tak typowy dla najnowszej historii reprezentacji Anglii, że w 90. minucie miało się właściwie ochotę zajrzeć do własnego archiwum tekstów i wyciągnąć dowolny, opisujący losy tej drużyny podczas wielkich turniejów. Obiecujący początek (nie było dotąd na mundialu w Rosji drugiej drużyny, która potrafiłaby stworzyć sobie tyle sytuacji bramkowych w pierwszej połowie…), fantazja, rozmach i płynność, gol dający prowadzenie, a później idiotyczny błąd, po którym rywale wykonują rzut karny, i długie minuty nerwowości, bicia głową w mur, unikania odpowiedzialności, zmęczenia i coraz intensywniejszego wrażenia deja vu. Co okaże się przyczyną niepowodzenia tym razem? Może wołgogradzkie muszki, włażące piłkarzom do ust i uszu przez całe niemal spotkanie? Jakie gorzkie dowcipy na temat obiecujących jak nigdy i niespełniających obietnic jak zawsze Anglików przeczytamy jutro w londyńskich gazetach?

O tym, że nie przeczytamy żadnego, zdecydował 24-letni kapitan reprezentacji Anglii, napastnik Tottenhamu Harry Kane, strzelający już w doliczonym czasie gry swoją drugą bramkę w tym meczu. Bramkę dającą zwycięstwo.

Rób swoje

Ja się zazwyczaj słabo nabieram na opowieści o piłkarzach będących po jasnej stronie mocy, a już szczególnie się jeżę w przypadku, gdy serwują nam je rekiny rynku reklamowego. W przypadku Harry’ego Kane’a kampania koncentrująca się na słowach „Loan, Loan, Loan, Loan, Lane, Lion, Leader” wydaje się jednak oddawać istotę rzeczy. Ponieważ tak się składa, że mamy do czynienia z piłkarzem wychowanym przez klub, któremu od blisko trzech dekad kibicuję, piłkarzem, który – mimo iż z pewnością oglądają go największe kluby świata, z Realem Madryt na czele – po raz kolejny przedłużył właśnie kontrakt, nową umowę z Tottenhamem zawierając do 2024 roku; ponieważ chodzi o piłkarza, który nie ukrywa, że inspiruje go przypadek Francesco Tottiego, przez całą swoją karierę grającego w jednym klubie, czuję się osobą właściwą do mówienia o kapitanie Anglików.

Kiedy zdobył setnego gola w Premier League, on sam zresztą zdecydował się opowiedzieć swoją historię. Zaczynała się tak: miał osiem lat, szedł przez park z ojcem, który ni stąd, ni zowąd oznajmił, że ma mu coś ważnego do powiedzenia. Była to wiadomość, że szkółka Arsenalu, w której wówczas trenował, nie jest nim zainteresowana. Dobrze pamięta reakcję taty: to, że go nie skrytykował, tak samo zresztą, jak nie skrytykował tych, którzy podjęli decyzję w sprawie jego przyszłości. Pan Patrick Kane nie dawał synowi do zrozumienia, że się nie nadaje, nie okazywał wściekłości i rozczarowania, nie nakładał dodatkowej i zupełnie zbędnej presji. Po prostu otoczył chłopca ramieniem i powiedział, że najważniejsze, żeby dalej robił swoje i że znajdą mu inny klub. Dwa lata później Harry Kane trafił do akademii Tottenhamu, któremu zresztą kibicowała cała jego rodzina i w którym grał jego idol, Teddy Sheringham.

To jest dobra historia, bo kiedy opowiadał ją jako zdobywca setki goli w Premier League (dziś ma ich już 108 w 153 występach – świetna statystyka; w reprezentacji ma 15 goli w 25 meczach), wspominał też chwile, w których myślał, że nie zdobędzie ani jednego. Miał dziewiętnaście lat – niejeden jego rówieśnik był już gwiazdą Premier League – i od dwóch lat tułał się po wypożyczeniach do niższych lig. Nawet tam nie zawsze mieścił się w wyjściowej jedenastce: czy mógł marzyć o tym, że stanie się podporą nie tylko klubu z ekstraklasy, ale też reprezentacji kraju? Przy okazji poznawał, jak wspomina, prawdziwe życie, przyglądając się ludziom, dla których wizja spadku z drugiej do trzeciej ligi oznaczała groźbę radykalnego ograniczenia i tak niewielkich na tym poziomie zarobków czy wręcz bezrobocia. Przestawał być dzieciakiem.

Nie przejmuj się tym, co o tobie mówią

„Robić swoje” musiał wyjątkowo długo. Pierwszy raz na ławce rezerwowych Tottenhamu znalazł się w październiku 2009, debiutował – w meczu Ligi Europy – w sierpniu 2011. Na to, by Tim Sherwood, nadzorujący jego rozwój w młodzieżówce, zaczął na niego stawiać już będąc tymczasowym trenerem, musiał czekać jeszcze dwa i pół roku. U obecnego trenera, Mauricio Pochettino, również zaczynał jako rezerwowy: Argentyńczyk ostatecznie przekonał się do niego po wygranej z Aston Villą w listopadzie 2014 r., kiedy to również strzelił zwycięskiego gola w ostatniej minucie (był to zresztą gol bardzo szczęśliwy, bo Anglik wykonywał rzut wolny i trafił w mur, a piłka po rykoszecie zmyliła bramkarza i wpadła do siatki).

Przez wszystkie te lata, tak jak wtedy w parku z ojcem, nie myślał, że coś jest nie tak. Nie zniechęcał się. I ciężko pracował. Pracujący wówczas z napastnikami Tottenhamu świetny przed laty snajper Les Ferdinand opowiadał, że nigdy w życiu nie spotkał juniora, który tyle pracy wkładałby w swój rozwój, a bramkarz Brad Friedel dorzucał wspomnienie Kane’a, wypraszającego u niego dodatkowe pół godziny po treningu, by mógł poćwiczyć rzuty wolne. Dobrze pamiętam, jak podczas pierwszych występów w Tottenhamie miał kłopoty z przyjęciem piłki, jak nie potrafił ustać na nogach w starciu z obrońcami: kiedy patrzę na miejsce, w którym jest dzisiaj, czuję, że wręcz powinienem o tym przypominać. Wątpili przecież w niego w zasadzie wszyscy. Po świetnym sezonie 2015/16 pytali, czy będzie umiał powtórzyć to w sezonie kolejnym. Otóż powtórzył. Rok później wątpili, czy będzie potrafił pokazać się w Lidze Mistrzów. Otóż potrafił. Dwa lata później chcieli wiedzieć, czy da radę zagrać dobry mecz na mundialu. Otóż dał.

Trzymaj nogi na ziemi

Napisałem kiedyś, że aby w pełni oddać fenomen Harry’ego Kane’a, trzeba by w zasadzie pióra socrealisty – i z perspektywy Wołgogradu wypada to zdanie powtórzyć. Kapitan Anglików nie ma w sobie nic z celebryty, nie imprezuje, nie sfotografowano go z żadną modelką ani nie złapano na paleniu pod prysznicem. Z wyglądu i uczesania przypomina bardziej bohatera filmu epoki kina niemego niż współczesnego piłkarza; lekko parafrazując Jonathana Wilsona można by powiedzieć, że Harry Edward Kane mógłby zagrać w nim rolę jednego z tych dzielnych pilotów dwupłatowca, którzy nigdy nie wrócili z wyprawy przeciwko Czerwonemu Baronowi. Mamy tu prostego chłopaka, który liczbą strzelonych goli w jednym roku przebił Lewandowskiego, Ronaldo czy Messiego. Mamy opowieść o skromności (za każdym razem mówi, ile z jego goli jest zasługą drużyny – dzisiaj też zresztą mnóstwo roboty przy jego bramkach odwalili koledzy, a on „tylko” dostawiał nogę i głowę; z drugiej strony zaczynał przecież pressing Anglików i robił, co mógł, by stwarzać także sytuacje kolegom), normalności (twardo chodząca po ziemi żona, koleżanka jeszcze z dzieciństwa, żadna tam WAG, jedno dziecko na świecie, drugie w drodze…), wierze we własne siły (nigdy nie martwi go to, że spudłował – zaraz wykorzysta następną okazję…).

Jasne, to była tylko Tunezja. Jeszcze nic się nie stało, jeszcze nie wyszli z grupy. Z drugiej strony: nie potknęli się na pierwszej przeszkodzie, w następnych meczach powinno więc być łatwiej. No i mają Harry’ego Kane’a. Jeśli ktoś na tym turnieju rozegrał typowo angielski mecz, byli to przegrywający z Meksykiem Niemcy.

Jak hartował się Harry Kane

Nazywał się Lee James Barnard i nawet wyglądem trochę przypominał Harry’ego Edwarda Kane’a. Rocznik 1984, czyli o dziewięć lat starszy od dzisiejszego rekordzisty, do Tottenhamu trafił jako dziesięciolatek, a po tym, jak strzelał gola za golem w młodzieżówce i rezerwach Tottenhamu (w sezonie 2004/05 dziewiętnaście bramek w dwudziestu meczach) pojechał także z pierwszą drużyną na przedsezonowe tournée do Szwecji i strzelił gola już w pierwszym spotkaniu, w którym dostał szansę – pech chciał, że w kolejnym złamał obojczyk i wypadł na kilka tygodni, a okazja do gry w pierwszym składzie przepadła. Pamiętam mecz z Charltonem, w lutym 2006 roku, kiedy właśnie zdejmował bluzę, by pojawić się na boisku przy stanie 3:0 dla Tottenhamu, ale goście strzelili bramkę na 3:1 i ówczesny trener Martin Jol postanowił nie ryzykować – a potem Barnardowi przyplątała się kolejna kontuzja i kolejna przerwa. Zadebiutował w końcu, ale bramki nie strzelił, potem wszedł jeszcze raz i drugi, zatruł się lazanią wraz z dziewięcioma innymi kolegami przed pamiętnym meczem z West Hamem w ostatniej kolejce sezonu, złapał jeszcze jedną kontuzję, został wypożyczony do Crewe Alexandra, ale tam też dopadły go kłopoty ze zdrowiem, w sumie – jak to się mówi – nie spełnił oczekiwań i w 2008 roku, jako dwudziestoczterolatek, został sprzedany do Southend, potem zaś, wyjąwszy względnie udany epizod w drugoligowym wówczas Southamptonie, tułał się gdzieś (i wciąż się tuła) po boiskach angielskiej prowincji.

Czytaj dalej