Dopiero w dniu jego odejścia dotarła do mnie oczywista prawda: Erik Manuel Lamela był Tottenhamem. Nie tylko dlatego, że jak na współczesne standardy spędził tu wyjątkowo dużo czasu: całe osiem sezonów, które zaczynały się jeszcze w pełnym zawiedzionych ostatecznie (jak to zwykle bywa w przypadku dziejów tej drużyny) nadziei okresie rządów Andre Villasa-Boasa, kiedy to nie tyle młody portugalski menedżer, co raczej dyrektor sportowy Franco Baldini postanowił wydać pieniądze z transferu Garetha Bale’a na siódemkę piłkarzy – oprócz Lameli byli to Eriksen, Chadli, Soldado, Capoue, Chiriches i Paulinho, z których świetnie spisujący się wcześniej w Romie Argentyńczyk został w klubie najdłużej. Przede wszystkim dlatego, że opisując jego pobyt w Tottenhamie ma się wrażenie, iż opisuje się sam klub.
W gruncie rzeczy wystarczyłoby wspomnienie tej jednej jedynej niedzieli sprzed kilku zaledwie miesięcy, 14 marca 2021. Derbowy mecz z Arsenalem zaczął na ławce rezerwowych, pojawił się na boisku w 19. minucie na miejsce kontuzjowanego Sona, szybko strzelił cudowną bramkę – fantastyczne uderzenie raboną tego, co tu kryć, w gruncie rzeczy wyłącznie lewonożnego zawodnika, zostało później okrzyknięte golem sezonu – następnie zaś obejrzał dwie żółte kartki, a jego drużyna przegrała 2:1. Było w tym przecież wszystko, z czym Tottenham nam się kojarzy; piękno indywidualnego zrywu, można by wręcz powiedzieć: błysk geniuszu – i ostateczne fiasko. Trud, który idzie na marne. Piękno, które przemija. Niespełnienie.
Był Erik Lamela Tottenhamem, bo tyleż zachwycał, co frustrował. Bo o nikogo chyba kibice tej drużyny nie potrafili pokłócić się tak zażarcie. Bo jak tu zważyć: na jednej szali cudowne bramki (raboną strzelił także z Asterasem Tripoli, w październiku 2014), fantastyczne dryblingi, niestrudzony pressing, zaciętość wślizgu; na drugiej zaś wyjątkowo irytujące straty, zapamiętanie w akcji indywidualnej, kiedy prosiło się o podanie, skłonność do teatralnych sztuczek (a może należałoby powiedzieć o tym: viveza?), która doprowadziła sędziego Anthony’ego Taylora do pokazania czerwonej kartki Martialowi w wygranym 6:1 przez Tottenham meczu z Manchesterem United, a także nieregularność, wymuszoną oczywiście głównie trapiącymi go kontuzjami. Długo prześladowały go problemy z biodrami; nie grał w piłkę ponad rok i przeszedł dwie operacje.
Jak na ofensywnego pomocnika strzelał za mało bramek (37), asystował (47) zbyt rzadko. Jak na osiem lat pobytu w klubie rozegrał za mało spotkań (257). Jak na zawodnika aspirującego do klasy światowej, jego chaotyczność i brawura wydawały się dyskwalifikujące. Z drugiej strony na każde wspomnienie tego, jak zapamiętale holował piłk, zwłaszcza jak turlał ją przed sobą lewą stopą, jak podrywał drużynę do walki jakimś kaskaderskim wślizgiem, jak toczył po boisku szalonym wzrokiem, a także – nie ukrywajmy – jak malowniczo się nosił poza nim, mam uśmiech na twarzy. Najzwyczajniej w świecie: był jednym z tych piłkarzy, których uwielbiam – i pełna świadomość wszystkich jego wad mojego uwielbienia nie zmniejsza. Nie jestem pewien, czy potrafię zdefiniować tę kategorię zawodników, do której się zalicza – z pewnością nienależących do najlepszych w drużynie, niebędących jej największymi gwiazdami, niepodbijających świata – ale faktem jest, że mam pełną szafę ich koszulek.
Był Tottenhamem, bo nigdy niczego nie wygrał, ale nie dało się go nie zauważyć i nie zapamiętać. Bo styl i serce do gry było dlań ważniejsze niż pragmatyzm i chłodna głowa. El coco Lamela que loco que está. Właściwie już zacząłem tęsknić.